Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojciech Solarz: to były piękne łódzkie czasy

Anna Gronczewska
archiwum/Filmoteka Narodowa
Warszawa leżała w gruzach, a Łódź tętniła życiem. Była wtedy cudownym, europejskim miastem. Jeździło po niej mnóstwo samochodów, w większości poniemieckich. Sklepy były pełne towarów, co w 1946 roku na pewno szokowało. Było wtedy w Łodzi około dwudziestu kin. Na samej ulicy Przejazd, dziś Andrzeja, znajdowały się trzy, między innymi "Wisła" i "Gdynia". Wszystkie dawały dziennie po 4-5 seansów. Ja obejrzałem w nich prawie wszystkie przedwojenne komedie. Nie wychodziło się z kina. Wojciech Solarz, reżyser filmowy, w rozmowie z Anną Gronczewską.

Skończył Pan w 1962 roku łódzką szkołę filmową, więc pewnie do Łodzi przyjechał w drugiej połowie lat 50.?

Tu panią zaskoczę. W Łodzi zjawiłem się znacznie wcześniej, bo już w 1946 roku, zaraz po wojnie. To miasto było wówczas w praktyce stolicą Polski. Warszawa leżała w gruzach, a Łódź tętniła życiem. Była wtedy cudownym, europejskim miastem. Jeździło po niej mnóstwo samochodów, w większości poniemieckich. Sklepy były pełne towarów, co w 1946 roku na pewno szokowało. Było wtedy w Łodzi około dwudziestu kin. Na samej ulicy Przejazd, dziś Andrzeja, znajdowały się trzy, między innymi "Wisła" i "Gdynia". Wszystkie dawały dziennie po 4-5 seansów. Ja obejrzałem w nich prawie wszystkie przedwojenne komedie. Nie wychodziło się z kina. Wyświetlano też stare, amerykańskie filmy w rodzaju takiej szmiry jak "Rosanna z siedmiu księżyców", czyli opowieść o hrabinie mającej podwójną jaźń. W dzień była hrabiną, a w nocy prostytutką.

Jak to się stało, że zaraz po wojnie znalazł się Pan w Łodzi?

To długa historia. Moi rodzice, Zofia i Ignacy, byli założycielami Uniwersytetów Ludowych. Myśmy byli związani z ziemią rzeszowską. Tam powstał pierwszy taki uniwersytet. Ojca zabrało w 1940 roku gestapo i prawdopodobnie zginął w Palmirach. Moja mama próbowała po wojnie reaktywować Uniwersytety Ludowe, ale były dosyć sprzeczne z komunizmem. Po wojnie mama przyjechała więc do Łodzi razem ze mną i moim bratem Andrzejem. I w Brusie założyła Uniwersytet Ludowo-Teatralny. Miał kształcić działaczy świetlic wiejskich. Jednak pod tą przykrywką miała miejsce kontynuacja Uniwersytetów Ludowych Ignacego Solarza. Za to mama została ukarana. Po dwóch latach istnienia Uniwersytet Ludowo-Teatralny w Brusie zamknięto.

Czyli trafił Pan do Łodzi zanim zaczął myśleć o studiach w szkole filmowej?

Tak, przyjechałem tu jako uczeń piątej klasy szkoły powszechnej. Najpierw chodziłem do szkoły znajdującej się przy zbiegu ulic Gdańskiej i Andrzeja. A mieszkaliśmy przy alei Kościuszki, w przepięknej kamienicy. Była to wtedy reprezentacyjna ulica Łodzi. Jej środkiem biegła piękna, żwirowa aleja. Nie jeździły nią tramwaje. Wzdłuż rosły szpalery topoli, stały pomalowane na biało ławeczki. Drugą atrakcją był dla mnie ogród zoologiczny na Zdrowiu, do którego jeździło się tramwajem linii 9. Tam uciekaliśmy na wszystkie wagary. Jedną z atrakcji znajdującego się tam parku była stojąca przy stadionie ŁKS wieża spadochronowa. Należałem do specjalistycznej, lotniczej drużyny harcerskiej. Przechodziłem wtedy na tej wieży kurs skakania na spadochronie. Było to dla nas wielkim przeżyciem. Zapamiętałem jeszcze jedną ciekawą rzecz.

Jaką?

W pasażu, istniejącym dziś między ulicą Piotrkowską, a aleją Kościuszki, na wysokości klubu 77, w 1948 roku urządzono wystawę lotniczą. Ustawiono w nim oryginalny polski, przedwojenny samolot, RWD 13. Myśmy jako harcerze pilnowali go w nocy. Na tę wystawę przychodziły tłumy zwiedzających.

Odwiedzał Pan też pewnie często Brus?

Oczywiście! To miejsce było dla mnie rajem. Uniwersytet Ludowo-Teatralny mieścił się w pofabrykanckim, drewnianym pałacyku. Miał dzwonnice, krużganki, wieżę. Wokół znajdował się park, a w nim basen kąpielowy. Uciekałem często ze szkoły i jechałem na Brus, do mamy. A moim głównym zajęciem było chodzenie po drzewach. W 1950 roku wyjechaliśmy do Warszawy.

Ale do Łodzi Pan powrócił...

Po wielu latach. Skończyłem najpierw w Warszawie studia dziennikarskie, ze specjalizacją krytyki filmowej u profesora Jerzego Toeplitza. Przez rok pracowałem w warszawskim radio jako reporter. Otrzymałem potem za tę pracę "wilczy bilet", bo puściłem na antenę audycję bez zatwierdzenia przez cenzurę. Rok nigdzie nie pracowałem. Potem zdecydowałem się zdawać na reżyserię do szkoły filmowej w Łodzi. Za mną na egzamin pojechała Agnieszka Osiecka, z którą wcześniej studiowałem dziennikarstwo. Potem wspólnie dosyć długo studiowaliśmy w Łodzi reżyserię. Ja repetowałem jeden rok, bo nie zdążyłem zaliczyć szkolnego filmu. Ten drugi okres w Łodzi był więc już zupełnie inny.

Dlaczego?

Środowisko szkoły filmowej stanowiło enklawę. Wszyscy się ogromnie przyjaźnili. Kiedy ja zaczynałem studia, kończył je Romek Polański, szereg znanych osób jeszcze studiowało. Opiekunem mojego roku był Andrzej Munk. To był cudowny okres. Ale sama Łódź nie miała już dla mnie takiego uroku. Było to brzydkie miasto. Do szkoły jeździłem ulicą Główną. Był taki nakaz, że wszystkie główne ulice w miastach miano przekształcić na ulice Stalina. I tu mamy do czynienia z dowcipem historii. Bo tę nazwę nadano ulicy Głównej, a nie Piotrkowskiej. Główna była zabudowana parterowymi, drewnianymi domami, była brukowana, na jej dalszym odcinku nie było sklepów. I płynęły nią rynsztoki z nieczystościami. Tak wyglądała Łódź. Miała swoje enklawy. Jedną stanowiła szkoła filmowa, a drugą Wytwórnia Filmów Fabularnych. Tętnił życiem Grand Hotel, gdzie zatrzymywali się filmowcy, a także kawiarnia Honoratka. Ta peryferyjna Łódź była miastem peryferyjnym, szarym, brudnym, smętnym. O nim Agnieszka Osiecka napisała "Kochanków z ulicy Kamiennej". Przyjaźniłem się z Witkiem Leszczyńskim, który miał w Łodzi rodzinę. Często nocowałem u jego babci Reliszko. Był tam mój drugi dom.

Mieszkał Pan w Warszawie, ale wracał tu kręcić filmy?

Oczywiście. Choć nie kręciłem tu wszystkich. Cała wytwórnia była zaangażowana na przykład w realizację filmu "Ojciec królowej" o Marysieńce Sobieskiej i Janie Sobieskim.

A popularny serial "Trzecia granica"?

Ten serial był realizowany w koprodukcji z Węgrami. Część z prac nad udźwiękowieniem filmu miała miejsce w Budapeszcie, ale część w Łodzi.

Zna Pan dzisiejszą Łódź?
Niestety nie. Ostatnio byłem w niej, gdy żył jeszcze Wojciech Has. Przyjechałem do szkoły filmowej na jego jubileusz. Teraz Łódź i Piotrkowską widzę w telewizji. Zaobserwowałem, że to miasto się ucywilizowało. Wiem, że niektóre budynki fabryczne zostały fantastycznie adaptowane. Żałuje też, że Camerimage nie ma już w Łodzi...
Rozmawiała Anna Gronczewska

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki