I jedni, i drudzy związkowcy walczą o swoje. Polscy związkowcy chcą, żeby rząd wycofał przepisy o uelastycznieniu czasu pracy, które z grubsza polegają na tym, że pracownicy nie dostaną za nadgodziny. Drugi postulat to wprowadzenie składek na ZUS od pełnej wartości tzw. umów śmieciowych. Rząd mówi "nie" na jedno i drugie, więc w powietrzu wisi strajk.
Ale 55 tysięcy unijnych urzędników też nie ma lekko, bo jest ciśnienie na miliard euro oszczędności. Stąd strajk unijnych związkowców. Komisja Europejska chce zlikwidować pięć procent miejsc pracy do 2017 roku, podnieść wiek emerytalny z 63 do 65 lat, wydłużyć tydzień pracy z 37,5 do 40 godzin, skrócić z sześciu do trzech dni dodatkowy urlop na podróże urzędników do domu i zmniejszyć dopłaty do tych podróży. No tak, Państwo mogą oczy przecierać, bo kto u nas pracuje na takich warunkach, ale tam to prawdziwy zamach na prawa pracownicze.
Co więcej, brukselska administracja ma też swoich "śmieciowych" pracowników, czyli zatrudnionych na kontraktach. Sekretarka w unijnej administracji dostaje na dzień dobry 2.600 euro, a taki kontraktowy, zatrudniony na czas określony, tylko 1.850. Etatowy dyrektor generalny może zarobić ponad 18 tys. euro, a kontraktowy nie przeskoczy sześciu tysięcy. I gdzie tu sprawiedliwość?
Jaki płynie morał z porównania tych krajowych i unijnych walk o prawa pracownicze? Że chyba nadal lepiej być w Brukseli śmieciowym niż w Polsce etatowym.
Sławomir Sowa
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?