Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Waldemar Bohdanowicz - wojewoda łódzki czasu przełomu

Dariusz Piekarczyk
Waldemar Bohdanowicz był pierwszym w obozie socjalistycznym prezydentem miasta i wojewodą o solidarnościowym rodowodzie. Prezydentem Łodzi został, po wyborach wygranych 6 listopada 1989 roku. Dziś mieszka w Sieradzu
Waldemar Bohdanowicz był pierwszym w obozie socjalistycznym prezydentem miasta i wojewodą o solidarnościowym rodowodzie. Prezydentem Łodzi został, po wyborach wygranych 6 listopada 1989 roku. Dziś mieszka w Sieradzu Dariusz Piekarczyk
Pierwszą decyzją Waldemara Bohdanowicza po zostaniu prezydentem Łodzi było wyniesienie z jego gabinetu popiersia Lenina.

Mam wyrzuty sumienia, ta sprawa nie daje mi spokoju - rozpoczyna swoja opowieść Waldemar Bohdanowicz. - W moim domu rodzinnym relikwią był płucienny woreczek z ziemią, z ziemią ze świata, którego nie ma, z ziemią z Rakowa. Wypisz wymaluj, niczym w filmie "Sami swoi". Mama prosiła przed śmiercią, żeby woreczek włożyć jej do trumny. Ale ja tego nie dopilnowałem. Kiedy zmarła nie mogłem znaleźć woreczka, za nic w świecie. Znalazłem, ale grubo po jej śmierci. Woreczek już się rozpadł. Ziemię przyspałem do tego oto glinianego dzbaneczka, dzbaneczka z Rakowa. Dołożyłem jeszcze ziemię z cmentarza w Rakowie, bo byłem tam po wojnie. Ziemię rozsypię na grobie mamy, która pochowana jest w Łodzi.

Waldemar Bohdanowicz zapisał się w historii naszego regionu. Był pierwszym w obozie socjalistycznym prezydentem miasta i wojewodą z korzeniami solidarnościowymi. Tak się złożyło, że owym miastem była Łódź. - 1 września 1989 roku byłem na rozpoczęciu roku szkolnego - wspomina Waldemar Bohdanowicz. - Podczas uroczystości podszedł do mnie Piotr Kochanowski, przewodniczący Solidarności Rolników Indywidualnych i zapytał, czy nie wystartowałbym w wyborach na prezydenta Łodzi.

Wcześniej nie miałem do czynienia z urzędem miasta. Wtedy miałem zresztą dobrze płatną pracę w niemieckim koncernie. Pojechałem do mamy poradzić się, a ona mówi: "a dlaczego nie mógłbyś być prezydentem Łodzi". No i się zaczęło. Wygrałem wybory w pierwszej turze, ale zabrakło mi głosów do wymaganych 2/3. Powiedziałem wtedy, że więcej startował w wyborach nie będę, ale około 90, na 200 radnych, zwróciło się do premiera Tadeusza Mazowieckiego z poparciem dla mnie. I pewnego dnia premier do mnie zadzwonił. Zmieniłem zdanie. Wystartowałem w drugiej turze wyborów. 6 października 1989 roku wygrałem wybory przytłaczającą liczbą głosów. Jakaż to była wtedy sensacja. Byłem pierwszym w obozie socjalistycznym.

Wie pan, jaka była moja pierwsza decyzja? Poprosiłem pierwszego sekretarza przy Prezydium Rady Narodowej, żeby wyniósł z gabinetu popiersie Lenina. Pierwszego dnia urzędowania pomyślałem sobie - ludzie wybrali i ludzie odwołają. Odwołali pod koniec stycznia 1994 roku za rządów Waldemara Pawlaka. Co ciekawe, szef rządu dał mi wcześniej nagrodę za wzorową pracę. Dodam, że od 27 maja 1990 roku byłem już wojewodą łódzkim. W czasie urzędowania przeżyłem sześć rządów, odwołał mnie siódmy. Byłem także senatorem drugiej kadencji - z ramienia Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego.

I pomyśleć, że Bohdanowiczowie znaleźli się w Łodzi przypadkiem... Rodzina swoje korzenie ma na dawnych Kresach Rzeczypospolitej, a ściślej w miasteczku Raków, leżącym obecnie na terenie Białorusi, zaś od roku 1921 do 17 września 1939 w II Rzeczypospolitej (od 1927 r. województwo wileńskie, wcześniej nowogródzkie). Niecały kilometr od miasteczka przebiegała granica ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Raków, wchodzący w skład województwa wileńskiego, był siedzibą gminy. Liczył blisko trzy i pół tysiąca mieszkańców. Z Rakowa do Mińska, obecnie stolicy Białorusi, jest około 38 kilometrów. Przedwojenną atmosferę Rakowa opisał Sergiusz Piasecki w "Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy". Późniejszy wojewoda łódzki przyszedł na świat 2 czerwca 1941 roku. - Rodzice postanowili nadać mi imię Waldemar, ale ksiądz powiedział, że nie, bo nie ma świętego Waldemara, a w dodatku to imię barbarzyńskie i niemieckie - argumentował duchowny.
- Syn będzie ochrzczony po bożemu, imieniem jednego z dziadków - Antoniego lub Józefa. To niech będzie Antoni odpowiedział ojciec. Za to z sowieckiego urzędu, czyli Rejkomu, mama wyszła zadowolona. W dokumencie wpisano mi imiona Waldemar Antoni. I tak oto zostałem, chcąc nie chcąc, obywatelem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Dokumentu nie podbito jednak okrągłą pieczęcią, bo ta gdzieś się zagubiła. Za to trzy tygodnie po moich narodzinach weszli do Rakowa Niemcy. Mieszkańcy miasteczka przyjmowali ich chlebem i solą. Zdziwiony pan? Oni mieli już za sobą bolszewickie prześladowania. Niemieckich jeszcze nie znali, a mieli poznać. Zimą roku 1942 Niemcy zapędzili do bożnicy Żydów i tam ich spalili. Mama, ilekroć opowiadała o tych wydarzeniach, zawsze płakała.

Po wejściu Niemców Bohdanowiczowie jakiś czas mieszkali jeszcze w Rakowie. Pewnego dnia zawitał do nich stryj Witold, który mieszkał wtedy w Wilnie, i zaproponował przeprowadzkę do miasta. Bohdano-wiczowie nie zastanawiali się długo. Handel, którym trudnił się ojciec pana Waldemara, stał się niemożliwy. W Wilnie zaś miało być łatwiej. Łatwiej nie było. Bohdano-wiczowie aż czterokrotnie zmuszeni byli zmieniać mieszkanie. Mieszkali między innymi w kamienicy przy Zaułku Literackim 7.

Pod "piątką" mieszkał niegdyś Adam Mickiewicz. Tutaj też przez kilka miesięcy poeta Czesław Miłosz wynajmował pokój. Wileński etap życia rodziny Bohdanowiczów zakończył się w styczniu 1945 roku. Było to już kilka miesięcy po okrzepnięciu władzy sowieckiej w tym pięknym mieście. Bohdanowiczowie wyruszyli z wileńskiej stacji Pośpieszka pierwszym transportem repatriacyjnym z Wilna. - To przedziwny był transport - wspomina Waldemar Bohdano-wicz, który jechał w... węglarce.

- Miejsca w normalnym wagonie dla nas zabrakło. Więcej szczęścia miał stryj Witold z córką. Dla nich miejsce w takim wagonie się znalazło. A nasza rodzina, czyli moja starsza siostra Alicja, ja, mający wtedy trochę więcej niż trzy lata, oraz mama Bronisława i ojciec Józef zaczęliśmy podróż do nowego życia w odkrytej węglarce. Na środku stała koza, która trochę ciepła dawała. Przez tę kozę o mały włos nie doszło do tragedii. Mama, drzemiąc na jakimś tobołku, zsunęła się, upadła na kozę i zaczęła się palić. Na szczęście ogień na niej ugaszono. Ja zaś zachorowałem. Miałem ponad 40 stopni gorączki. Mama zaczęła się żarliwie modlić do Matki Boskiej Ostrobramskiej i nastąpił cud. Ozdrowiałem.

Bohdanowiczowie swoje miejsce w powojennej Polsce znaleźli w Łodzi. - Wsiąknąłem w Łódź - mówi dalej pan Waldemar. - Egzamin do Związku Młodzieży Polskiej jednak oblałem. Nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego chusta jest czerwona i ma trzy rogi. Ale i tak mnie zapisali, automatem, bo zapisywali wszystkich. Niepisane było mi być w ZMP, bo kiedy w październiku 1956 roku poszedłem na wiec i przemawiała Michalina Tatar-kówna-Majkowska, wtedy I sekretarz KW PZPR w Łodzi, i krzyczałem nawet "rząd do PGR-u", to pani profesor zapytała mnie i moich kolegów, co nas na wiec antypaństwowy zaniosło. Wcześniej zachęcała nas, byśmy tam poszli. Na znak protestu podarliśmy legitymacje ZMP. Po maturze poszedłem na studia, na geografię, bo była i jest moją miłością. Studiowałem w Łodzi i Warszawie. Po ukończeniu studiów poszedłem do pracy. Pierwsza to Textilim-pex-Textilimport. To firma zajmująca się, między innymi, importem bawełny.
Lata 1972-1976 to czas spędzony przez rodzinę Bohdanowiczów w Sudanie. - Mieszkaliśmy w amabsadzie w Chartumie - opowiada dalej pan Waldemar. - Tam też na świat przyszła córka Magda, choć jako miejsce urodzenia ma wpisane Warszawa Śródmieście. Takie to były czasy. Jej matką chrzestną jest włoska zakonnica. W Chartumie opiekowałem się też między innymi ekipą telewizyjną, która kręciła "W pustyni i w puszczy".

Po powrocie z Afryki Waldemar Bohdanowicz wrócił do Textilimpeksu. Zaangażował się w działalność związkową. Został wiceprzewodniczącym, potem przewodniczącym i w końcu sekretarzem Rady Krajowej Pracowników Handlu. - Kiedy przyszedł czas stanu wojennego, nie zostałem internowany - kontynuuje swoją opowieść. - Nie zostałem, bo dopadł mnie akurat zawał serca. Trafiłem do szpitala. Po powrocie była praca w firmie polonijnej, gdzie szefową szwalni była Hanna Zdanowska, obecna prezydent Łodzi.

W 2006 roku rozpoczął się flirt Waldemara Bohdanowicza z Sieradzem. - Byłem wówczas pełnomocnikiem warszawskiego prowincjała ojców jezuitów do spraw remontu kościoła w Łodzi. Któregoś dnia zawitała delegacja z sieradzkiego klasztoru Sióstr Urszulanek na czele z przełożoną Anną Kulik. Siostry zapytały czy nie mógłbym pomóc w remoncie klasztoru. Mówię, czemu nie. I tak nasza współpraca się zaczęła. One uważają mnie za brata Waldemara. Na dobre zamieszkałem w Sieradzu 12 czerwca 2009 roku. Tu jest teraz moje miejsce. Całkiem niedawno jeden z wysoko postawionych urzędników, przedstawiając mnie powiedział, to były wojewoda i senator, który pozostał sobą...

Obecnie były pan wojewoda, który pozostał sobą, większość czasu spędza w swoim mieszkaniu. Pisze pamiętniki i jak mówi porządkuje sprawy życiowe.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki