Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wigilijne spotkanie ze strażakiem [ZDJĘCIA]

Andrzej Idon Wojciechowski
Jako młody dziennikarz dostałem zlecenie napisania materiału o stuleciu Łódzkiej Straży Pożarnej. Miałem spotkać się z najstarszym strażakiem w Wigilię.

Gdy byłem początkującym dziennikarzem, szef rzucał mnie zawsze na trudne odcinki. A to wykopki w jesienną szarugę, a to skup ziemniaków w odległej wiosce, a to dożynki w niewielkiej miejscowości województwa, gdzie dojazd nie był łatwy. Słowem, młodość zawodową miałem pod górkę.

Nie da się ukryć, że charakter miałem niezbyt spolegliwy i szef nie przepadał za mną i dawał upust swojej niechęci. Głównie zresztą w celu wybicia mi z głowy zawodu, który postanowiłem uprawiać. Nadarzyła się sytuacja specjalna, wymarzona w mentalności mojego szefa, aby mój młody talent wkopać w ziemie z sadystyczną satysfakcją. Otóż Łódzka Straż Pożarna w roku 1976 obchodziła jubileusz 100. lat działalności. Temat oczywiście nośny i wymarzony, w redakcji wydawał się łatwy lekki i przyjemny. Nie znacie mojego szefa. To, co on wymyślił, dla mnie w jego sadyzmie zawodowym przechodziło wyobrażenie. Oto kazał mi zrobić rozmowę ze strażakiem najstarszym w Łodzi i żeby to była rozmowa w dniu wigilii Bożego Narodzenia. Najłatwiejszą sprawą był termin, bo wigilia kiedy jest każdy wie, ale najstarszy strażak?

Pułkownik Gwizdka pod tym względem okazał się niezawodnym przyjacielem z lat szkolnych. A pułkownik dowodził w roku 1976 Łódzką Strażą Pożarną. - Stanisław Kosiński, mieszka na Księżym Młynie. Do niego idź ! - powiedział mi.

Byłem wtedy singlem. Do rodziny w Suwałkach mogłem ostatecznie pojechać w pierwszy dzień świąt. Zespół budynków Księży Młyn, perła urbanistyczna Łodzi, składał się z ustawionych w szeregu klocków otoczonych zielenią i widocznym w oddaleniu masywem fabryki włókienniczej. Mądrzy fabrykanci, realizując swój kapitalistyczny plan wyzysku do ostatniej kropli potu z robotnika, osiedle robotnicze usytuowali tak, aby człowiek szybko i łatwo przemieścił się z mieszkania do fabryki, a całą energię, którą dziś tracimy na dojazd do pracy, w tamtym czasie wyładowywał w pracy dla fabrykanta. A po pracy, żeby szybko docierał do domu i wypoczywał nabierając siły fizycznej potrzebnej następnego dnia. Jak chciał zobaczyć film, to po drugiej stronie ulicy miał fabryczne kino. Nawet jak chciał się wyleczyć, szpital miał w zasięgu kilkuset metrów. Jednym słowem Księży Młyn.

Ponieważ jednak miałem obsłużyć 100-lecie straży pożarnej rozumiałem, że fabryki i domy w dawnych latach paliły się łatwo i mądry fabrykant wykombinował, że ludzie zajmujący się likwidacją zagrożenia pożarowego winni mieszkać blisko fabryk, aby nie tracić czasu na dojazdy. Co tam dojazdy, przecież dojeżdżać nie było czym, a wiec drogę do pożaru strażacy pokonywali na własnych nogach, dźwigając do tego sikawki i drabiny na plecach. Szczęśliwie pompy miały koła i wystarczyło je ciągnąć umiejętnie, zaprzęgając się w końską uprzęż.

W strażackim budynku, jak to się na Księżym Młynie mówiło, drzwi na pierwszym piętrze otworzył mi mały, drobny, chudy staruszek. Stanisław Kosiński w trakcie powitania stuknął piętą w piętę stopami odzianymi w bambosze, jakby to były buty oficera pruskiej armii. Godzina była wczesna, około szesnastej, i w mieszkaniu pana Stanisława nic jeszcze nie zwiastowało narodzin Pana.

Okazało się że pan Stanisław też jest singlem i mieszka w tym samym mieszkaniu, od kiedy został strażakiem. A miał wtedy 26 lat. Podobnie jak inni strażacy z fabryki Scheiblera, zajmował pokój z kuchnią. W sumie około 30 metrów kwadratowych. Takie powiedzmy M-3. Usiedliśmy przy okrągłym stole, na którym pan Stanisław postawił zaparzoną po turecku kawę w grubych, pamiętających jeszcze czasy II Rzeczypospolitej szklankach.

- Panie Stanisławie - zacząłem tworzyć mój materiał dziennikarski - zauważyłem, że drzwi do pana mieszkania otwierają się w prawo.

- Logika, szanowny panie - odpowiedział pan Stanisław- polega na wyciąganiu wniosków ze zdarzeń. Otóż na początku drzwi otwierały się z prawa w lewo. I wystaw pan sobie sytuację, kiedy zagrała trąbka do pożaru. Wszyscy strażacy z mojego piętra otworzyli drzwi biegnąc do pożaru. I co? Jak jeden mąż nadziali się na otwarte drzwi sąsiada. Porozbijali głowy i następnego dnia wszystkie już otwierały się z prądem, czyli wybiegało się w prawo. To jest panie logika! Albo weźmy, panie szanowny, taki kask strażacki. Początkowo kaski były skórzane, leżące płasko na głowie. Do czasu, dopóki jednemu cegła nie spadła na głowę i kask wprawdzie się nie zniszczył, ale cegła tak mocno walnęła go w łeb, że chłopa uratować się nie dało. Po tym wypadku kaski były metalowe, ze szpiczastym grzbietem na środku, o które miały się rozbijać cegły. Ale już więcej taki wypadek się nie wydarzył. Strażak, który ginie nie od ognia, tylko od cegły, to dyshonor.

Siedzieliśmy sobie, popijając, bo w międzyczasie pan Stanisław dobył ze skrzyneczki pod oknem litrową butelkę jakieś nalewki. Słodkiej, ale mocnej.- Strażacka - powiedział napełniając kieliszki z grubego szkła osadzone na mocnej nodze.
Pochmurny dzień i zamglone powietrze sprawiły, że szarówka rozpoczęła się nieco wcześniej niż powinna.

- Opowiem panu jak werbowano ludzi do straży - nieco zaróżowiona twarz pana Stanisława, zapowiadała niezwykłość historyjki. - Strażak panie, w dawnych czasach, musiał być jak dżokej. Mały, silny i zwinny. Topornicy, czyli elita ogniowa, to zastęp kurdupli i może na pierwszy rzut oka śmieszący, ale wystaw sobie pan, panie szanowny, taką sytuacje. Pali się fabryka. Dostać się można tylko przez okno, a okno składa się z małych szybek oprawionych w pokratkowaną ramę. Co robi topornik? Wali toporkiem, ma się rozumieć strażackim, w szybkę i ponieważ jest mały, silny i zwinny, przez tę kratę wślizguje się do środka. Koledzy podają mu prądownice, sikawkowi trzymają węża, pożar zostaje zlokalizowany.

Pan Stanisław wyraźnie podniecony przeżywał chwile strażackiej grozy. - Albo, weźmy takie zawody sprawnościowe. To było w Turynie w roku 1928. Pojechaliśmy drużyną, składającą się z najlepszych toporników i sikawowych. Na placu apelowym ustawieni w szeregu wyglądaliśmy jak zespół akrobatów-liliputów, jakich widuje się nieraz w cyrku. Inne narodowości składały się z chłopów na schwał po metr osiemdziesiąt i więcej. Nie skrywali pod wąsem uśmiechów na nasz widok.

Nadeszła pora konkursu. I wystaw pan sobie, szanowny panie, nasza drużyna sprawnych strażackich dżokejów wykonała zadanie sprawnościowe 20 minut szybciej niż inni. Oczywiście zdobyliśmy mistrzostwo świata. Na wieczornym przyjęciu nosili nas na rękach. Każdy dryblas z drużyny pokonanej za punkt honoru liczył sobie noszenia naszych toporników na rękach. Piękny czas.

Pan Stanisław, ponieważ zbliżyła się już godzina wigilijna, wyjął opłatek, nakrywszy uprzednio stół białą serwetą. Postawił talerzyk z opłatkiem i zapalił świecę.

- Popatrz pan, panie szanowny, jaki piękny jest ogień. Taka mała świeca, a ileż to daje myśli. Płomień drgający, delikatny, mieniący się kolorami i to smukłe wykończenie zwieńczone strużką niemal niewidocznego dymu. Piękno, szanowny panie, piękno. A wystaw sobie pan teraz widok płonącej fabryki. Miliony takich świeczek. Piękno, panie piękno. Dla strażaka ogień jest jak kochanka. Piękny, groźny i podniecający. A pomyśl pan tylko, w takim roku 1929 roku, było 540 pożarów, w tym 139 fabryk. Gasić trzeba. Nie ma co! Ale ból w sercu pozostaje.

Zapadł wieczór. Byliśmy już po kolejnym nalaniu, i opowiadanie pana Stanisława coraz bardziej wypełniało atmosferę starego mieszkania. Osobiście czułem się jak druh topornik, który niby uczestniczy w wigilijnym wieczorze, nasłany przez okrutnego redaktora, ale jakby w każdej chwili oczekujący na sygnał trąbki i gwizdki drużynowych. Do pożaru! Wbiło mi się w świadomość, że drzwi trzeba otwierać prawą ręką i w prawo, żeby nadbiegający z lewej topornik nie nadział się na skrzydło otwartych wierzei.

- Albo, panie szanowny, takie rauty w Herbstów - kontynuował pan Stanisław. - Bez toporników nikt sobie nie wyobrażał zabawy. A przecież byliśmy kurduplami po 1,60. A mimo to w kaskach wyczyszczonych sidolem albo kredą rozmoczoną w wodzie utlenionej, błyszczących, że tak powiem jak psu jaja, przechadzaliśmy się po salonach i kiedy znajdująca się akurat obok dama podbierała mnie pod brodę i mówiła: "mój ty toporniczku", ciarki przechodziły po plecach, nie ma co. Każda strażnica, a było ich kilka w Łodzi, miała swoją orkiestrę dętą. Na paradzie w jakieś święto, czy na majówkach w parku Hellenów, zaraz za orkiestrą maszerowaliśmy jako topornicy, elita ogniowa, potem sikawkowi i strażacy.

Kolumnę zamykały beczki konne i pompy. Każdy wóz bojowy posiadał własny dzwon, w który uderzało się mosiężnym sercem zakończonym rzemiennym kutasem. Piękno!

Wybiła godzina dwudziesta na zegarze. Pan Stanisław jakby sobie coś przypomniał. - Szanowny pan zaczeka chwilę - odezwał się głosem nieco ściszonym. Podszedł do szafy, wyjął z niej galowy mundur strażaka. Założył. Owinął się pasem z przypiętą linką z jednej strony i toporkiem z drugiej. Na głowę wdział lśniący mosiężny kask. Stanął przede mną na baczność. W ręku trzymał opłatek.- Panie szanowny, w dnu narodzenia Pana składam panu serdeczne życzenia. Ja, Stanisław Kosiński, topornik straży pożarnej. Mistrz Świata z 1928 roku.

Przełamaliśmy się opłatkiem i ucałowaliśmy z dubeltówki. Pan Stanisław usiadł do stołu, zdjął kask z głowy i położył obok. Nalał po jednym dla każdego z nas. Za tydzień miał się skończyć jubileuszowy rok 100-lecia Łódzkiej Straży Pożarnej. My mieliśmy to już za sobą. Potykając się po wyjściu od pana Stanisława o wystające kamienie bruku uliczki Księżego Młyna, lekko podpierając się o stworzone przez dziewiętnastowiecznego architekta ceglane mury mijanych budynków wracałem do szarej codzienności.

Byłem pewien, że życie topornika jest rajem. Niestety, byłem do tego zawodu za wysoki. Mój metr siedemdziesiąt wykluczał mnie z grona uprzywilejowanych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki