Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Strażnicy galaktyki 2: Wredny jest, czyli kocha [Kino - recenzja]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Film z uniwersum Marvela - „Strażnicy galaktyki 2” w reżyserii Jamesa Gunna wszedł na ekrany kin. Przepełniona efektami specjalnymi i humorem na różnym poziomie kontynuacja hitowej produkcji

Byliście w sytuacji, kiedy u ukochanej babci dostajecie - by o Was zadbać i zadowolić - zdecydowanie zbyt dużą porcję obiadu? Taką ofertą okazują się „Strażnicy galaktyki 2”, kontynuacja hitowej produkcji w reżyserii Jamesa Gunna. Wszystkiego jest tutaj za dużo: efektów specjalnych, pomysłów na atrakcje oraz żartów, których twórcy nawciskali tyle, że są na drastycznie różnym poziomie i chwilami film staje się parodią samego siebie. James Gunn przystępując do realizacji drugiej części opowieści o najbardziej niesubordynowanych outsiderach w galaktyce zachował się jak ukochana babcia, która krząta się, by zaspokoić nasz głód najrozmaitszymi smakołykami. Tymczasem mamy już pełne brzuchy i połykamy kolejne frykasy bez ekscytacji.

Już pierwsza odsłona przygód drużyny Petera Quilla aka Star Lord (Chris Pratt) nie zwracała uwagi na fabułę, preferując bezpretensjonalność, beztroski, lekko wywrotowy humor i była przepełniona staraniem, byśmy bezgranicznie polubili nowych na ekranie bohaterów z uniwersum Marvela. Udało się, bo przecież jak można nie polubić takich freaków. Drugi rozdział ma nas z bohaterami już zaprzyjaźnić, a ich osobowości pogłębić. Ale nawet zaglądając pod skorupę postaci Gunn robi wszystko, by ani na sekundę nie przestać widza łaskotać zabawą. A wśród nieustannego rechotu nawet poważniejsze kwestie muszą być mazane bardzo grubą krechą.

W nową historię wkraczamy tanecznym krokiem z Baby Grootem, w jednej z najlepszych walecznych sekwencji w komiksowych filmach. Później już jednak jest znacznie mniej subtelnie, a gdy zabrakło elementu świeżości, który naturalnie charakteryzował pierwszą część, by nie pozwolić oglądającemu na oddech wrzucono do tego „worka” wszystko, co realizatorom przyszło do głowy. Niestety, bez refleksji czy to jest dobre, czy akurat niespecjalne.

Wszystkiego tu jest za dużo. Gunn dostał zabawki i z żadnej nie potrafił zrezygnować

Ciągle sprawdzają się dowcipne odniesienia do lat 80. (bo to w końcu były niezłe lata), znakomicie z wydarzeniami na ekranie „kleją” się wybrane z tamtej epoki przeboje. Gunn zresztą bawi się popkulturowymi cytatami w najlepsze - mam nawet wrażenie, iż ekipa na planie bawiła się tym najlepiej. Siłą pozostają postaci - ileż np. można powiedzieć używając tylko jednego krótkiego zdania „jestem Groot” - także nowe: szczególnie obdarzona empatycznymi czułkami Mantis (Pom Klementieff) i pokryta złotem kapłanka Ayesha (w tej roli Elizabeth Debicki, zasługująca na oddzielny film). Grają nadal natury głównych bohaterów, ich podszyta chłopackim poczuciem humoru „szorstka przyjaźń” oparta na zasadzie: kocham cię, to jestem dla ciebie wredny. Skrajnym tego przykładem staje się Drax (Dave Bautista), który niczym gimnazjalista swój zachwyt Mantis wyraża okazywanym jej obrzydzeniem. A i podchody Quilla do zielonej Gamory (Zoe Saldana) mają w sobie wiele ze sztubackiej bezczelnej niewiedzy.

Gunn idzie zresztą dalej i poświęca dużo czasu podkreślaniu „pokręcenia” dysfunkcyjnej, ale jednak oddanej sobie rodziny gwiezdnych najemników. Wkurzający Rocket jest wrażliwy, Drax nie opuszcza przyjaciół w biedzie, nawet wściekły Yondu (Michael Rooker) rozumie, na czym polega różnica między byciem ojcem a tatą. Siostry Gamora i Nebula (Karen Gillan) tłuką się z wyniesionej z dzieciństwa nienawiści, bo ogromnie się kochają. Każdy każdego tu zdrowo obraża, ale gdy trzeba działać ręka w rękę, panuje pełne zaufanie. Team spirit w czystym wydaniu. I w sumie - jak na tego rodzaju kino - pacyfistycznym: choć w przestrzeni kosmicznej niszczy się tu setki statków, to zdalnie sterowane.

Na to wszystko nakłada się najbardziej w tym układzie wieloznaczna zależność między synem Quillem, a odnalezionym ojcem Ego (Kurt Russell). Ten drugi, mając boskie inklinacje i ogromne możliwości, zapragnął zawładnąć wszechświatem czyniąc go na swoje podobieństwo. Uznał, że do realizacji celu potrzebny jest mu syn, i to po testach na wielu kosmicznych rasach - najlepiej człowieczy. Bóg, znudzony swą samotnością, zamienia świat w cierpienie, a jedyny syn miast posiąść nieśmiertelność, sprzeciwia się woli ojca? Zastanawiająca wizja...

Z racji pragnienia dodania bohaterom przeszłości i wzbogacenia warstw ich charakterów więcej tu gadania niż w pierwszej części, co niektórzy z widzów mogą odczytać jako niepotrzebne osłabienie tempa akcji, zwłaszcza w środkowej części filmu. Reżyser, zdaje się, podobnie to odczuł, dlatego nawet podczas przemów okłada nas się tu efektami specjalnymi, które - nie zawsze uzasadnione - szybko zamieniają się w efekciarstwo. Mnóstwo tu scen, które niczemu nie służą, są widowiskowe, ale na tym ich sens się kończy. Wszystko oczywiście ma ratować atmosfera anarchistycznej zabawy. Jednak i zabawa w nadmiarze potrafi zmęczyć. Naprawdę!

OCENA: 3/6

Strażnicy galaktyki 2, USA, sci-fi, reż. James Gunn, wyst. Chris Pratt, Zoe Saldana, Dave Bautista | OCENA 3/6

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Strażnicy galaktyki 2: Wredny jest, czyli kocha [Kino - recenzja] - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki