Smaku "Latającej maszynie" przydawała otoczka Roku Chopinowskiego. Film powstał jako odpowiedź na inicjatywę polskiego Ministerstwa Kultury, a przybliżać miał twórczość i postać wybitnego kompozytora. Ukończono go jednak już w Roku Miłosza.
Wszystko to w połaczeniu z budżetem w wysokości 9 milionów euro na nic się zdało. Obraz, nad którym pracowano przez trzy lata w Łodzi w halach dawnych zakładów włókienniczych Vera, suto dofinansowany przez Łódzki Fundusz Filmowy okazuje się produkcją chybioną, która nie nadaje się do oglądania w całości.
Oddać trzeba jednak cesarzowi co cesarskie. Brytyjskie studio BreakThru, które współprodukowało z łódzkim Se-ma-forem nagrodzonego Oscarem "Piotrusi i wilka", to wysokiej klasy specjaliści od animacji w technice stop motion.
Ciepła, pełna prawdziwych emocji historia marzycielskiej dziewczynki, którą przeżywający finansowe problemy ojciec pozostawia pod opieką cioci opowiedziana została za pomocą pięknych lalek i doskonałej animacji. Precyzja, z jaką oddawane są targające bohaterami uczucia, a także ich skala, mogą wprowadzić w zdumienie i wywołać iluzję, iż mamy do czynienia z aktorami, nie lalkami. W towarzystwie osobliwego kuzyna dziewczynka rusza na poszukiwanie ojca ożywioną siłą wyobraźni maszyną.
Gdyby na tym skończyła się "Latająca naszyna", pisalibyśmy o sporym sukcesie. Nie można było jednak zadowolić się małym Potrzebna była wielka pompa. Twórcy zastosowali więc konwencję filmu w filmie i powyższa animacja obleczona została w kombinezon filmu aktorskiego - olgąda ją rodzestwo, które przybyło na recital chińskiego wirtuoza fortepianu Lang Langa z mamą, zapracowaną bizneswoman (Heather Graham). Wszyscy oni wciągnięci zostaną do świata animacji i pomogą wrócić zaczarowanemu fortepianowi do ojczyzny Chopina.
Jedyną rolą, jaką jest rozciągnąć opowieść do rozmiarów filmu pełnometrażowego. Scenariusz sekwencji aktorskiej pisany był chyba w bufecie, podczas przerw w pracach nad animacjami. Infantylne dialogi, wymuszone i nachalne edukatorstwo, drewniana gra aktorów i natłok bezsensownych ujęć, które obliczone są tylko na wyeksponowanie wrażenia 3D otwierają drzwi do świata filmowego kiczu.
Najgorsze, iż o Chopinie nie dowiadujemy się niemal niczego, co wykroczyłoby poza suche encyklopedyczne fakty. Dla młodego widza staje się on całkiem obcym, wyrwanym z kontekstu kandydatem na idola, którym nigdy nie będzie. Autorem "odjechanych" dzwonków do telefonów komórkowych - Georgie, która pod wpływem muzyki Chopina i dzięki poznaniu jego życia z bizneswoman przeistacza się w kochającą mamę, w nagrodę odnajduje etudię ustawioną jako dzownek telefonu. Smutne, a jednak "ideał sięgnął bruku". Znów.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?