Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tej Łodzi już nie ma, odeszła wraz z wybuchem światowej wojny

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Tej Łodzi już nie ma. Skończyła się wraz z wybuchem wojny światowej. Kurt, Lejzorek i Janek nie bawili się już na jednym podwórku. Łodzianie przestali odwiedzać żydowskie sklepy. Nie kupili już w nich śnieżnobiałej chałwy...

1 września 1939 roku Tadeusz Borowski miał iść do trzeciej klasy szkoły powszechnej. Mieściła się ona przy ul. Sędziowskiej 8/10.

- Zresztą jej budynek stoi do dziś - wspomina Tadeusz Borowski. - Był duży. Szkoła była podzielona na pół. We wschodniej części uczyli się Polacy, a w zachodniej Niemcy. W tej okolicy mieszkało wielu Niemców. Był to w zasadzie Julianów. Choć lekcje mieliśmy osobno, to z niemieckimi uczniami spotykaliśmy się na szkolnym boisku. Graliśmy w piłkę, bawiliśmy się. Nie było żadnych animozji.

Tadeusz Borowski mieszkał najpierw na ul. Sierakowskiego. W 1936 roku razem rodzicami i dziadkami przeprowadził się na ul. Konarskiego.

- Tej ulicy już nie ma - wyjaśnia pan Tadeusz. - Znajdowała się między ul. Murarską i Julianowską. Dziś w tym miejscu stoi długi wieżowiec. Po wojnie mieszkaliśmy na Placu Kościelnym.

Rodzina pana Tadeusza należała do przeciętnych łódzkich rodzin. Jego ojciec Marian jeździł taksówką. Samochód nie był jego własnością.

Niezwykła historia niezwykłej rodziny z ulicy Legionów

- Tata pracował u pana Linkego, z ulicy Sasanek, który był właścicielem kilku taksówek- mówi Tadeusz Borowski.- Mama zajmowała się domem. Taty nie byłoby stać na auto. Taki fiat 508, najpopularniejsze wówczas auto, kosztował, 7.200 złotych, czyli prawdziwy majątek.

Przed wybuchem II wojny światowej, w 1939 roku Łódź miała 672 tysiące mieszkańców

Pamięta dobrze tę Łódź, która odeszła. Pomiędzy ul. Julianowską a Murarską znajdował się stacja benzynowa. Podjeżdżały tam auta, a benzynę nabierano starą, ręczną pompą. A między ul. Konarską i Julianowską stało wiele parterowych, drewnianych, czasem murowanych domków.

- W każdym z nich były po dwa-trzy żydowskie sklepy- opowiada pan Tadeusz. - Gdy dostawałem 50 groszy to biegłem kupić sobie tam chałwę. Była wspaniała, dziś takiej się nie kupi. Idealnie biała, ciągnąca. W okresie międzywojennym w Łodzi było chyba 10 fabryk, które produkowały chałwy.

Na dzisiejszej ul. Narutowicza, w miejscu gdzie po wojnie był Empik, stał mały, drewniany, pomalowany na zielono domek, a w nim cukiernia. Należała do Turka, który nazywał się Angelewicz. Tam za gablotami można było podziwiać przeróżne czekoladki, ciastka, owoce kandyzowane, orzechy w syropie, najprzeróżniejsze rodzaje przepysznej chałwy.

- Na rogu ul. Piotrkowskiej i Tuwima znajdował się automat z kanapkami - opowiadała nam urodzona pod koniec lat dwudziestych łodzianka Krystyna Latuszewska, z domu Wróblewska. - Tam posilał się tata, gdy całą rodziną wychodziliśmy na zakupy. A na rogu ul. Piotrkowskiej i Głównej był salon z zabawkami. To było coś przepięknego... Nie zapomnę cudownych laleczek siedzących przy stoliku na którym stały małe filiżanki. Obok stał fortepian, na którym grał pan w surducie. Niestety, zabawki były za drogie, tam rodzice nam ich nie kupowali.

Rodzina Wróblewskich zaglądała jeszcze do sklepu pani Burskiej, gdzie kupowała chrupiące bułeczki, bryndzę i wędzoną rybę. Potem wsiadali w dorożkę i ul. Piotrkowską wracali na plac Wolności. A stamtąd tramwajem do domu...

Starsi łodzianie nie zapomną bazaru przy ul. Wolborskiej. Dziś jest tam park, który temu targowisku zawdzięcza swą nazwę. Nazywa się go Parkiem Śledzia.

- Najlepsze śledzie, może nie tylko w Łodzi, ale i nawet całej Polsce kupowało się u Żydów, na ul. Wolborskiej - wyjaśnia Tadeusz Borowski.

Żydzi sprzedawali tam ponad dwadzieścia gatunków śledzi, prosto z beczki. Podobno najlepsze były tzw. uliki. To duże, tłuste śledzie, które sprzedawano po 30 groszy za kilka sztuk.

- Sprzedający je Żyd pytał się czy mają to być śledzie trzepane - opowiada Tadeusz Borowski. - Jeśli tak to wyciągał je i dwa-trzy razy uderzał o beczkę. W ten sposób usuwał grubą sól, a śledzie pakował w papier...

Przed wojną w jednej kamienicy mieszkali koło siebie Niemcy, Polacy i Żydzi. Suszyli pranie na tym samym strychu, rozmawiali na klatce schodowej i pomagali sobie zrzucić węgiel do piwnicy. I nich z nich nie pomyślał, że za kilkadziesiąt lat o ich Łodzi będzie mówiło się, że to miasto dialogu czterech kultur. Na ulicy Wschodniej, Cegielnianej pełno było małych sklepów należących do ludności żydowskiej. Żydowskie dzieci z małymi tornistrami i myckami na głowach biegały co rano do szkół, zwanych „szabasówkami”. Ulicami przechadzali się panowie z brodami, pejsami, w czarnych „kapotach”. Już w piątek wieczorem zapełniały się łódzkie synagogi i domy modlitwy. Na ul. Wschodniej było ich blisko dwadzieścia. Polacy lubili robić zakupy na żydowskich straganach, w sklepach. Zawsze było tam taniej niż u niemieckiej czy polskiej konkurencji.

W karnawale łodzianie szaleli na balach, ale także prywatkach

W 1931 roku w Polsce przeprowadzono powszechny spis ludności. Łódź miała wtedy prawie 600 tysięcy mieszkańców. Osób wyznania mojżeszowego mieszkało w tym mieście 200 tysięcy. Stanowili 33 procent ogółu ludności Łodzi. Żyło tu tylu Żydów, ile średnio było ich w Polsce. Z tych 200 tysięcy tylko trzy procent jako swój ojczysty język deklarowało polski, czyli było całkowicie zasymilowanych. Natomiast przed wybuchem II wojny światowej, w 1939 roku, Łódź miała 672 tysiące mieszkańców. Z tego ponad 230 tysięcy stanowili Żydzi, około 70 tysięcy Niemcy, a resztę stanowili Polacy. W międzywojennej Łodzi mieszkało znacznie więcej kobiet niż mężczyzn, Ale z biegiem lat i ta różnica się zmniejszała. W 1918 roku na 130 łodzianek przypadało 100 mężczyzn. W 1936 roku na 100 mężczyzn przypadło 120 kobiet. Łódź była też miastem czterech kultur, zróżnicowanym wyznaniowo. W 1936 roku katolicy stanowili 56,4 procent mieszkańców, wyznający religię mojżeszową - 34,4 procent, a ewangelicy - 8,6 procenta.

1 kwietnia 1939 roku powiększono granice województwa o sześć powiatów

W budynku przy ul. Kamińskiego 21 (przed wojną ul. Magistracka) znajdowało Pierwsze Gimnazjum Męskie Towarzystwa Żydowskich Szkół Średnich. Miało on wykształcić syjonistyczne elity. Przy ul. Andstata gimnazjum miało plac sportowy. Obok rozpoczęto budowę nowoczesnego gmachu szkoły. Pierwszy dzwonek miał w niej rozbrzmieć 1 września 1939 roku. Wybuch wojny pokrzyżował te plany. Budynek, w którym mieli uczyć się żydowscy gimnazjaliści przejęło gestapo. Po wojnie swoją siedzibę miał tam łódzki Urząd Bezpieczeństwa.

W okresie międzywojennym były w Łodzi rejony, które zamieszkiwali głównie Żydzi. Biedota żydowska mieszkała głównie w północnej część Łodzi. A więc m.in. w okolicach dzisiejszej ul. Franciszkańskiej, Wojska Polskiego, Bazarowej, Rynku Bałuckiego. Potem Niemcy utworzyli tam getto. Żydzi mieszkali też na ul. Lipowej, Wschodniej, w kierunku ul. Zachodniej, Zielonej. W dzisiejszej dzielnicy uniwersyteckiej, a więc od ul. Zachodniej, Północnej, Narutowicza, aż do szpitala im. Barlickiego mieszkała żydowska inteligencja.

Przez wiele lat łodzianie różnych narodowości żyli w zgodzie. Jednak już na początku roku 1939 roku coraz częściej mówiono o wybuchu wojny. Choć wiele osób przekonywało, że do niej jednak nie dojdzie, to łodzianie przygotowywali się na najgorsze. W mieście ogłaszano próbne ćwiczenia przeciwlotnicze. Takie trzydniowe ćwiczenia miały miejsce między innymi w styczniu 1939 roku.

Przed bramami stanęli wyznaczeni wcześniej komendanci domów. Pojawili się też lokatorzy wyznaczeni do samoobrony. Na ulice wybiegli gazeciarze rozprowadzający „wojenne” wydanie „Ilustrowanej Republiki”. Miało być jak na prawdziwej wojnie. Z radia płynęły komunikaty o nalotach wroga. Słychać było alarmy lotnicze. Ludzie zasłonili okna, wygasły latarnie, reklamy.

- W mieście panuje ciemność! - łodzianie słyszeli takie słowa. - Wstrzymać wszelki ruch na ulicach. Ludzie do bram! Konie wyprzęgać!

Ale też toczyło się normalne życie. 3 marca prezydentem Łodzi został urodzony w Warszawie Jan Kwapiński. Był pierwszym niekomisarycznym włodarzem miasta od 1933 roku. Przybył „torpedą” z Warszawy. Po 1 kwietnia 1939 roku powiększono województwa łódzkiego. W jego granice włączono sześć powiatów - kutnowski, łowicki, skierniewicki, rawski opoczyński i konecki. Cztery pierwsze należały wcześniej do województwa warszawskiego, a dwa ostatnie do kieleckiego. Szybko obliczono, że region łódzki wzbogaci się o 11 miast z ponad 115 tysiącami mieszkańców. A w sumie populacja województwa zwiększy się o 662.358 osób. Na jego terenie znalazły się takie miasta jak na przykład Kutno, Krośniewice, Żychlin, Opoczno, Łowicz, Skierniewice, Końskie, Przedbórz, Nowe Miasto, Rawa Mazowiecka, Biała Rawska.

Ale Łódź miała też inne problemy. W maju sąd ogłosił upadłość Widzewskiej Manufaktury, jednego z największych łódzkich pracodawców. Syndykiem mianowano Wiesława Zbijewskiego, byłego radcę handlowego. W przedwojennej prasie wyjaśniano, że ogłoszenie upadłości stało się koniecznością.

- Zawarty przed kilkoma latami układ z wierzycielami nie spełnił swego przeznaczenia- wyjaśniano. - Nieustalona wysokość zadłużenia uniemożliwiła poszukiwania w bankach odpowiednich kredytów.

Kryzysu w fabryce nie uzdrawiały też stosunki panujące w rodzinie Konów, do których należała Widzewska Manufaktura. Chodziło o konflikt między Oskarem a jego synem Maksem. Maks miał wytoczyć ojcu sprawę o zwrot 9.500 akcji, które miał nieprawnie przetrzymywać. Jak donosił „Łodzianin” panowie mieli mieć też odrębne zdanie na temat przekazania 200 tys. zł na Pożyczkę Obrony Przeciwlotniczej. Maks chciał przekazać te pieniądze, Oskar był temu przeciwny. Podawano też, że samemu Skarbowi Państwa „Wi-Ma” była winna 18 milionów złotych, a dług wobec prywatnych wierzycieli wynosił 20 milionów zł.

Mała rewolucja szykowała się w łódzkiej oświacie. Zaproponowano 5-letni plan budowy gmachów szkolnych. Podawano, że 1 stycznia 1939 roku miasto miało 71.263 uczniów. Chodzili do 1393 oddziałów. Miasto posiadało zaś tylko 13 własnych budynków szkolnych. Było w nich 304 sal lekcyjnych. Kolejnych 674 mieściło się w budynkach prywatnych. Planowano więc budowę 320 nowych izb lekcyjnych. Miały powstać zwłaszcza na krańcach Łodzi, gdzie warunki były najgorsze. Obliczano też, że dzięki wybudowaniu nowych budynków szkolnych zaoszczędzi się rocznie 208 tys. złotych rocznie. Tyle pieniędzy Łódź wydawała na dzierżawienie sal szkolnych.

- Od 1940 roku nie będzie się wypłacało dodatku mieszkaniowego dla nauczycieli - wyjaśniano. - Co pozwoli użyć 400 tysięcy zł rocznie na budowę nowych szkół. Ponadto w 1940 roku zakończona zostanie pierwsza seria robót wodociągowych. Tym samym wodociągi zaczną dawać miastu dochody. Zupełne zakończenie robót wodociągowych przewidziane jest na rok 1942. Od tego czasu cały dochód jaki miasto osiągnie z wodociągów zostanie przeznaczony na budynki szkolne.

Informowano, że jeszcze w 1939 roku oddany zostanie do użytku nowy gmach szkolny przy ul. Mackiewicza 7 i rozpocznie się budowę kolejnych dwóch. A w ciągu pięciu lat w Łodzi miano wybudować 18 szkół z 320 klasami.

Ale wzrastające napięcie na arenie międzynarodowej powodowało, że narastała niechęć polsko-niemiecka. Między innymi przed sądem stanął Karol Grams, dozorca w domu przy ul. Nowozarzewskiej.

- Od czasu aneksji Czech przez Niemców stał się bardzo dumny! - zeznawali przed sądem lokatorzy z kamienicy w której był dozorcą. - Nikogo nie poznawał, nie odpowiadał na dzień dobry.

Lokatorzy zaczęli więc sobie żartować z dozorcy. Raz jeden z nich, Piotrowski, robił gwoździami dziury w blasze.

- Będzie to tarka na kartofle dla hitlerowskich szefów, bo ani tarki, ani kartofli w Niemczech nie mają - odpowiedział Piotrkowski, gdy dozorca zapytał go co robi. Taka odpowiedź bardzo zdenerwowała Gramsa.

- W Polsce jedzą buraki, surowe kartofle i łupiny! - odparł i podobno zaczął mówić inne nieprzychylne rzeczy o narodzie polskim. Lokatorzy zawiadomili kamienicy przy ul. Nowozarzewskiej zawiadomili policję. Karol Grams stanął przed sądem. Ten za obrazę narodu polskiego skazał go na pół roku więzienia. Dochodziło też do innych procesów. Przed sądem grodzkim stanął na przykład 37 August Herzog, mieszkaniec ul. Sokolej. Został oskarżony o nielegalne przekroczenie granicy polsko-niemieckiej. Podawano, że August, a także jego żona, byli wielkimi entuzjastami Adolfa Hitlera i jego ideologii. Kiedy jemu udało się przedostać do kraju przodków, żona pracowała w fabryce Hofrichtera. Wiele razy niepochlebnie wyrażała się o Polakach. Została za to skazana na więzienie. Tymczasem August przebywał w Niemczech razem z 11-letnim synem. Ale jego życie za granicą nie wyglądało tak jak sobie wyobrażał. Trafił do obozu pracy, a potem musiał pracować w kopalni. Postanowił więc wrócić do Polski. Nielegalnie przekroczył granice. Nie miał jednak dokumentów, więc zgłosił się na posterunek policji w Wieluniu. Został zatrzymany. Stanął przed sądem, który skazał go na pół roku więzienia. Przed sądem stanął też Kurt Pohlman, dyrektor Banku Spółek Niemieckich. W kwietniu 1939 roku zgłosiło się tam trzech działaczy niepodległościowych - Czesław Nowak, powstaniec śląski, Mieczysław Wiśniewski oraz Maksymilian Dalkowski. Otrzymali oni skierowania z Funduszu Pracy. Nie mieli zatrudnienia i mieli je dostać w Banku Spółek Niemieckich. Zgodnie z obowiązującym wówczas prawem zatrudnienie działaczy niepodległościowych było obowiązkiem pracodawcy. Tymczasem trzech panów spotkała niemiła niespodzianka.

- Nie mamy wolnych miejsc, a jakby nawet byli to zatrudnilibyśmy tych, których my byśmy chcieli! - usłyszeli w Banku Spółek Niemieckich.

Sprawą zajął się sąd. Dyrektor Kurt Pohlman został skazany na 1000 zł grzywny. Odwołał się od wyroku. Tłumaczył, że trzej panowie nadawali się pracy fizycznej, a nie umysłowej. Odwołanie na niewiele się zdało. Sąd podniósł grzywnę do 2000 złotych.

Mieszkańcy Łodzi wykazali się też wielką ofiarnością. Wpłacali pieniądze na Pożyczkę Obrony Przeciwlotniczej, Fundusz Obrony Narodowej. A dzieci z łódzkich szkół publicznych i prywatnych zebrały pieniądze na samolot „Orle”, który został przekazany armii. Uroczystość miała miejsce w parku im. 3 Maja. Pięknym gestem wykazały się też dzieci mieszkające w domu przy ul. Grabowej. Na strychu kamienicy wystawiły sztukę „Majowe święto”. Sprzedawały na to przedstawienie bilety, a cały dochód przekazały na dozbrojenie polskiej armii. Na apel prezydenta Jana Kwapińskiego łodzianie zaczęli zbierać pieniądze na ścigacza im. Eugeniusza Kwiatkowskiego.

Tadeusz Borowski nie poszedł do szkoły 1 września. Ale po zajęciu Łodzi Niemcy otworzyli na pewien czas szkoły dla polskich dzieci.

- Chodziliśmy do szkoły gdzieś do początku grudnia 1939 roku - wspomina Tadeusz Borowski. - Był chyba listopad. Do szkoły chodziliśmy w tak zwanych szynelach. Były to granatowe płaszcze ze świecącymi guzikami. Przed szkołą stali nasi niemieccy koledzy, którzy wcześniej się z nami bawili. Mieli w rękach nożyki. Obcinali nimi guziki z szyneli. Były to zwykłe guziki, bez orzełków...

Tadeusz Borowski twierdzi, że przed wojną nie było jakiejś nienawiści między Polakami, Żydami, Niemcami.

- Bo Rosjan było przed wojną mało - dodaje. Ale gdy 9 września do Łodzi wkraczali hitlerowscy żołnierze, łódzcy Niemcy wyszli wtedy z ukrycia. Pan Tadeusz nie zapomni jak na ul. Zgierskiej witali swych rodaków kwiatami. Było to jednocześnie pożegnanie z przedwojenną Łodzią.

Wydarzenia tygodnia w Łódzkiem. Przegląd wydarzeń 5 - 11 września 2016 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki