Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tydzień temu – na granicy, dziś w łódzkiej szkole - rodzina państwa Dzikich pomaga 14-letnim bliźniaczkom z Ukrainy i ich mamie

Magdalena Jach
Magdalena Jach
Daria i Krystyna, 14-letnie bliźniaczki z Ukrainy, w czwartek, 3 marca, po raz pierwszy poszły na lekcje w łódzkiej szkole. Dziś są bezpieczne. Wraz z mamą znalazły schronienie u zaprzyjaźnionej rodziny w naszym mieście. Dokładnie tydzień wcześniej, w tłumie swoich rodaków, stały na granicy w Medyce, uciekając od wojny… Ich świat w ciągu tych kilku dni zmienił się diametralnie. Są oszołomione, ale się uśmiechają – to najważniejsze. Na zdj. z mamą Haliną.
Daria i Krystyna, 14-letnie bliźniaczki z Ukrainy, w czwartek, 3 marca, po raz pierwszy poszły na lekcje w łódzkiej szkole. Dziś są bezpieczne. Wraz z mamą znalazły schronienie u zaprzyjaźnionej rodziny w naszym mieście. Dokładnie tydzień wcześniej, w tłumie swoich rodaków, stały na granicy w Medyce, uciekając od wojny… Ich świat w ciągu tych kilku dni zmienił się diametralnie. Są oszołomione, ale się uśmiechają – to najważniejsze. Na zdj. z mamą Haliną. Grzegorz Gałasiński
Rodzina państwa Dzikich pomaga 14-letnim bliźniaczkom z Ukrainy i ich mamie. Mają wsparcie mnóstwa życzliwych osób.

Tydzień temu – na granicy, dziś w łódzkiej szkole

Daria i Krystyna, 14-letnie bliźniaczki z Ukrainy, wczoraj po raz pierwszy poszły na lekcje w łódzkiej szkole. Dziś są bezpieczne. Wraz z mamą znalazły schronienie u zaprzyjaźnionej rodziny w naszym mieście. Dokładnie tydzień temu, w tłumie swoich rodaków, stały na granicy w Medyce, uciekając od wojny… Ich świat w ciągu tych kilku dni zmienił się diametralnie. Są oszołomione, ale się uśmiechają – to najważniejsze.

Jedziemy po dzieci
- Nie było na co czekać – musieliśmy dziewczynki przywieźć jak najszybciej – opowiada Piotr Dziki, który w dniu wybuchu wojny na Ukrainie wyruszył z ich mamą Haliną Lisowicz na granicę.

Halina od dwóch-trzech lat przyjeżdża do Polski do pracy. Spędza tu jakiś czas i potem wraca do męża i córek. Prowadzą gospodarstwo na wsi około 200 km za Lwowem. Prócz bliźniaczek mają jeszcze dwoje dorosłych dzieci i trzyletniego wnuka.
- Poznaliśmy się przez znajomych – wspomina Elżbieta Dzika, żona Piotra. - Halinka też u nas pracowała – w ogrodzie czy przy porządkach. Polubiliśmy się. Nie raz rozmawialiśmy o jej rodzinie, o tym, żeby bliźniaczki tu ściągnąć. Jak Rosja zaatakowała, płakałam z przerażenia, co je tam może spotkać.

- Nie wierzyłam, że wojna może wybuchnąć naprawdę, żyliśmy przecież z tym zagrożeniem od ośmiu lat i wydawało nam się, że skończy się na straszeniu – przyznaje Halina. - Ale złożyłam dokumenty o paszporty dla dziewczynek – u nas mogą je dostać dzieci dopiero od 14 roku życia. Nie zdążyliśmy ich odebrać. Mąż powiedział mi, że w naszym domu słychać huk samolotów wojskowych.
- Jeden przeleciał nad naszym dachem – opowiadały Daria i Krysia.

Wszyscy poczuli grozę. Wtedy rodzice zdecydowali – dziewczynki muszą jechać do Polski. Jest zbyt niebezpiecznie, a ich tata w każdej chwili może zostać powołany do służby, by bronić kraju. Halina poleciła mężowi zabrać akty urodzenia córek, a im – spakować niezbędne rzeczy. Nie było ani czasu, ani możliwości, by przemyślały, co powinno się znaleźć w bagażu. Każda wzięła po niewielkim plecaku. Miały w nich telefony, ładowarki, chusteczki, wodę i… misiaczki-przytulanki. Z tatą wyruszyły samochodem w podróż do granicy. A z Łodzi Piotr Dziki swoim autem jechał z ich mamą, by przejąć je, gdy przejdą na polską stronę w Medyce. Wszystko działo się błyskawicznie – bo błyskawicznie wróg atakował Ukrainę, rosło niebezpieczeństwo i lęk o dzieci.

- Jeszcze dałam Halince swoją kurtkę zimową, tak na wszelki wypadek, bo ona lekką tylko założyła – dodaje Elżbieta Dzika. - Zawsze mówi, że jej gorąco.

- To był czwartek, późny wieczór, ale wydawało nam się, że wszystko pójdzie szybko – wspomina mężczyzna. - Wzięliśmy kawę i w drogę.

Tymczasem córki Dzikich – Natalia i Wiktoria – już organizowały zbiórkę rzeczy dla dziewczynek.

- Ogłosiłam na facebooku, że czekamy na 14-letnie bliźniaczki z Ukrainy i potrzebujemy dla nich wszystkiego – ubrań, butów, książek, kosmetyków, przyborów do szkoły, podałam rozmiary – opowiada Natalia Pachocha. - Odzew był niesamowity!
W domu rodziców przygotowywały pokój dla Ukrainek. Znalazły się w nim łóżka, pościel, koce…

Czekamy!
Dziewczynki z tatą dość szybko dotarły w pobliże granicy. Sznur samochodów był tak długi, że 12 kilometrów przed Medyką zaparkowali i dalej szli piechotą. Nie byli na to przygotowani. Nawet kanapek na drogę nie mieli. Dotarli nad ranem. Nie są w stanie policzyć ludzi, którzy tak jak oni chcieli opuścić swój kraj. Znaleźli się w centrum ogromnego tłumu. Udało im się w tym tłumie wejść do specjalnie wygrodzonego miejsca – klatki – tuż przed przejściem granicznym. Służby wpuszczają tam po kilkaset osób, a gdy one przejdą kontrolę i znajda się już po drugie stronie, wchodzą następni. Według relacji Ukrainek w tej klatce było najgorzej – tłum napierał, ludzie się pchali, deptali, tratowali… Było naprawdę dramatycznie, a dziewczynki takie delikatne. Krysia zasłabła.

- Wtedy mój mąż zadecydował, że nie da dzieci na zatracenie i że – choć byli już tak blisko - zawracają – opowiada Halina. - Kazał im się wspiąć na te kraty od klatki, żeby ich nikt nie stratował i wyszli na zewnątrz, z powrotem na stronę ukraińską. Gdy mi to powiedział przez telefon, byłam wstrząśnięta i zrezygnowana.

- Wszyscy się załamaliśmy – wspomina Natalia. - Płakałyśmy tu z bezsilności. Nie mogłyśmy się z tym pogodzić. Tata z Haliną odjechali z granicy.

- Też nie mogłem sobie tego wytłumaczyć, jak ich nie przywieźć? Taka szansa może się już nie trafić. I mówię do Haliny: bez dziewczynek do Łodzi nie wracamy! - opowiada Piotr. - Zawróciłem. I wtedy spostrzegłem, że w Halinę wstąpiła energia. Wzięła swój paszport z wizą, kurtkę od mojej żony i przeszła na ukraińską stronę szukać dzieci.

- Nie mogłam się skontaktować z mężem, od kogoś pożyczyłam telefon, by do niego zadzwonić, ciężko było orientować się w obcym miejscu – wspomina tę straszną noc.

Okazało się, że wrócił z dziewczynkami do samochodu, by tym razem spróbować dojechać na granicę. Jednak przez noc przesunęli się raptem o 500 metrów! Taki był korek. Kolejka piesza szła sprawniej, więc Halina z córkami wróciły do niej.

- Już byłam tak zdeterminowana, że nie zwracałam na nic uwagi – tylko trzymałam dziewczynki za ręce – opowiada.

- A my dzwoniłyśmy z Łodzi i pytałyśmy, gdzie są, czy nie marzną, dopingowałyśmy, aby się trzymały, nie poddawały – mówi Natalia.

- To mi dodawało sił – przyznaje Halina. - Gdyby nie świadomość, że tam czekają, martwią się naprawdę, nie wiem, czy dałybyśmy radę.

- Stałem w pobliżu granicy – opowiada Piotr. - Widziałem coraz większe tłumy Ukraińców i mnóstwo Polaków, którzy im pomagali. Trzymali kartony z nazwami miast, do których mogli zabrać uchodźców. Wystawione zostały stoły z ciepłą herbatą, kawą, sokami, jedzeniem. Sprawnie pomagały służby. Po dwóch dobach w sobotę wieczorem wróciłem do domu. Ustaliłem z Haliną, że jak im się uda dojść blisko, dadzą znać i pojadę je odebrać.

Nareszcie w Polsce
A tu w niedzielę o świcie – telefon – dziewczyny w Polsce! Mało tego – nawet w drodze do Łodzi.

Drugie podejście do przekroczenia granicy było nieco spokojniejsze. A po polskiej stronie transport do Łodzi zaproponowała im ich rodaczka, która specjalnie pojechała do Medyki z mężem. Chciała pomóc i trafiła na Halinę z dziewczynkami. Nie znały się wcześniej.

- Trudno uwierzyć, ale wszyscy tam zabierali ludzi i nie chcieli za to pieniędzy – wzrusza się Halina. - Tacy serdeczni, przyjaźni.
Radość gdy w końcu Halina z bliźniaczkami dotarły do domu Dzikich była nie do opisania!

- Mama powitała je zupą pomidorową – mówi Natalia. - Potem była pizza, którą przywiózł jeden z darczyńców – z kiełbasą – według życzenia dziewczynek. Były bardzo zmęczone, miały pozdzierane stopy. Gdy wypoczęły – oglądałyśmy rzeczy, które podarowały im różne osoby – cały czas ktoś coś przywoził – ubrania, obuwie, jedzenie, kosmetyki, przybory szkolne, nawet koce w kolorach flagi ukraińskiej. Jedna pani sprawiła im nowe biurka.

- Nie wiem jak wyrazić swoją wdzięczność – mówi wzruszona Halina. - Wszyscy tu mają wielkie serca.

Daria i Krystyna szybko uczą się polskiego – dzień dobry i dziękuję – to pierwsze słowa, jakie poznały. Porozumiewają się po angielsku. Natalia pomogła ich mamie zapisać je do szkoły, niedaleko domu swoich rodziców, który teraz stał się też ich domem. Halina chce podjąć pracę – potrafi szyć. Otoczona życzliwością i przyjaciółmi, bezpieczna z córkami, wierzy, że wojna się skończy. Jej syn jest też w Polsce, ale mąż i starsza córka z rodziną – pozostają na Ukrainie.

od 7 lat
Wideo

21 kwietnia II tura wyborów. Ciekawe pojedynki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Tydzień temu – na granicy, dziś w łódzkiej szkole - rodzina państwa Dzikich pomaga 14-letnim bliźniaczkom z Ukrainy i ich mamie - Express Ilustrowany

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki