Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Studenci Szkoły Filmowej wystawili "Poskromienie złośnicy"

Łukasz Kaczyński
Maciej Stanik
To miało być rzucenie rękawicy infantylnemu i nieprzygotowanemu do traktowania życia serio pokoleniu. Ten głos miał być donośny, bo wydali go właśnie sami młodzi. Skończyło się chyba w najbardziej przykry sposób.

Pracując ze studentami łódzkiej Szkoły Filmowej młoda reżyser Małgorzata Warsicka zaproponowała nowe odczytanie "Poskromienia złośnicy" Williama Szekspira, dalekie od zwykle przypisywanej mu dobroduszności i rubaszności. Z afirmującej młodość komedii wydobyła tony tragiczne, z filigranowej "złośnicy" (Michalina Rodak) czyniąc dziewczynę silną samoświadomością, pragnącą samodzielnie decydować o sobie, wychowaną jednak bez miłości. Jej ojciec, Baptista (Mateusz Mosiewicz), to forsiasty egoista, typ korporacyjnego dorobkiewicza. Jednolitość gatunkowa sztuk Szekspira jest często umowna, nic więc nie stoi na przeszkodzie, by i tu wyeksponować potencjał akcji tragicznej. Zatem i w młodszej z sióstr, nękanej przez "Kasię" Biance (Katarzyna Pilichowska) wyeskponowane są cechy bagatelizowane. Ta zgłębiająca tajniki sztuk trusia nie jest także obojętna na sztukę miłości, a adoratorów jej nie brak.

W Teatrze Studyjnym "Poskromienie..." zaczęło się dobrze, jeśli nie bardzo dobrze. Kurtyna, za nią ostatnie opary dymu rozpędzane przez szlachcica (Mariusz Krakowiak) i jego sługi, którzy przekonają pijaczynę Krzysztofa Okpisza (Patryk Pietrzak), że jest zamożnym panem. Wszystko, co dziać się będzie potem na scenie będzie wytworami wyobraźni. Rzecz w ich jakości.

Małgorzata Warsicka rozpoczęła budowanie zasad rządzących światem (jakby nie było Szekspirowskim) podkreślając własne jego widzenie. Na modłę teatru Szekspira przestrzeń niemal pustej sceny kształtują zmiany świateł. Kilka rdzawo metalowych ścian oddaje kolejne miejsca akcji, ale naznacza je lepką atmosferą ciemnego zaułka. Pozbawione czasem rymu i rytmu frazy, wypowiadane przez współcześnie ubranych i grających aktorów, brzmią jak Gombrowiczowska parodia gawędy szlacheckiej.

Świetna jest scena wejścia Petruchia (znów Pietrzak, którego emploi budzi skojarzenia z Borysem Szycem) i jego sługi Grumia (Paweł Dobek), przebywających w odmiennym stanie świadomości. Ale starania o Katarzynę miast w gorzką groteskę czy oniryczność osuwają się w farsę. Zbyt wiele rzeczy pozornie śmiesznych nie śmieszy więc, dziwi raczej ("skecz" z pianinem) i żenuje (skarpetka w roli maczugi). Brak też wyjaśnień dla ważnych decyzji postaci, np. dlaczego Kasia godzi się na ślub? Po ślubie farsa miesza się z quasi-brutalizmem: lądujemy w klitce Petruchia, gdzie jego sługa sadystycznie głodzi Kasię, pokazując, że niejednoznaczne są jego realacje z panem.

Zanosząca się ze śmiechu, wyczekująca gagu publiczność - także podczas końcowego monologu "poskromionej" Katarzyny czy gdy godzi się ona na upokorzenia - dowodzi, że to intencje twórców rozeszły się z realizacją. Musiało to być trudne dla młodych aktorów: wygrywać tragizm wobec chichotu. Także dla reżyserki, widzącej reakcje dokładnie takie, w kontrze do jakich pracowała.

"Poskromienie złośnicy" ma ten atut, że młodzi aktorzy pokazali warsztat, grając bez rekwizytów, w pustej przestrzeni, a młoda reżyserka umiejętność prowadzenia niemałego przecież zespołu. Na finał ładnie udało się jej "wybudzić" ze snu Petrucha, ale widownia od dawna już nie spała.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki