Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wpadki łódzkich polityków, czyli co cię nie zabije, to cię wzmocni

Marcin Darda
Dariusz Joński podczas wywiadu pomylił daty wybuchu Powstania Warszawskiego i stanu wojennego
Dariusz Joński podczas wywiadu pomylił daty wybuchu Powstania Warszawskiego i stanu wojennego Bartek Syta/polskapresse
Spektakularna wpadka jednego polityka dobije, innemu nie zaszkodzi, a jeszcze pomoże. Aferki, także z alkoholem w tle, notowali też łódzcy posłowie, a nawet zwykli radni.

Za największą wpadkę łódzkiego polityka ostatnich lat uznaje się jednak niezwiązaną z używkami wypowiedź posła SLD Dariusza Jońskiego a propos Powstania Warszawskiego i stanu wojennego, choć wielu uważało, że palnąć coś takiego mógł tylko pijany. Ale młody poseł, robiący coraz większą karierę w mediach, wcale pijany nie był, bo od alkoholu stroni.

No to jak mógł powiedzieć, że Powstanie Warszawskie wybuchło w 1988 roku, a stan wojenny wprowadzono w 1989 roku? On sam tłumaczył, że każdy się może pomylić, jeden z jego współpracowników użył sformułowania "zaćmienie", a inny, że "Darek po prostu nie wiedział, bo za bardzo skupia się na sferze promocji własnej osoby, niekoniecznie zastanawiając się, co mówi". Podobno Joński po tej wpadce wydzwaniał usilnie do znanego na łódzkiej lewicy spin doctora i bez zbędnych powitań wypytywał, co ma robić. Nic, bo cokolwiek by zrobił, trudno będzie pozbyć się z wyszukiwarek internetowych podpowiedzi, które po wpisaniu jego nazwiska podpowiadają "powstanie".

Dlatego w Platformie Obywatelskiej bardzo się zdziwili, że to właśnie SLD wypominała prezydent Łodzi Hannie Zdanowskiej, gdy swoim nazwiskiem i urzędem firmowała słynny nekrolog z jak "głębokim skutkiem przyjęła wiadomość o śmierci śp. Andrzeja Jagielskiego, Konsula Honorowego Republiki Francuskiej w Łodzi". To była - dyplomatycznie rzecz ujmując - plotka głęboko przesadzona, ponieważ pan konsul miał się świetnie, natomiast całą winę wziął na siebie jeden z najwierniejszych pretorian prezydent Zdanowskiej, czyli szef jej gabinetu. Mimo wszystko "uśmiercenie" konsula wlecze się nie za szefem gabinetu, a za prezydent Zdanowską.

Identycznie jak w sytuacji, gdy słyszymy Andrzej Biernat, mimowolnie przychodzą nam na myśl kolejne słowa: Sandra Lewandowska, a potem Roman Kosecki. Od słynnego rajdu na podwójnym gazie w hotelu sejmowym minęło już siedem lat, a ministrowi Biernatowi ciągle jest wypominany. Poszło o dobijanie się do drzwi pani Sandry, atrakcyjnej posłanki Samoobrony. Kosecki stwierdził, że się nie dobijał, tylko oparł o drzwi, Biernat zaś bronił się, że nie miał w tym udziału, bo był już "na zakręcie". Kosecki przeprosił, Biernat nie. W erze przedbiernatowej za kolizję odpowiadała przed sądem posłanka PO Iwona Śledzińska-Katarasińska. Wynik badania alkomatem? Ponad 0,2 promila, ale posłanka tłumaczyła, że dzień wcześniej wypiła lapkę koniaku.

Czytaj dalej na drugiej stronie...
Spożyła też lek na bazie alkoholu. Te tłumaczenia za wiarygodne uznał dopiero sąd drugiej instancji, zakończyło się zatem na 300 złotych grzywny. Co zadziwia, to fakt, że na tej aferce, którą żyły łódzkie media, wypłynął Piotr Misztal, bo to ciężarówkę jego firmy "drasnęła" posłanka, a początkowo zarzuty dotyczyły także próby ucieczki z miejsca kolizji, a zarzut ten uchylił dopiero sąd drugiej instancji. To on - jak informowały media - zadzwonił po policję i zwołał dziennikarzy, a kilka miesięcy potem sam został posłem Samoobrony. A za kołnierz nie wylał z pewnością raz, czyli podczas eskapady z przyjaciółmi do jednej z łódzkich dyskotek jesienią 2006 roku. Z lokalu wyprosiła go ochrona, ale poseł wrócił z policjantami, którym polecił aresztować kierownictwo klubu. Gdy ci odmówili, udawał, że dzwoni do Ludwika Dorna, ówczesnego szefa resortu spraw wewnętrznych. "Zwolnij ich wszystkich, Ludwik" - cytowali Misztala świadkowie.

To i tak tylko subtelności, bo nie ma w łódzkim posła, który przebiłby Waldemara B., też z Samoobrony, choć akcję życia przeprowadził jako niezrzeszony. W lipcu 2005 roku poseł, przejeżdżając przez miejscowość Karpin, uszkodził swoje auto. Traf chciał, że widzieli to policjanci, a chcąc pomóc, wyczuli od kierowcy alkohol. Nie wiedzieli, że to poseł, bo gdy podsunęli mu alkomat, to nim się odezwał, najpierw jednego z policjantów uderzył w twarz, a drugiemu uszkodził rękę. Dopiero po obezwładnieniu przedstawił się jako poseł.

Jak tłumaczył ówczesny rzecznik łódzkiej policji, immunitet nakazywał puścić posła wolno, a że nie skorzystał z propozycji podwiezienia we wskazane miejsce, po odebraniu dokumentów wozu i odholowaniu go na parking, zgodnie z życzeniem posła zostawiono go w spokoju. Jeszcze wieczorem tego samego dnia pojawiły się pierwsze zdjęcia posła, śpiącego za remizą wśród sterty śmieci... A nie był to pierwszy raz posła B., bo rok wcześniej też został zatrzymany przez policję, również z podejrzeniem o jazdę po pijanemu, ale wykpił się immunitetem. Dziś jednak ten były poseł to podobno wzorowy obywatel. Dwa lata temu został nawet przewodniczącym zarządu Społecznego Komitetu Ochrony Praw Człowieka w jednym z miast powiatowych.

Można powiedzieć, że o ile poseł B. był bardzo ostentacyjny w obnoszeniu się ze swą słabością do alkoholu, o tle Sławomir M., były radny łódzkiego Sejmiku, też wybrany z listy Samoobrony, próbował tę słabość ukrywać. Do ukrywania wybrał jednak miejsce zbyt na widoku, konkretnie salę obrad sejmiku i to podczas jego sesji.

Pijanego w sztok radnego wynoszono z sali sejmiku co najmniej trzykrotnie, a on sam w całym kraju "promował" łódzki sejmik przejażdżką na wózku w asyście ratowników pogotowia. "Zasłabł" na sesji, a koledzy słaniającego się radnego wyprowadzili z sali. Urzędnicy i radni wspominali, że czuli od niego woń alkoholu, jednak sprawa rozeszła się po kościach, bo nikt nie wezwał policji. Film z "ewakuacji radnego" pokazała stacja TVN24.

Nie upiekło się innym razem, już nie na sali sejmiku, tylko w rodzinnej miejscowości, gdy radnego po pijanemu w samochodzie zatrzymała policja. Miał 3,3 promila, a dziennikarzom uskarżał się, że "że podwoził tylko mamę z zabiegu u kręgarza, ledwie 300 metrów od domu, boczną uliczką". Policja może by go nie zauważyła, gdyby nie fakt, że nocą jechał... bez świateł. Żeby było ciekawiej, to przez cały kwartał prokurator nie mógł przedstawić radnemu zarzutów. Wysyłał zwolnienia lekarskie, choć bywał w tym czasie na sesjach sejmiku.

Wyrzucono go z klubu PO, do którego przeszedł z Samoobrony, a pół roku przed wyborami w 2010 roku stracił mandat radnego. Radny M. nawet na trzeźwo potrafił przykuć uwagę, szczególnie w parze z Cezarym Łyżwińskim, też wówczas radnym sejmiku, a prywatnie synem skazanego m.in. za gwałt byłego posła Stanisława. Łyżwiński junior na sesjach zazwyczaj milczał, ale bywało, że wskazywano go na tzw. sekretarza obrad, a nie było wówczas jeszcze w sejmiku elektronicznej aparatury do głosowania. Głosy trzeba było liczyć "ręcznie". Obaj stanowili duet nie do przebicia. Mimo że radnych było 36, kilka razy z rzędu doliczyli się 42...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki