Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To nie jest kraj dla ludzi z Łodzi. Pierwszoligowców nam ubywa

Piotr Brzózka, Marcin Darda
Bogusław Grabowski. Rada Gospodarcza przy premierze
Bogusław Grabowski. Rada Gospodarcza przy premierze
Po raz pierwszy od końca PRL krajem rządzi rząd bez łodzianina w składzie. Niewielu jest teraz łodzian, którzy mają realny wpływ na polską rzeczywistość. Na szczęście zostało kilka rodzynków.

Gdy Krzysztof Kwiatkowski uzyskał nominację na stanowisko prezesa Najwyższej Izby Kontroli, postanowiliśmy pokazać 10 sylwetek łodzian, którzy - pracując w sferze publicznej bądź na jej obrzeżach - robią ogólnopolską karierę, osiągają zawodowe szczyty. Po analizie, kogo opisać, doszliśmy do wniosku, że to nie jest dobry czas dla łodzian w stolicy, np. pierwszy raz od dawna nie mamy nikogo w rządzie. Dlatego zamiast dziesięciu ludzi, pnących się po najwyższych szczeblach drabiny, prezentujemy subiektywny przegląd "naszych" w stolicy. Pokażemy tych, którzy idą w górę, takich, którzy w warszawskim morzu skutecznie pływają od dawna i takich, których fala wyrzuca właśnie na brzeg.

Wypada zacząć od Kwiatkowskiego. Były minister sprawiedliwości, wciąż poseł Platformy Obywatelskiej, od września prezes NIK, to - obok Marka Belki, szefa NBP - najwyżej sklasyfikowany łodzianin, jeśli idzie o obsadę kluczowych funkcji w państwie. Tym bardziej że NIK to instytucja niezależna od rządu, a do tego mogąca ów rząd w swoisty sposób kontrolować. Kwiatkowski dostanie więc narzędzie potężne, choć zawsze będą się pojawiać pytania, czy aby nie sprzyja formacji, z której się wywodzi. NIK w rękach łodzianina to będzie Izba inna niż kiedykolwiek w III RP.

Kwiatkowski ma dobre relacje z mediami, choć dla wielu dziennikarzy ów fakt jest zaskakujący, bo mówi w taki sposób, by nie powiedzieć zbyt wiele i używa prawniczego slangu. O procedurach i paragrafach może opowiadać całymi dniami. Dba o PR, choć bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie, że kocha błysk fleszy i ma parcie na szkło. Unika tematów kontrowersyjnych. Czy taka będzie NIK przez najbliższych sześć lat? Rzecznik prasowy będzie tam służył do zwoływania dziennikarzy, bo prezes o swych poczynaniach i wynikach kontroli będzie się starał jak najczęściej informować osobiście. A to pozycję prezesa jeszcze znacząco wzmocni.

Pamiętajmy, że jego kadencja zakończy się kilka miesięcy przed wyborami do Sejmu w 2019 roku. Czy Platforma będzie jeszcze istnieć? Tusk kiedyś rzekł, że Kwiatkowski to jeden z jej przyszłych przywódców. Kto wie... Prezesura NIK w kilku przypadkach była już prologiem do wielkich karier politycznych.

W górę, na pozycje najbliższe przewodniczącemu Tuskowi, nieustannie pnie się poseł Andrzej Biernat, szef PO w Łódzkiem. O Biernacie w stolicy mówi się, że dziś w PO to człowiek nr 3, zaraz po Pawle Grasiu i Tusku. Ironia losu polega jednak na tym, że wysoka pozycja Biernata "dzieje się" w sytuacji coraz większych spadków notowań Platformy w sondażach. Są tacy w tej partii, którzy twierdzą, że jedno z drugim związek ma. Nawet w SLD zapanowała nieskrępowana radość po nominowaniu Kwiatkowskiego na prezesa NIK , bo jego odejście, według niektórych posłów lewicy, oznacza, że w mediach PO częściej niż dotąd reprezentował będzie Andrzej Biernat, który - jak chcą jego rywale z lewicy - kompromituje Platformę.

Tusk podobno docenia zdolności polityczne Biernata, stołeczna prasa jednak donosi, że wcale nie oznacza to, że ma do niego szacunek. "Newsweek" jakiś czas temu pisał, że współpracownicy premiera określają go mianem "politycznej żulii". Poseł Biernat potrafi być cyniczny i zdystansowany do siebie samego, ale ponoć ostatnio, pewnie z uwagi na coraz bardziej oszałamiającą karierę w partii i w mediach, zaczął się przejmować opiniami na swój temat. Dla odmiany, bo kiedyś mówił, że gazet nie czyta. Teraz zaś podobno ciężko znosi przypominanie przydomka z dawnych lat, czyli "basenowy" (lub "kąpielowy"). Wzięło się stąd, że kierował pływalnią w Konstantynowie Łódzkim.

Jego wyjście z cienia wiąże się ze spadkiem aktywności wicemarszałka Sejmu Cezarego Grabarczyka. Gdy było już jasne, że nie będzie ponownie ministrem infrastruktury, jego "spółdzielnię", czyli frakcję grającą z Tuskiem na osłabianie Grzegorza Schetyny, przejął właśnie Biernat. Dziś pełno go w mediach, w TVN24 średnio raz na tydzień wyrzuca kogoś z PO. Jego arogancki styl przez opozycję i media jest przywoływany coraz częściej jako symbol odizolowania od rzeczywistości całej PO.

Dariuszowi Jońskiemu wróżono upadek. Tak przynajmniej mogło się wydawać po serii spektakularnych wpadek, które z kronikarskiego obowiązku przypominamy: Powstanie Warszawskie, ciąża Joanny Muchy, zamach tajemnych sił na służbowe tablety parlamentarzystów. No i jeszcze Magdalena Ogórek pojawiła się na horyzoncie. Piękna i z doktoratem, miała w miejsce Jońskiego zostać twarzą SLD. Okazało się, że można dyskretnie zagospodarować Ogórek, ale i oszczędzić Jońskiego.

Wygląda na to, że w politycznej gonitwie postawił na dobrego konia. Od początku kariery w Sejmie kurczowo trzyma się Leszka Millera. Z początku wydawało się to założeniem nieperspektywicznym. Były premier otrzepał się jednak z kurzu i pajęczyn, którymi obrósł w politycznej poczekalni i znów gra w pierwszej lidze. Niewykluczone, że w nowym rozdaniu rządowym dawny żelaz-ny kanclerz zostanie wicekanclerzem. A kto wie, czy specyficzny układ sił w polskiej polityce nie pozwoli mu zagrać o więcej? A jeśli tak - i jeśli traktuje Miller Jońskiego poważnie - to może młody poseł świetnie na tej znajomości wyjść.

Dziś naturalnym środowiskiem Jońskiego jest świat warszawskich mediów. Choć parę razy omal go to nie zgubiło, przed kamerą czuje się jak ryba w wodzie. Bez wytchnienia pracuje nad wizerunkiem. Jako że jest politykiem nowej ery, wiemy, że spędza wakacje w Wiśle, że towarzyszą mu żona Małgorzata i córeczka Laura (półtora roku), że we trójkę kochają Beskidy. "Super Expressowi" państwo Jońscy pozowali w czasie rodzinnych wakacji.

Czy redaktor naczelny "Super Expressu" Sławomir Jastrzębo-wski nie ma lepszych tematów? Pytanie retoryczne - wiemy, że ma. Jak mówi jeden z jego łódzkich znajomych, Jastrzębowski urodził się, by zostać szefem tabloidu. Zanim osiągnął szczyty, przeszedł wszystkie szczeble - zaczynał w łódzkich "Wiadomościach Dnia" i "Dzienniku Łódzkim". Zaryzykował pracę korespondenta lokalnego w nowo powstałym "Fakcie". Przeprowadził się do Warszawy, potem zasiadł w fotelu wicenaczelnego tej gazety. W końcu objął szefowanie konkurencyjnego "Super Expressu".

Ma swój niepodrabialny styl. Gdy ktoś o polityku mówi "rozwiązły siusiaczek" (a czyni to nie w domowym zaciuszu, lecz w wywiadzie na łamach opiniotwórczego tygodnika), to w ciemno można zgadywać, iż wypowiadającym te słowa jest Jastrzębowski. Innym by to raczej publicznie przez usta nie przeszło. Jemu przechodzi, a ile jeszcze przy okazji można usłyszeć o misji, realizowanej przez tabloidy... Misyjnym działaniem było chociażby pokazanie w gazecie zdjęć mamy Madzi, dosiadającej rumaka, odzianej w bikini z kółeczkiem między piersiami. Jastrzębowski przekonuje, że płacąc kobiecie za tę sesję miał okazję powiedzieć Polakom, jaka naprawdę jest mama Madzi. Choć - jak sam przyznaje - czytelników zainteresowały raczej tak przyziemne sprawy, jak kółeczko w bikini, niemodne od pięciu lat.

Czy w tym zawodzie może osiągnąć jeszcze więcej? Tak. Wyższego stanowiska w gazecie już nie ma, ale przecież jest tyle tematów do zrobienia. Można mamę Madzi pokazać bez kółeczka. Albo bez bikini. Albo mamę Madzi zastąpić kobietą lubiącą seks jak koń owies. Lub kosmitą w pończochach...

A Cezary Grabarczyk? Przy tym nazwisku należy postawić strzałeczkę w dół. Jako szef największego z ministerstw, miał potężne wpływy, bo to od niego w dużej mierze zależało, co i kiedy będzie w Polsce budowane, jeśli chodzi o infrastrukturę. Stał za nim potężny aparat z łodzianami w roli głównej. Tusk po raz drugi teki mu nie powierzył, a sam Grabarczyk przekonuje, że to dlatego, iż słabszy wynik wyborczy odebrał mu argument do walki o to stanowisko.

Interpretacja kontrowersyjna, bo Tusk drugi swój rząd układał tak, by zaspokoić ambicje skrzydeł Platformy, a to był czas, kiedy Grabarczyk ze swą "spółdzielnią" tak mocno już się nie liczył. Na stanowisku nie zastąpił go żaden fachowiec, nie można więc mówić, że przegrał z lepszym.

Los Grabarczyka wynika m.in. z dosyć niskiej atrakcyjności medialnej. To polityk, który nie umie sobie z mediami radzić, dlatego był ich ulubionym chłopcem do bicia w pierwszym rządzie Tuska, choć bywało, że zasłużenie. Wciąż jest członkiem zarządu krajowego PO, zatem Tusk nie mógł go zlekceważyć i posada wicemarszałka Sejmu to zdaje się dziś jest szczyt możliwości Gra-barczyka. Funkcja czysto prestiżowa, bez wpływu na istotne decyzje, ale pozwalająca zachować "zabawki" statusu polityka wysokiego rangą: służbowy samochód i gabinet na Wiejskiej.

Jako wicemarszałek nieczęsto w mediach się pokazuje, stąd do dziś w nowej roli wielu kojarzy go tylko z wpadką z przyznaniem sobie przez członków prezydium Sejmu wysokich premii. Nieco aktywniejszy jest w Łodzi. Odpowiedź na pytanie o jego pozycję pojawi się po wyborach zarządu krajowego PO, które przed nami. Jeśli utrzyma pozycję, będzie miał szansę na comeback. Jeśli nie, w kolejnej kadencji może być już tylko posłem PO z Łodzi.

John Abraham Godson to idealny bohater dla twórcy filmowego, pragnącego zmierzyć się z tematem utraconej niewinności. Bajkę można rozpocząć na różne sposoby. Pełen wiary Godson przyjeżdża 20 lat temu do dzikiej Polski, by ratować chrześcijan przed prześladowaniami. Albo: zjawia się w Łodzi jako pastor i daje się poznać jako społecznik. Albo: odbiera Hannie Zdanowskiej uwagę mediów w jej własny wieczór wyborczy - gdy już wiadomo, że zamiast niej zasiądzie w Sejmie jako pierwszy czarnoskóry poseł w historii Polski. Opowiada historie rodzinne i podsuwa statystyki - z kim się spotkał i ile zrobił. Jego 15 minut sławy trwa znacznie dłużej. W imponującym stylu wchodzi do Sejmu na drugą kadencję. Startując z piątego miejsca, osiąga drugi wynik i deklasuje lidera listy Cezarego Grabarczyka. Potem jeszcze obiad, na którym gości Donalda Tuska.

Nagle coś zaczyna się psuć i dziś nikt się już nie zastanawia, czy premier da mu posadę w rządzie. Trwają dywagacje, kiedy Godsona wyrzucą z PO albo kiedy sam się wyrzuci. Pracuje na to wytrwale, stając się coraz bardziej krnąbrnym w wewnątrzpartyjnych stosunkach. Czyni to - zdawać by się mogło - w imię wyższych idei. Ale jeśli tak, to trudno zrozumieć jego ideologiczne szarże, które kończyły się nagłym i wstydliwym odwrotem, czyli zmianą zdania.

Godson budował mit człowieka niezwykle pracowitego, ideowego i - tak zwyczajnie - poczciwego. Dziś nikt mu nie odmawia pracowitości, tyle że coraz więcej osób przekonanych jest, iż ostrze tych wysiłków nakierowane jest na własną karierę. Właśnie dlatego można odnieść wrażenie, że Godson utracił niewinność, którą urzekał z początku na tle brutalnego politycznego otoczenia.

Nie wiadomo, jak kariera miałaby przebiegać dalej. On sam też jakby tego nie wiedział. Liczy, że ludzie mu podpowiedzą? W rozsyłanych ankietach pyta łodzian, czy powinien pozostać posłem, czy lepiej, żeby kandydował na europosła, a może na prezydenta Łodzi? Pyta z wyraźnym wskazaniem na ostatnią odpowiedź. Bo chyba nie bierze na poważnie czwartej odpowiedzi, w myśl której musiałby zrezygnować z polityki. Co na to wyborcy?

A Marek Belka wciąż stoi w miejscu. Tylko dokąd ma iść, skoro od lat znajduje się na samym szczycie i uchodzi za postać całkowicie autonomiczną oraz niezmiernie wpływową? Był już premierem i znajomym Jennifer Lopez, był "królem Iraku", szychą w organizacjach międzynarodowych. Od trzech lat jest prezesem NBP. Upaść nie ma jak, a czy da się osiągnąć coś więcej? Może w strukturach europejskich albo światowych. W Polsce mógłby być jeszcze raz premierem. Kiedyś był kimś w rodzaju premiera technicznego, rządzącego bezpośrednio po upadku premiera kanclerza i przed objęciem rządów przez premiera marionetkę. Z czasów jego kadencji nie pamiętamy nic, co tylko dobrze o nim świadczy. Widocznie skutecznie zajmował się administrowaniem państwem, a nie uprawą politycznego poletka. Trudno podejrzewać profesora Belkę, by chciał wrócić do politycznego bagna. No i kto miałby mu to zaproponować.

Marek Belka, gdy zna się na czymś lepiej niż jego rozmówca (przeważnie się zna), uśmiecha się w charakterystyczny dla niego sposób, w czym niektórzy dostrzegają cień drwiny czy wręcz politowania. Jest w nim jednak duża doza luzu, więc uchodzi za pogodną, ciepłą twarz polskiej ekonomii.

Podobnie jak Witold Orłowski, kolejna z postaci łączonych z łódzką szkołą ekonomii. Profesor Orłowski od lat utrzymuje poziom, choć to nie ten poziom zaszczytów co w przypadku Belki. Doradzał Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, Lechowi Kaczyńskiemu i Donaldowi Tuskowi. Pełen przekrój polityczny. Jeśli dodać do tego, że od lat jest medialną gwiazdą polskiej ekonomii i człowiekiem powszechnie znanym oraz lubianym, mógłby być idealnym kandydatem, gdy Tusk uzna, że Jacek Rostowski stał się zbyt dużym obciążeniem wizerunkowym rządu. Ale to tylko spekulacja. Zresztą, dlaczego Orłowski miałby się pchać w sam środek politycznej walki? Zwłaszcza że ma za co żyć - jest przecież partnerem światowej firmy doradczej PricewaterhouseCoopers.

Już łatwiej byłoby uwierzyć w spekulacje, że Tusk zaproponuje stanowisko ministra finansów Bogusławowi Grabowskiemu - łódzkiemu ekonomiście, od lat zajmującemu wysokie stanowiska w świecie finansów i od lat bezskutecznie łączonemu ze światem polityki. Jego nazwisko jest ostatnio wymieniane właśnie w tym kontekście.

Pojawiły się też pogłoski, że Grabowski mógłby być również tajnym kandydatem Jarosława Kaczyńskiego i to na urząd premiera po wygranych przez PiS wyborach. Czy należy temu dawać wiarę? Grabowski był już raz przymierzany do tej funkcji.

Jak mówi jeden z jego znajomych, w czasach rządów AWS niezwykle mocno w tej sprawie miał na niego naciskać Marian Krzaklewski. Grabowski - kontynuuje jego znajomy - był na to za mądry. Nie chciał firmować między innymi reformy emerytalnej, przeprowadzonej przez rząd AWS. No i nie chciał być kierowcą samochodu, który na tylnym siedzeniu wiezie wszystkowiedzącego pasażera, szefa panny "S".

Bomba! Gleba! Leżysz - krzyczał do złych ludzi Krzysztof Rut-kowski w czasach największej świetności, zwłaszcza tej telewizyjnej. A przecież Rutkowski to nie tylko detektyw celebryta. To były poseł, były doradca prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego i człowiek, których chciał szukać Saddama Husajna. Dziś mógłby o tym pomarzyć. Jego reputację nadszarpnęły organy ścigania, a i dla mediów jest coraz mniej atrakcyjny ze swoimi tematami. Trochę za dużo było zwrotów akcji w sprawie mamy Madzi, które zaskakiwały wszystkich, z wyjątkiem jego samego. Dziś, kiedy nie może poinformować, że odnalazł Iwonę Wieczorek, pozostaje mu się chwalić, iż znalazł przedsiębiorców, którzy dają pieniądze za informacje, pozwalające rozwikłać zagadkę dziewczyny z Wybrzeża. I nie byłby Rutkowski Rutkowskim, gdyby powiedział to tak po prostu. Dopiero gdy napięcie sięgnęło zenitu, wyznał, iż jednym z hojnych biznesmenów jest Piotr Misztal. I napięcie opadło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki