Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wakacje w przedwojennej Łodzi: na letnisku, koloniach i w uzdrowisku

Anna Gronczewska
Upalny letni dzień można było spędzić w ogrodzie, wśród pięknych kwiatów
Upalny letni dzień można było spędzić w ogrodzie, wśród pięknych kwiatów Antykwariat Księgarnia Nike
Przed wojną w letnie dni łódzkie ulice wyludniały się. Bogatsi łodzianie wyjeżdżali na letniska czy do polskich i zagranicznych kurortów. Biedniejsi szukali natomiast ochłody nad łódzkimi zbiornikami wodnymi, wyjeżdżali do Łagiewnik lub znajdujących się wokoło Łodzi lasów...

Na przełomie czerwca i lipca 1935 roku Łódź ogarnęła fala upałów. W cieniu notowano 34 stopnie Celsjusza.

- Normalny ruch uliczny został podczas upałów zmniejszony - pisano w łódzkich gazetach. - Kto nie ma nic pilnego do załatwienia, czeka aż zajdzie słońce i nadejdzie ochłodzenie.

Zauważano, że z upałów cieszyły się lodziarnie i fabryki napojów chłodzących. Te ostatnie zaangażowały trzy razy więcej robotników niż zwykle. Ubolewano nad losem pracowników umysłowych, którzy musieli siedzieć w ciasnych biurach. Na dodatek w garniturach. Wszyscy współczuli też inkasentom, listonoszom, a także robotnikom zatrudnionym przy robotach brukarskich i na plantacjach. Upały doprowadziły też do licznych porażeń słonecznych wśród łodzian...

Natomiast w licznych lokalach gastronomicznych Łodzi pojawili się kontrolerzy. Dziś cel ich wizyty może bardzo dziwić. Sprawdzano bowiem jakiego lodu używa się do napojów i potraw.

- Do użytku wewnętrznego, a więc chłodzenia napojów, lemoniad, zup może być używany tylko lód sztuczny - ostrzegali łodzian dziennikarze. - Lód naturalny nie może być podawany w celu chłodzenia napojów. Lód sztuczny ma lekko różowy kolor, więc łatwo go rozpoznać...

Dwa lata później, też w lipcu, wprowadzono nowe zarządzenie, które przyprawiło o zawał serca pewno niejednego właściciela restauracji czy kawiarni w Łodzi. Musieli założyć w swych lokalach umywalnie z urządzeniem do suszenia rąk.

- Stoły do spożywania posiłków muszą być zawsze czyste - można było przeczytać w zarządzeniu. - I jeśli nie są sporządzone z materiału łatwo zmywalnego, muszą być zawsze nakryte świeżym obrusem. Gotowe do spożycia potrawy, ciastka, owoce i słodycze muszą być zabezpieczane przed owadami i zanieczyszczeniem. Kuchnie muszą być wymalowane olejno, podłoga winna być gładka, bez szczelin, z nieprzepuszczalnego materiału. Pracownicy zatrudnieni w zakładach gastronomicznych muszą posiadać świadectwa lekarskie, że są całkowicie zdrowi.

Jednocześnie przypominano, że za nieprzestrzeganie tych przepisów grożą surowe kary. A od 1 lipca łódzkie restauracje i kawiarnie mieli odwiedzać kontrolerzy...

Już przed wojną były organizowane kolonie. Zdobywały dużą popularność. Dzieci chętnie na nie jeździły. Kolonie organizowano głównie dla córek i synów uboższej części społeczeństwa. I tak na przykład orkiestra żegnała 1600 dzieci łódzkich robotników, które w połowie lipca 1937 roku wyjeżdżały na wycieczkę nad morze, do Gdyni. Pociąg z młodymi kolonistami odjeżdżał z dworca Łódź Kaliska. Wycieczkę zorganizował wojewoda Aleksander Hauke-Nowak. Jechały na nią dzieci przebywające w Łodzi na półkoloniach dla najbiedniejszych.

Gazety podawały, że mali koloniści zostali podzieleni na hufce liczące po sto osób. Każdy hufiec zabrał ze sobą imbryczki do zaparzania herbaty, cukier i apteczkę. A dziecko miało mieć ze sobą kubek, ręcznik i mydło. Hufiec zabierał transparent z napisem: Młodzież jedzie poznać i pokochać morze! Jadąc pociągiem dzieci miały zwracać uwagę na ładne okolice, przez które przejeżdżały, a więc Zgierz, Grotniki, Łęczycę, Toruń. Podczas trzydniowej wycieczki program był bardzo bogaty. Młodzi łodzianie popłynęli statkiem na Hel, do Jastarni. Zwiedzali też Gdynię...

Kolonie organizowały też poszczególne szkoły. Między innymi Gimnazjum Społeczne z ul. Pomorskiej. Wysłało swoich uczniów do Zakopanego. Ale organizacja letniego wyjazdu nie podobała się niektórym rodzicom.

- Pociąg miał odejść o godzinie 0.30 - napisał do "Głosu Porannego" ojciec jednego z uczniów gimnazjum. - O godzinie 23.00 odprowadziłem syna na stację, gdzie był punkt zborny. Dyrekcja szkoły nie uważała za potrzebne wydelegować jakiegoś nauczyciela lub odpowiedzialną osobę do czuwania nad porządkiem i bezpieczeństwem swych wychowanków. Przez cały czas mego pobytu na stacji, czyli od godz. 23.00 do chwili odejścia pociągu, nie zauważyłem nikogo ze strony szkoły. Po podstawieniu pociągu dzieci bez opieki, w popłochu, popychając się i wywracając wzajemnie zdobywały miejsca w przedziałach, gubiąc swoje plecaki i walizki...

Takich problemów nie miało 120 chłopców z Łodzi, którzy wyjechali na obóz polskiej Y.M.C.A. Czekało ich bowiem wiele atrakcji, między innymi zdrowe wyżywienie, posiłki podawane pięć razy dziennie, kąpiele, pływanie kajakami, a także nadzwyczaj troskliwi opiekunowie.
- W wolnych chwilach od sportu i od pogody chłopcy znajdują zajęcie w świetlicy przy wielu grach ruchowych i umysłowych - reklamował obóz dziennikarz łódzkiego "Echa". - Jak również w czytelni, gdzie czytają pisma i książki biblioteczki obozowej. Jest również piękna pracownia stolarsko-modelarska. Tam spędzają czas chłopcy rozmiłowani w tym kierunku. Budują sami kajaki, modele szybowców, latawce, laski, kije obozowe.

Natomiast z okazji Dnia Żołnierza, który przypadał 15 sierpnia, koloniści z Utraty przygotowali akademię. Na koloniach tych przebywały dzieci pocztowców z Łodzi. Wystawiły między innymi sztukę pod tytułem "Jak żołnierz Pietrek szedł do nieba". Kolonijny chór śpiewał piosenki patriotyczne, koloniści zatańczyli nawet kujawiaka. Nie obyło się rzecz jasna bez pogadanki na temat bohaterstwa żołnierza polskiego na różnych frontach...

Zwykle latem w gazetach pojawiały się reklamy zachęcające na przykład do zaopatrywania się po tanich cenach, przed wyjazdem na wakacje w bieliznę damską, męską, pościelową. Pracownia pasków pani Szenbergowej z ul. Przejazd polecała duży wybór biustonoszy i bluzeczek plażowych.

Nie brakowało też ogłoszeń zapraszających do wyjazdu na wypoczynek poza Łódź. Zapraszano na przykład do uzdrowiska Morszyn, koło Lwowa, do pensjonatu "Biały Bór". Prowadzili go łodzianie i zapewniali zdrową kuchnię, dietetyczną i diabetyczną, na wzór profesora Nordena.

Zachęcano też do wypoczynku w górach, nad morzem, a nawet czechosłowackich kurortach - między innymi za 485 zł można było wyjechać na kurację do Karlsbadu czy Marienbadu. W cenę wliczono paszport, wizę i koszty leczenie. Natomiast na czterotygodniowe wczasy w Zakopanem można było wyjechać za 85 zł.

- Wypoczynek w pięknej willi na Harendzie, nad Dunajcem! - zachęcano łodzian. - W tym miejscu możliwa kąpiel. Jest patefon, radio. Organizujemy wycieczki!

Bardzo aktywnie reklamowało się też sanatorium w Chełmach, leżących między Łodzią i Zgierzem. Zapewniano, że są tam znakomite warunki. Sanatorium znajdowało się w sosnowym lesie. Miało inhalatorium oraz automatyczną kamerę przeciwalergenową dla astmatyków. Biura podróży zapraszały na wycieczkę do Paryża i francuską Riverę za 575 zł. Do Wiednia jechało się pociągiem, a potem przesiadało do autokaru...

W połowie lat 30. łódzkie "Echo" informowało, że "masowy napływ letników" notuje się w nadmorskim Orłowie.

- Przybywające z głębi kraju pociągi są zapełnione - relacjonował nadmorski korespondent "Echa". - Wczoraj dwoma pociągami przybyło tam aż 300 osób! Ogółem w Orłowie jest już 1500 letników! W innych miejscowościach wybrzeża ruch jest jeszcze słabszy. W najbliższym czasie i tam spodziewają się masowego napływu letników. Poza tym zapełniły się nadmorskie obozy wypoczynkowe. Do rzędu największych i najliczniejszych należy obóz Przysposobienia Wojskowego w Redłowie pod Gdynią, który gości 1500 osób, młodzieży żeńskiej z różnych stron kraju.

Nikt by pewnie dziś nie uwierzył, ale prawdziwym kolonijnym zagłębiem dla łódzkich dzieci było... Głowno. Na wakacje w Głownie zapraszał pensjonat Ezfnerowej i Erlichowej. Zapewniano, że warunki są znakomite. Pensjonat mieścił się w suchym, sosnowym lesie. Gwarantowano dobrą opiekę wychowawczą i zdrowotną. Dzieci miały mieć organizowane gry i zabawy pod kierunkiem "rutynowego" instruktora. Kolonie w Głownie, w pensjonacie "Wiktoria" organizowała też pani Konarska. Zapraszano na nie także do Teofilowa koło Spały. Ci, którzy wybrali się tam do pensjonatu "Trzy róże", a byli pracownikami umysłowymi, mogli liczyć na znaczne ulgi w opłatach. Na wypoczynek zapraszała też willa "Zofia" we Włodzimierzowie koło Sulejowa. Zapewniano, że co godzinę docierają tam z Łodzi autobusy i jest światło elektryczne!

Ale także na tych, którzy zostali w Łodzi, czekały atrakcje. Na przykład latem 1936 roku przyjechał cyrk "Arena". Jak zachwalali reporterzy "Ekspressu Wieczornego", zaprezentowanych przez cyrkowców program przeszedł wszelkie wyobrażenia! Nie było to jedyny cyrk, który tego lata zajechał do miasta. Pojawił się też cyrk Staniewskich. Jego największą atrakcją byli lilipuci.

- Ulicami Łodzi przeciągnął sznur dorożek z pasażerami, których ledwo można było zauważyć - pisał "Ekspress Wieczorny" z lipca 1936 roku. - Byli to lilipuci cyrku Staniewskich, który przybył do Łodzi na kilka dni i przywiózł nam rzadkich gości, wyróżniających się swym mikroskopijnym wyglądem. Na placu przy ul. ks. Bandurskiego Cyrk Staniewskich rozbił swe namioty, specjalnie dostosowane do małych artystów, którzy śmiało mogą konkurować ze swoimi dużymi kolegami. Przed cyrkiem znajduje się ładnie udekorowane miasteczko, gdzie lilipuci spędzają czas do rozpoczęcia swej pracy zawodowej. Jest tam ratusz, straż ogniowa, poczta, policja, sklepy, kawiarnie. Prawdziwą sensację stanowi mała willa, w której mieszka najmniejsza dama świata. To pochodząca z Wiednia Edyta, która ma tylko 64 centymetry wzrostu. Jest bardzo wesoła, rozmowna, a tłumy ciekawskich obdarowuje pamiątkami, przypinając je własnoręcznie.
Wakacje to także czas przygód. Postanowiło zasmakować ich dwóch łódzkich nastolatków. W połowie sierpnia 1936 roku uciekli z domu. Byli to piętnastoletni harcerze: Jan Pugowski, mieszkaniec ul. Wyspiańskiego i Kazimierz Praczyk z ul. Wileńskiej. Przed swą ucieczką chłopcy planowali przez Rumunię dostać się nad Morze Czarne, a stamtąd przedostać się do Afryki. Do wyprawy dobrze się przygotowali. Zabrali ze sobą mapy Polski, Europy, Afryki i Ameryki. Przerażeni rodzice zawiadomili policję... Okazało się, że chłopcy byli ubrani w mundury harcerskie. Jeden zabrał ze sobą brązową walizeczkę, w której były między innymi maszynka do strzyżenia włosów i talia kart... Za dziećmi natychmiast wysłano listy gończe. Szybko ustalono, że chłopców widziano nad Pilicą, pod Sulejowem. Mieli tam się kąpać, palić ognisko i piec kartofle...

W lipcu 1937 roku władze Łodzi dyskutowały o możliwości budowy w Skotnikach koło Łagiewnik sanatorium dla gruźlików. Natomiast na Bałutach chciano wznieść nowy zakład kąpielowy. Miał to być bardzo nowoczesny obiekt. Pierwszy w tej dzielnicy...

Ci z łodzian, którzy nie wyjechali na letniska, wolny czas spędzali na łódzkich bulwarach, które w końcu zostały oddane do użytku. Powstały przy al. Kościuszki.

- Na odcinku od ul. Legionów do 6 Sierpnia wydział plantacji ustawił szereg białych, stylowych ławek w specjalnych wgłębieniach trawników - pisał "Ekspress Wieczorny". - Ławki te okupowane są przez cały dzień, do późnego wieczora przez spacerowiczów, którzy powoli przenoszą się z popularnego deptaka na ul. Piotrkowskiej na wykończone i rozległe bulwary. Ustawienie ławek na kolejnym odcinku, od ul. 6 Sierpnia do ul. Andrzeja jest kwestią czasu.

Wszyscy przyznawali, że łódzkie bulwary wyglądały imponująco. Trawniki czerwieniły się pięknymi kwiatami, aleja była czysta, wyłożona klinkierem.

- Sprawiała wrażenie najpiękniejszej autostrady! - możemy przeczytać w przedwojennym "Ekspressie Wieczornym".

Latem, korzystając z nieobecności w domach wielu zacnych łodzian, raj mieli złodzieje. Ich ofiarą stał się znany przedwojenny łódzki adwokat Feliks Felt, który kiedyś był prokuratorem przy Sądzie Okręgowym w Łodzi. Włamali się do jego mieszkania, które znajdowało się przy ul. Piotrkowskiej 152. Mieszkanie było duże, miało sześć pokoi, mieściło się na trzecim piętrze kamienicy. Latem przez niemal cały dzień stało puste, bo żona adwokata i służąca wyjechały na letnisko. Mecenasowi wydawało się, że dobrze zabezpieczył mieszkanie. Na przykład drzwi obił od wewnątrz stalową blachą. Ale gdy mecenas wrócił do domu wieczorem po pracy, to zauważył, że zacina się zamek chroniący jego mieszkanie. A kiedy znalazł się w środku zobaczył ogromny nieład... Szuflady były wysunięte, szafy otwarte. Po chwili nie miał już wątpliwości co się stało... Złodzieje ukradli 1600 zł w gotówce, co jak na tamte czasy było ogromną sumą. Zabrali też futra i biżuterię żony warte 60 tys. zł. Na dodatek mieszkanie adwokata Felta nie było ubezpieczone od kradzieży.

Jeśli chodzi o pogodę, to niewiele się zmieniło. Raz padał deszcz, było zimno. Potem łodzianie narzekali na upały. Na przykład 21 lipca 1935 roku było deszczowo i chłodno. A koło południa nad Łodzią przeszła ulewa, która wyrządziła wiele szkód.

- Przez kilkanaście minut padał tak ulewny deszcz, że odnosiło się wrażenie, że oberwała się chmura - pisał "Ekspress Wieczorny". - Po kilku minutach wezwano straż ogniową na ul. Pałacową 12, bo woda zalała piwnice domu. Straż wezwano też na ul. Zachodnią, bo woda znalazła się w piwnicach hotelu "Manteufel", w których znajduje się hotelowa kuchnia. Na Bałutach w kilku domach woda wdarła się do mieszkań, lecz przyzwyczajeni do tego lokatorzy sami opanowali sytuację.

Czasem upał okazywał się epidemiologicznym utrapieniem. I tak upalne dni w 1936 roku sprzyjały rozpowszechnianiu się w Łodzi duru brzusznego, ale i tyfusu. Apelowano do mieszkańców, by podali się bezpłatnym szczepieniom.

Państwowy Urząd Kultury Fizycznej urządzał nad morzem obozy wypoczynkowe dla pracownic łódzkich fabryk. Na tych obozach wypoczywały, ale też odbywały przeszkolenie instruktorskie. Ale jednego roku pojawił się problem. Fabryki z Łodzi spóźniły się ze zgłoszeniem swoich przedstawicielek. Te nie pojechały na pierwszy turnus... Prasa krytykowała takie postępowanie i liczyła, że uda się je wysłać na drugi, sierpniowy termin obozu.

Latem łodzianie jedli wiele owoców. Rok 1935 obfitował w truskawki. Owoce były więc tanie. Obliczono, że w pięciuset istniejących w mieście owocarni dziennie sprzedawano 2,5 tys. kg truskawek. Jeszcze większy utarg był na ulicznych straganach, targowiskach. Przeciętnie w Łodzi zjadano więc codziennie nawet 15 tys. kg tych owoców...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki