Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Widzew Łódź nad przepaścią, czyli jak zniszczono legendarny klub

Paulina Szczerkowska
Sylwester Cacek przejął klub w czerwcu 2007 roku. Działacze mówili wtedy o budowie silnej drużyny, która po kilku latach będzie walczyć o europejskie puchary
Sylwester Cacek przejął klub w czerwcu 2007 roku. Działacze mówili wtedy o budowie silnej drużyny, która po kilku latach będzie walczyć o europejskie puchary Paweł Łacheta/archiwum Polska Press
„Za tę drużynę nie będziemy się wstydzić” - mówił przed rozpoczęciem sezonu prezes Sylwester Cacek. Dzisiaj te słowa brzmią jak gorzki żart, bo tak słabego Widzewa nie pamiętają nawet najstarsi kibice. Łodzianie spadli do trzeciej klasy rozgrywkowej po ponad 40 latach, a i tak mało prawdopodobne czy będą mogli w niej zagrać.

Sytuacja w jakiej znalazł się Widzew jest dramatyczna. Czterokrotny Mistrz Polski, półfinalista Pucharu Europy i ostatni polski klub w prestiżowej Lidze Mistrzów może przestać istnieć. Żeby zrozumieć skąd wzięły się tak wielkie problemy łodzian, trzeba przypomnieć sobie wydarzenia z przeszłości.

Sylwester Cacek przejął klub w czerwcu 2007 roku. Działacze mówili wtedy o budowie silnej drużyny, która po kilku latach będzie walczyć o europejskie puchary. W Widzewie nastąpiło nowe rozdanie. Odeszli Zbigniew Boniek i Wojciech Szymański, a na ich miejscu pojawił się między innymi Grzegorz Bakalarczyk. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, bo w zespole pojawili się znani zawodnicy, zatrudnieni na wysokich, jak na polskie warunki, kontraktach.

Problemem było to, że Cacek właściwie od początku popadł w konflikt z kibicami. Poszło między innymi o zwolnienie trenera Probierza i zatrudnienie nieakceptowanego przez fanów Marka Zuba. Kontrowersyjnych decyzji zarządu było zresztą więcej. Widzew liderował w I lidze, a mimo tego Waldemara Fornalika zastąpiono Pawłem Janasem. Wcześniej postawiono na zamieszanego w korupcję Janusza Wójcika. Brzydko potraktowano też byłych piłkarzy, którym klub zawdzięcza swoje największe sukcesy. Większość z nich przestała się pojawiać przy al. Piłsudskiego, bo czuli, że klub nie życzy sobie ich obecności.

Jeden z najdziwniejszych okresów w nowożytnej historii Widzewa to rządy Mateusza Cacka. Syn właściciela, który otwarcie przyznawał, że kibicuje Legii Warszawa zupełnie nie odnalazł się na stanowiskach wiceprezesa i dyrektora sportowego. Nie rozumiał specyfiki klubu piłkarskiego i próbował wprowadzić do niego zasady znane z banków i korporacji. Takie traktowanie Widzewa nie podobało się nikomu. Poza tym za jego czasów mocno przepłacano zawodników i między innymi przez to Widzew musiał ratować się układem sądowym z wierzycielami. To właśnie o tym układzie głośno jest do dzisiaj.

Cacek junior w końcu wycofał się z pracy w klubie, a na stanowisku dyrektora sportowego zastąpił go Michał Wlaźlik. O nim z kolei zrobiło się głośno, kiedy w najgorętszym okresie transferowym odpoczywał na Teneryfie i zapewniał, że szuka tam nowych piłkarzy.

Jeśli ktoś myślał, że wszelkie granice absurdu zostały już w Widzewie przekroczone, to był w dużym błędzie. Dopiero miniony sezon 2014/2015 miał przynieść nieskończoną ilość sytuacji, które nie przyszłyby do głowy nawet największym wrogom klubu.

Po ostatnim spadku Sylwester Cacek twierdził, że drużyna będzie walczyć o szybki powrót do Ekstraklasy. Eksperci łapali się za głowy, ale prezes był pewny swoich piłkarzy i nowego trenera – Włodzimierza Tylaka. Szkoleniowiec co prawda nie miał dużego doświadczenia w piłce seniorskiej, ale zyskał przychylność zarządu i wziął się za przygotowania. W końcu zaczął się sezon, a wyniki? W tamtym momencie wydawały się poniżej oczekiwań, bo Tylak w 10 meczach zdobył tylko 8 punktów. To było zdecydowanie za mało, żeby walczyć o zapowiadany awans. Za mało nawet na utrzymanie. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść, bo trener został zastąpiony przez swojego poprzednika. Notabene zwolnionego wcześniej za słabe wyniki. Rafał Pawlak przez 2 miesiące pracy w Widzewie zdążył oskarżyć wszystkich, łącznie z byłym szkoleniowcem i piłkarzami. Swojej winy nie widział w ogóle. Fakty są jednak takie, że zaliczył wstydliwą serię siedmiu meczów bez ani jednego punktu, a we wszystkich 9 spotkaniach zdobył tylko jedno oczko. Pawlak zostawił Widzew na samym dnie tabeli, z wielką startą do choćby barażowej lokaty.

O Ekstraklasie nikt już nie myślał, bo po przerwie zimowej pojawiła się nowa koncepcja – Liga Mistrzów! A jeśli Liga Mistrzów, to Wojciech Stawowy, nowy trener Widzewa. Zarząd chyba zrozumiał w jak trudnej sytuacji przed rundą wiosenną znalazł się klub, bo na całego wzięto się za przygotowania. Oprócz szkoleniowca pojawili się też nowi piłkarze, a cała drużyna przygotowywała się na obozie w Turcji. Balonik został napompowany po raz kolejny, a po wypowiedziach pracowników klubu można było sądzić, że teraz Widzew będzie wygrywał mecz za meczem. Jeśli chciał myśleć o utrzymaniu, to nie miał zresztą innego wyjścia...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

I znowu. Na papierze wszystko wyglądało naprawdę nieźle. Klub wzmocnili piłkarze z ekstraklasową przeszłością, a nawet niejaki Kosuke Kimura, który do Widzewa trafił z... New York Red Bulls. Kibice zachodzili wtedy w głowę jak udało się namówić do transferu zawodnika występującego w MLS. Tę zagadkę szybko rozwiązało boisko, bo Japończyk nie pokazał wielkich umiejętności, a wkrótce stracił miejsce w pierwszym składzie.

Ostatnia lokata w tabeli to tylko jeden problem. Nad Widzewem wisiał też brak miejsca do gry, ponieważ obiekt przy al. Piłsudskiego po rundzie jesiennej został oddany do rozbiórki. Działacze o dacie rozpoczęcia budowy nowego stadionu wiedzieli od dawna, ale nowego miejsca zaczęli szukać na ostatnią chwilę. W końcu podjęto chyba najbardziej zaskakującą z możliwych decyzji. W klubie uparli się, żeby grać w Byczynie, czyli wsi graniczącej z Poddębicami. Z funduszy unijnych, w szczerym polu, powstał tam stadionik, na którym widzewiacy chcieli zagrać tak bardzo, że nie docierały do nich żadne logiczne argumenty. Krytyka kibiców to jedno, bo nimi od dawna nikt się w klubie nie przejmuje. Ważniejszy był głos Komisji Licencyjnej, która od razu orzekła, że obiekt nie spełnia wymogów na grę w I lidze. Łodzianie w ogóle się tym nie przejęli i obstawali przy swoim – gramy w Byczynie. Mało tego pojechali na posiedzenie Komisji nieprzygotowani, bez umowy na wynajem obiektu spełniającego ligowe wymogi.

Doszło do naprawdę groteskowej sytuacji, bo przedstawiciele PZPN tłumaczyli, że stadion nie nadaje się do rozgrywania meczów w I lidze, a Widzew świata poza Byczyną nie widział. Pomocną dłoń wyciągnęli do łodzian przedstawiciele Ruchu Chorzów, którzy zaproponowali, aby widzewiacy występowali wiosną na ich stadionie. To rozwiązanie okazało się za drogie, bo według szacunków organizacja jednego meczu przy Cichej 6 miała kosztować około 60 tys. zł. Klubu nie było stać na taki wydatek, dlatego pomoc chorzowian szybko odrzucono i na tapecie cały czas była wieś koło Poddębic. W końcu Widzew postawił na swoim, ale zapłacił za to wysoką cenę. Przede wszystkim przegrał pierwszy mecz z Sandecją walkowerem, bo działacze nie zgłosili zastępczego obiektu na czas i stracili licencję. Stadion w Byczynie został dopuszczony do rozgrywek warunkowo, a łodzianie w przyszłym sezonie zostaną ukarani -1 punktem za każdy „domowy” mecz. Żeby uniknąć dodatkowych -3 punktów na starcie przyszłego sezonu musieli zapłacić 10 tys. zł kary.

Jeśli ktoś myślał, że uzyskanie warunkowej licencji to koniec tematu Byczyny – był w błędzie. Po długim oczekiwaniu klub podał sposób dystrybucji biletów na mecze i... zawrzało po raz kolejny. Wejściówek nie sprzedawano, a żeby dostać się na stadion trzeba było złożyć odpowiedni formularz i zadeklarować sposób wsparcia klubu. Po czasie okazało się, że ten pomysł to nie kolejna fanaberia działaczy, a konieczność. Stadion został wybudowany z Funduszy Unijnych i przez 5 lat od powstanie nie można wykorzystywać go w celach komercyjnych. Gdyby klub wytłumaczył to kibicom, reakcje byłyby pewnie mniej impulsywne. A tak fani potraktowali zaproszenia jako szantaż i próbę selekcji osób mogących brać udział w meczach. W międzyczasie jeden z kibiców został jeszcze mailowo nazywany „pie... debilem” przez jednego z pracowników klubu, co tylko dopełniło wrażenia, że Widzew nie ma żadnego szacunku do swoich fanów.

Jeśli ktoś myślał, że znajdzie pocieszenie w wynikach czy grze drużyny to był w jeszcze większym błędzie. Wojciech Stawowy zapowiedział, że jego zespół będzie grał otwartą, odważną, a przede wszystkim skuteczną piłkę. Tak oczywiście nie było, a problemów z rozpracowaniem taktyki gry Widzewa nie mieli nawet ligowi słabeusze. Piłkarze wymieniali między sobą setki podań, ale popełniali przy tym tak wiele błędów, że właściwie sami stwarzali sobie zagrożenie pod bramką. Najbardziej spektakularne wpadki to przegrana 1:6 w Legnicy, czy mecz z Bytovią Bytów, w którym widzewiacy nie oddali ani jednego, nawet niecelnego, strzału na bramkę. To chyba najlepiej pokazuje jak zaangażowani w walkę o utrzymanie byli piłkarze Widzewa.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Łódzki klub sportowo przegrywał ligę i było już właściwie pewne, że spadnie do niższej klasy rozgrywkowej. Największą porażkę klubu od blisko pół wieku wszyscy chcieli jednak przyjąć honorowo, rozgrywając mecz bezpośrednio decydujący o utrzymaniu. Tak się jednak nie stało. Na dzień przed spotkaniem okazało się, że Widzew nie ma pieniędzy na to, aby udać się do Lubina. Decyzję podjął podobno sam prezes. Nieoficjalnie mówi się zresztą, że powodem były nie finanse, a urażona duma Cacka po tym, jak nie został wybrany do Łódzkiej Rady Sportu. Ligę oddano więc walkowerem, co okryło klub jeszcze większą hańbą.

Prawdziwe kłopoty miały się jednak dopiero zacząć. Sąd Okręgowy uchylił układ Widzewa z wierzycielami, a klubowi został przydzielony syndyk. Wyrok jest jeszcze nieprawomocny, ale spółka została postawiona w stan upadłości likwidacyjnej, co właściwie uniemożliwia uzyskanie licencji na II ligę. Serial z tragedią Widzewa w tle jeszcze się nie kończy, bo klub ma się odwołać od decyzji sądu, argumentując, że Arka Gdynia wycofała swoje wcześniejsze zarzuty. Tylko co z tego, skoro wciąż nie reguluje się bieżących zaległości?

Wszyscy zdają sobie sprawę jak wiele pieniędzy i zaangażowania włożył Sylwester Cacek w budowę silnego Widzewa. Coś jednak nie wyszło, bo sytuacja łódzkiego klubu po 8 latach jego rządów jest dramatyczna. O sukcesach już się nie mówi, bo priorytetem jest przetrwanie. Prezes twierdzi, że nie lubi przegrywać, ale mało kto wierzy, że właśnie on jest jeszcze w stanie odbudować zasłużony klub. Co zadecydowało o tak wielkiej porażce Cacka? Brak znajomości środowiska, dobieranie sobie złych współpracowników, megalomania? Dzisiaj nie ma to już żadnego znaczenia, bo pewne jest tylko, że Widzew potrzebuje nowego rozdania, z człowiekiem, któremu na sercu naprawdę leży dobro klubu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki