Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Święci w rodzinie

Matylda Witkowska
Dominik Kaczyński
Dominik Kaczyński archiwum
O tym, że jej ulubiony stryjek został ogłoszony błogosławionym pani Anna Grodecka z Pabianic dowiedziała się zupełnie przypadkiem sześć lat temu, podczas zwiedzania bazyliki w Licheniu. - Gdy zobaczyłam tam zdjęcie mojego własnego stryja, z wrażenia o mały włos nie zemdlałam - mówi.

Wcale nie byliśmy aż tak pobożni
Znajdowała się wtedy w kaplicy poświęconej 108 męczennikom z czasów II Wojny Światowej, wyniesionym na ołtarze w 1999 roku przez papieża Jana Pawła II. Jednym z nich był łodzianin, franciszkanin Karol Stępień, brat ojca pani Anny.

- Wiedziałam, że stryj był zakonnikiem i zginął podczas wojny gdzieś na wschodzie Polski, ale o tym, że został błogosławionym zupełnie nie - wspomina pabianiczanka. - Coś mnie jednak tknęło, żeby poszukać go wśród tych męczenników. Spojrzałam na ścianę przed sobą i zamarłam. Stałam dokładnie przed jego zdjęciem - mówi.

Jak to się stało, że nikt z rodziny nie wiedział o beatyfikacji? Ojciec Karol Herman Stępień został zabity przez Niemców, dlatego podczas procesu beatyfikacyjnego ważniejsze niż opowieści rodziny były wspomnienia świadków ostatnich chwil jego życia. Rodziny podczas procesu nie odnaleziono.
Błogosławiony Karol Herman Stępień jest mało znany także i w Łodzi, choć w parafii Matki Bożej Anielskiej przy ul. Rzgowskiej można znaleźć w ołtarzu jego relikwie, a nawet odmówić specjalnie ułożoną litanię.

Urodził się w 1910 roku w rodzinie robotniczej mieszkającej przy dzisiejszej ul. Niciarnianej. W jednym z opracowań można wyczytać, że "od dziecka wzrastał w duchu pobożności chrześcijańskiej, która panowała w rodzinie Stępniów". Pani Anna zapewnia jednak, że pobożność w rodzinie jej dziadków nie była większa niż łódzka średnia.

- Oczywiście wszyscy byliśmy ochrzczeni, wysłani do Pierwszej Komunii, a w niedzielę chodziło się do kościoła. Ale ortodoksji religijnej na pewno nie było - wspomina.

Karol był zdolny i bardzo chciał się uczyć, ale rodzice nie mieli pieniędzy. Według rodzinnej legendy, to chęć nauki skłoniła go do wstąpienia do niższego seminarium franciszkanów we Lwowie, a w 1929 roku do nowicjatu franciszkanów, gdzie przyjął imię Herman.

Z powołaniem coś musiało być na rzeczy, bo przełożeni nie widzieli w nim kandydata na księdza. Trzymał się z nowicjuszami, którzy sprawiali najwięcej kłopotów wychowawczych, a w końcu zrezygnowali z seminarium. Jego wychowawcy notowali, że "gorliwości wewnętrznej nigdy nie okazywał" i radzili mu, żeby zrezygnował z zakonu. Karol jednak obiecał poprawę, słowa dotrzymał, a przełożeni doceniając jego starania wysłali go nawet na studia do Rzymu.

Błogosławiony przysyła rodzinie słoninę
Urodzonej w 1934 roku pani Annie stryj przysyłał z Rzymu zabawki. Ale pabianiczanka najbardziej pamięta przyszłego błogosławionego z wakacji w 1939 roku, gdy po skończeniu studiów przyjechał na jakiś czas do rodzinnego miasta. Zamieszkał na plebanii parafii św. Kazimierza, ale prawie codziennie odwiedzał dom pani Anny. Pięcioletnią bratanicę traktował jak własne dziecko.

- Bujał mnie w swojej zakonnej pelerynie i nosił na barana, a potem chodziliśmy razem na Stare Miasto, gdzie na żydowskich straganach kupowaliśmy egzotyczne arbuzy i banany. Był bardzo sympatycznym i ciepłym człowiekiem - dodaje.
To były ostatnie chwile, gdy rodzina była razem. Wkrótce potem rozpętała się wojna, a Karol został wysłany na Kresy, gdzie został wikarym w niewielkiej parafii w Pierszajach.
Stamtąd przysłał jeszcze rodzinie paczkę, w której były buty i... słonina. A potem wszelki słuch o nim zaginął.

Co się stało? W okolicach Pierszajów działała partyzantka, a Niemcy w odwecie pacyfikowali kolejne wsie. Mieszkający na plebanii wojskowy wielokrotnie doradzał Karolowi i jego proboszczowi ucieczkę. Jednak obaj zakonnicy zostali. A gdy dowiedzieli się, że Niemcy aresztują ich parafian, proboszcz uznał, że jego miejsce jest z nimi. Karol pobiegł za nim...

Nie wiadomo dokładnie, co się stało, ale wiadomo, że Niemcy chcieli spalić mieszkańców w stodole i w tym celu przygotowali kanistry z benzyną. Zakonnicy pertraktowali z okupantami, choć sami drżeli ze strachu. Ostatecznie tylko franciszkanów zabito, a całą wieś wysłano na niegroźne roboty.

- Domyślaliśmy się, że musiał zginąć, ale dopiero po wojnie otrzymaliśmy krótką kartkę z Niepokalanowa z informacją, że Karol Stępień został zamordowany w Pierszajach - mówi pabianiczanka.

Przez lata stryja wspominano z sympatią przy okazji różnych uroczystości, ale świętości się w nim nie dopatrywano. Pani Anna zapewnia, że po beatyfikacji niewiele się zmieniło. A jak czuje się wiedząc, że ludzie modlą się do jej stryja z prośbą o wsparcie?

- Normalnie, bo dla mnie jest po prostu moim stryjkiem Karolem - mówi pani Anna.

Święty człowiek i jeszcze dobry swat
Gdy osiem lat temu tuż przed wyjazdem na urlop łódzka lekarka Zofia Merc- Gołębiowska dostała telefon od swojej kuzynki z wiadomością, że kuria archidiecezji łódzkiej szuka świadków życia księdza Dominika Kaczyńskiego, nie była specjalnie zdziwiona. - Brat mojego dziadka był w Łodzi postacią znaną i szanowaną - wspomina.

Jej krewny prawdopodobnie wkrótce zostanie ogłoszony błogosławionym. Ten zamordowany w obozie koncentracyjnym w Dachau łódzki ksiądz, budowniczy kościoła Matki Bożej Zwycięskiej, jest w gronie 122 męczenników z czasów wojny, których proces beatyfikacyjny zmierza właśnie ku końcowi. A w rodzinie pani Zofii od pokoleń darzony jest wielkim szacunkiem i nazywany stryjem.

Przyszły sługa Boży urodził się w 1886 roku w Mirkowie pod Wieruszowem. Jego ojciec, pradziadek pani Zofii, był mistrzem w tamtejszych zakładach papierniczych. Rodzina później przeniosła się do Warszawy, gdzie Dominik wstąpił do seminarium i w 1911 roku przyjął święcenia kapłańskie.

Do Łodzi został skierowany jeszcze przed I wojną światową, jako nauczyciel w gimnazjum Miklaszewskiej, mieszczącym się w obecnym Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Wtedy dał się poznać jako… dobry swat. Jego interwencji zawdzięczali swoje szczęście rodzinne dziadkowie pani Zofii.
- W gimnazjum Miklaszewskiej jako nauczycielka pracowała moja babcia, Janina - wspomina pani Zofia. - Musiała jakoś spodobać się Dominikowi, bo zapoznał ją ze swoim bratem. Miał dobrą rękę - zapewnia.

Jednak wśród mieszkańców Łodzi ks. Dominik Kaczyński szacunek zdobył z dwóch zupełnie innych powodów - jako budowniczy kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej oraz organizator odbywającej się już prawie od 90 lat pieszej pielgrzymki na Jasną Górę. W rodzinnym domu Zofii zachowały się jeszcze cegiełki na budowę kościoła, które żyjący dobrze ze wszystkimi proboszcz rozprowadzał także wśród przedsiębiorców protestanckich i żydowskich.

Roztacza z nieba płaszcz nad swoją rodziną
Babcia pani Zofii darzyła swojego szwagra ogromnym szacunkiem i chętnie opowiadała wnuczce wspomnienia z tamtych czasów.

- W opowieściach babci stryj był nabożny i promieniował wewnętrznym spokojem - wspomina pani Zofia. - Był też człowiekiem ogromnej delikatności, wrażliwości i życzliwości dla ludzi - dodaje.
Ostatni raz rodzina widziała go w październiku 1941 roku, dzień przed jego aresztowaniem przez Niemców. - Jakby przeczuwał, co się stanie, bo odwiedził moich dziadków, a potem poszedł do kościoła jezuitów, by się wyspowiadać - mówi pani Zofia.

Następnego dnia ks. Kaczyński trafił do obozu przejściowego w Konstantynowie Łódzkim, a potem do obozu koncentracyjnego w Dachau. Tam skierowano go do najcięższych prac. Współwięźniowie zapamiętali go jako człowieka pełnego godności, potrafiącego podnieść ich na duchu i podzielić się posiłkiem. W ciężkich warunkach nie żył długo. Upadł na ziemię podczas marszu karnego w Niedzielę Palmową 1942 roku. Zmarł tuż przed Wielkanocą…

W rodzinie pani Zofii pozostały pełne szacunku wspomnienia po stryju, oraz sentyment do kościoła przy ul. Łąkowej. Tu tradycyjnie biorą śluby, chrzczą dzieci i chodzą na niedzielne msze święte.

- Nawet moje kilkuletnie wnuki opowiadają, że poszły ze święconką "do stryja" - śmieje się pani Zofia.

Mimo upływu lat rodzina Kaczyńskich od pięciu pokoleń trzyma się razem. Zdaniem pani Zofii wiąże się to także z pamięcią o stryju. Rok temu na zjazd potomków pradziadków Kaczyńskich zjechało się do Łodzi prawie sto osób.

- Mamy o czym porozmawiać, dzwonimy do siebie, a jeśli ktoś potrzebuje pomocy, pomagamy. To nie jest takie oczywiste. Dlatego mam poczucie, że Stryj jakby roztaczał nad nami swój ochronny płaszcz - zapewnia pani Zofia.

Jest przekonana, że posiadanie takiej osoby jest dla rodziny nobilitacją, ale także zobowiązaniem.
- Takie wartości jak dobroć, godność czy uczciwość się zdewaluowały. Człowiek w rodzinie, który został za takie cechy doceniony sprawia, że też trzeba odpowiednio się zachować - dodaje.

***

Sługa Boży, Błogosławiony, Święty. Kto jest kim?
Sługa Boży

To człowiek, w stosunku do którego prowadzony jest proces beatyfikacyjny. Może on rozpocząć się najwcześniej 5 lat po śmierci człowieka, o którym wśród wiernych krążyła opinia świętości, tzw. "fama sanctitatis". Liczy się też to, co kult tej osoby może wnieść w życie kościoła. W diecezji, w której żył, zbierane są dokumenty świadczące o jego świętości. Przepytywani są świadkowie i rodzina. Sprawdza się, czy ktoś modli się za wstawiennictwem tej osoby i czy były cuda. Dokumenty zbiera postulator procesu beatyfikacyjnego.

Dla ogłoszenia błogosławionym potrzebny jest jeden udokumentowany medycznie cud, wyproszony za pośrednictwem kandydata. Ten wymóg jest zniesiony, gdy proces dotyczy męczenników. Decyzję o beatyfikacji potwierdza dekret papieski o heroiczności cnót i o uznaniu cudu.

Błogosławiony
Gdy proces beatyfikacyjny zostaje zakończony, odbywa się uroczysty akt beatyfikacji. W ten sposób kościół dopuszcza jego kult lokalny - w diecezji, w której urodził się, żył lub umarł.

Święty
To osoba, której kult kościół dopuszcza na całym świecie. Kanonizacja nie wymaga ponownego procesu. Do jej przeprowadzenia konieczny jest drugi cud, do którego doszło już po ogłoszeniu kandydata błogosławionym. Dotyczy to także "zwolnionych" z cudów męczenników. Decyzję o kanonizacji podejmuje papież. (mt)
***

Piją piwo, palą fajkę, ale nie dlatego zostają świętymi

- Świętemu nie powinno brakować poczucia humoru, a jeśli nosi dzieci na barana, to tylko dobrze o nim świadczy - podkreśla o. Krzysztof Pałys dominikanin z Łodzi, w rozmowie z Matyldą Witkowską

Proszę ojca, skąd się biorą święci?

Zacznijmy od tego, kim jest święty. W znaczeniu biblijnym to człowiek szczęśliwy, który tak zaufał Panu Bogu, że wierzy, iż wszystko, co go spotyka ma sens. Ma z nim osobisty kontakt i przede wszystkim jest sobą. I wbrew powszechnej opinii jest mocno zakorzeniony w realnym świecie.

Myślałam, że to człowiek bez skazy, który odmawia mnóstwo paciorków…

Jest taka opinia, że święty to ktoś, kto już w niemowlęctwie w piątki nie ssał piersi matki, a swój wzrok kieruje nie dalej niż na wieko trumny. Ale to nie tak. Święci są ludźmi z krwi i kości. Święty Paweł kłócił się ze świętym Piotrem, a święty Hieronim podobno palił wybitne teksty Orygenesa. Ale trzeba pamiętać, że to nie z powodu swoich wad zostali świętymi.

Święty, który nosi dziecko na barana, ojca nie dziwi?

Absolutnie nie. To dobrze o nim świadczy. Świętemu nie powinno brakować poczucia humoru. Mój współbrat ojciec Joachim Badeni w powszechnej opinii uchodził za świętego, ale miał do siebie kapitalny dystans. Kiedyś wysłał mnie po piwo - a miał już wtedy 96 lat - ale kazał mi przynieść je tak, żeby nikt nie widział. Żartował, że to by mogło przeszkodzić jego kanonizacji…

Po czym poznać świętego na rodzinnym obiedzie?

Niczym szczególnym się nie wyróżnia, nie ma aureoli i nie mówi uduchowionym głosem. Pewnie chodzi w zwykłych dżinsach czy spódnicy, ale w kontakcie z nim człowiek czuje niezwykły rodzaj pokoju. Świeci światłem, które nie należy do niego i przemawia przez niego miłość.

Krewni też pamiętają, że on taki zwyczajny był…

Niektórym się wydaje, że święty musi być pod każdym względem kryształowy. Ale taki święty nie będzie wiarygodny. Patron naszego domu, błogosławiony Piotr Frassati namiętnie palił fajkę. I gdy został błogosławionym, ktoś uznał, że święty z fajką będzie siał zgorszenie. Dopiero jego siostra interweniowała u samego Jana Pawła II i fajka na zdjęcia wróciła.

Czy swoje dziecko można wychować na świętego?

Boję się wbijania dzieci w jakiś sztywny gorset wychowawczy. Świętości nie osiągamy tylko własnymi siłami. To łaska, na którą trzeba się otworzyć.

A czy święty krewny może nam coś po znajomości w niebie załatwić?

Myślę, że tak.

A jak ktoś takowego nie ma, to jest poszkodowany?

Niekoniecznie. W każdej rodzinie można znaleźć święte osoby, nawet jeśli nie zostały oficjalnie uznane. Może to być zwykła babcia Kazia, która żyła modlitwą i roztaczała wokół siebie wiele dobrego. Wierzymy w świętych obcowanie, więc skoro jest blisko Boga, możemy poprosić, by szepnęła za nami słówko.
Rozm. Matylda Witkowska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki