Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Nepalu trudno było wyciągnąć kogoś żywego spod gliny i gruzu

Matylda Witkowska
Marcin Płotnica
Atak głodnych małp , uspokajanie wzburzonych buddyjskich wiernych, zachowanie zimnej krwi w sytuacji powtórnych wstrząsów. To tylko niektóre problemy, z którymi musieli dać sobie radę łódzcy strażacy, którzy tydzień temu wrócili z misji w Nepalu.

W sobotę, 25 kwietnia, przed południem w Nepalu zatrzęsła się ziemia. Trzęsienie miało 7,9 stopnia w skali Richtera. Zginęło w nim ponad osiem tysięcy osób, prawie osiemnaście tysięcy osób zostało rannych. W niektórych miejscowościach koło Katmandu 70 - 90 procent domów zostało zniszczonych.

Zaraz po pierwszych doniesieniach o zniszczeniach i ofiarach wiadomo było, że Polacy pojadą z pomocą. Polski rząd wyekspediował do Nepalu 81 strażaków i 12 psów z grupy USAR Poland (Urban Search and Rescue), czyli Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej Państwowej Straży Pożarnej. Wśród nich było sześciu łodzian oraz dwa psy: Fazi oraz Red.

- W sobotę około godz. 15 byliśmy zaalarmowani, w niedzielę o czwartej nad ranem wyjechaliśmy z Łodzi i o szóstej rano byliśmy już na miejscu zbiórki w Warszawie - opowiada młodszy brygadier Marcin Płotica, dowódca łódzkiej grupy strażaków.

Strażacy polecieli wyczarterowanym samolotem, jednak najpierw... spędzili na lotnisku prawie 15 godzin.

- Bo kraje, nad którymi mieliśmy lecieć, musiały wyrazić zgodę na przelot nad ich terytorium - opowiada Płotica.

Potem ich samolot dwie godziny krążył nad Katmandu, zanim dostał pozwolenie na lądowanie. - Byliśmy jednak zdecydowani, że musimy wylądować w Katmandu. Nie chcieliśmy robić tego samego błędu, co na Haiti. Wylądowaliśmy wtedy 300 kilometrów dalej w Dominikanie i dobę tłukliśmy się, by dotrzeć na miejsce - opowiada Płotica.

To była dobra decyzja, bo tuż po wylądowaniu Polaków lotnisko w Katmandu zostało zamknięte. Byli jedną z pierwszych grup. Na miejscu przed nimi były tylko grupy poszukiwawcze z Chin, Turcji i Holandii.

Polacy rozbili obozowisko na terenie jednostki wojskowej w Katmandu. I niemal natychmiast zabrali się do poszukiwań osób, znajdujących się jeszcze pod gruzami. Po kolei sprawdzali zawalone domy: najpierw badali konstrukcję, potem wysyłali psy. Zwierzęta są ćwiczone do znajdowania żywych ludzi, nawet jeśli są nieprzytomni. Nie ma dla nich znaczenia wiek czy rasa poszukiwanego. Łódzkie psy ćwiczyły już m.in. ze studentami z Azji.

Budynki wskazywali zwykle mieszkańcy. - Do jednego z dowódców podszedł ojciec i mówił, że w czasie trzęsienia ziemi przez drogę przebiegał do niego syn. Potem zakrył go zawalający się budynek. Ojciec prosił, by go poszukać. Syn się znalazł, ale niestety już nie żył - opowiada Płotica.

Strażacy mieli też przeszukać buddyjską świątynię. To nie spodobało się lokalnym wiernym.

- Otoczyli nas, mieli wyraźne pretensje. Dopiero gdy wytłumaczyliśmy, czym się zajmujemy, zgodzili się - mówi młodszy brygadier Grzegorz Górczyński, drugi strażak z łódzkiej grupy. - Widać było, że oprócz utraty bliskich i dobytku zniszczenie świątyń jest dla nich dodatkowym ciosem - ocenia.

Każdy budynek po przeszukaniu Polacy oznaczali zgodnie z międzynarodowym kodem. Dzięki temu kolejne ekipy nie dublowały pracy.
- Jednak zdarzało się, że ktoś prosił o przeszukanie budynku, który już raz był przeszukany. Mówili na przykład, że słyszeli w nim głosy, a potem okazywało się, że dom już był sprawdzany. Łatwo zrozumieć, że jeśli pod gruzami byli ich bliscy, to ludzie robili wszystko, by ich odnaleźć - mówi Górczyński.

Jednak mimo starań łodzianom nie udało się odnaleźć już nikogo żywego, jedynie kilkanaście ciał. Inne grupy poszukiwawczo--ratownicze miały niewiele więcej szczęścia. W sumie 69 grup odnalazło pod gruzami zaledwie cztery żywe osoby, w tym córkę, którą pod gruzami osłaniała ciałem nieżywa już matka.

Powodem niewielkich sukcesów był sposób, w jaki wykonane są nepalskie budynki. Większość zbudowana była z drobnej, glinianej cegły i po trzęsieniu ziemi zamieniła się w kupę drobnego gruzu i gliny. Dodatkowo po deszczu glina się wiązała i odcinała dopływ powietrza.

- W takich warunkach szanse na odnalezienie kogoś żywego w trzeciej dobie po trzęsieniu ziemi spadły praktycznie do zera - przyznaje Płotica.

Ale łodzianie zajmowali się też innymi rzeczami, m.in. pomocą humanitarną. Młodszy brygadier Grzegorz Górczyński był w grupie, która cztery dni po trzęsieniu ziemi pojechała nieść pomoc medyczną do mającej pięć tysięcy mieszkańców miejscowości Barhabise, leżącej kilkadziesiąt kilometrów od Katmandu. Był to jeden z najbardziej dotkniętych kataklizmem rejonów. Wcześniej z powodu zwałowisk ziemi dojazd do miejscowości był niemożliwy i tylko najciężej poszkodowani zostali zabrani helikopterami do szpitala. Lokalny ośrodek zdrowia też został zniszczony przez wstrząsy, a odniesionych urazów i skaleczeń przez kilka dni nie miał kto ani czym opatrzeć.

Polacy wysłali dwa szpitalne namioty, w każdym miał pracować lekarz i trzech ratowników medycznych. Pozostali członkowie ekipy mieli dbać o sprawy organizacyjne i bezpieczeństwo. - Jeszcze zanim rozstawiliśmy namioty, w kolejce do lekarza czekało kilkadziesiąt osób. Byliśmy tym trochę przerażeni - przyznaje Górczyński. - A potem przez 24 godziny bez przerwy udzielaliśmy mieszkańcom pomocy medycznej.

Łódzki strażak, choć w ekipie miał zajmować się przede wszystkim bezpieczeństwem, też pomagał opatrywać rannych. Pod kierunkiem lekarza oczyszczał rany, usztywniał złamane kończyny i kontrolował podawanie kroplówek.

- Lekarze mieli bardzo dużo pracy - tłumaczy Górczyński. - A my jako strażacy mamy skończony kurs udzielania kwalifikowanej pomocy medycznej - wyjaśnia strażak.

Łodzianie pomagali też rozdysponować pomoc humanitarną, którą z Polski przysłał Caritas oraz PAH, znajdując partnerów, którzy na miejscu zajmą się dystrybucją.

Zostawili też na miejscu większość swojego sprzętu. Wyjeżdżająca na misję grupa poszukiwawczo-ratownicza jest samowystarczalna. Ma ze sobą namioty, prysznice, stację uzdatniania wody, liofilizowane posiłki i zapas butelkowanej wody na pierwsze dni. Większość została w Nepalu. Dwa duże namioty zostały w Barhabise, dwa małe dostała mieszkająca w Nepalu Polka. Resztę sprzętu strażacy zostawili do dyspozycji konsula honorowego Polski w Katmandu.

Po dziewięciu dniach udzielania pomocy strażacy wojskowym transportem wrócili do kraju. Jednak przed wyjazdem mieli jeszcze przygodę z głodnymi małpami. Podeszły do strażaków, gdy na lotnisku jedli posiłek. - Najpierw małpy wysłały jedną na zwiady, potem kilkanaście całkowicie nas otoczyło. Nic się nie stało, ale nie było to przyjemne - przyznaje Grzegorz Górczyński.
W sumie łódzkim strażakom w Nepalu pracowało się dobrze, lepiej niż przed pięciu laty na Haiti. - To bardzo ładny kraj, z ładną architekturą. Do tego bardzo przyjaźni, sympatyczni ludzie - ocenia Płotica.

Górczyński jest zdania, że Nepal jest idealnym krajem na wakacje. Ale z powodu biedy nie jest tam łatwo żyć. - Po powrocie pokazałem zdjęcia moim dzieciom - mówi strażak. - W Polsce często ludzie nie doceniają tego, co mają. Większość z nas nie musi się martwić o to, co jutro będzie jeść. Nie ma też problemu z dostępem do edukacji. W Nepalu nie jest to wcale oczywiste .

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki