Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wspomnień czar: wczasy w PRL

Joanna Leszczyńska
Upragnione wczasy nad Bałtykiem
Upragnione wczasy nad Bałtykiem Archiwum
Nie były reglamentowane tak jak mięso czy cukier. Wprawdzie posiadacz czerwonej legitymacji partyjnej mógł na nie liczyć częściej, to jednak wczasy w PRL były dobrem w miarę sprawiedliwie rozdzielanym.

Wczasy nie były drogie, bo zakład je dofinansowywał. Przy ówczesnych zarobkach spokojnie można było powczasować dwa tygodnie. Średnio wczasy przypadały raz na dwa lata.

Jadwiga Kobyłecka, była pracownica zakładów im. Marchlewskiego w Łodzi, już w latach 50. jeździła z mamą na Hel. Z sentymentem wspomina te wyjazdy. Puste, ogromne plaże w maleńkich miejscowościach tego półwyspu były fantastycznym miejscem na długie spacery. Sielska atmosfera niczym u rodziny na wsi. Kwatery prywatne skromniutkie. Zwykłe łóżka, szafki, nadszarpnięte zębem czasu, a do mycia woda w miednicy. Ale za to gospodyni kwatery niezwykle gościnna. Kiedy smażyła rybę, zawsze częstowała. W Chałupach, Jastarni i w Helu smażalni ryb było w tamtych czasach mało. Toteż ustawiały się w nich wielkie kolejki amatorów rybiego mięsa. Niewiele było też cukierni i lodziarni. Wczasowy boom dopiero się zbliżał.

PRL nie uczynił z wczasów dochodowego biznesu (to było niemożliwe w tamtym systemie), ale potężną instytucję, z ideologiczną nadbudową. Nad wypoczynkiem ludzi pracy, zgodnie z wytycznymi partii, czuwały związki zawodowe. Do sprawy podchodzono bardzo poważnie. W 1945 roku w Komisji Centralnej Związków Zawodowych utworzono Wydział Wczasów i Wypoczynku. Cztery lata później Sejm uchwalił ustawę o Funduszu Wczasów Pracowniczych. FWP (ten skrót jest powszechnie znany do dziś, bo ta instytucja nadal działa) był największym organizatorem wczasów w PRL.

Maria Węgrowska, emerytowana łódzka nauczycielka, jeździła na wczasy z mamą od połowy lat 50. Najchętniej do Sopotu, który nie był taki zatłoczony jak dziś. Mama mówiła, że czuło się w nim jeszcze atmosferę przedwojennego kurortu. - Mieszkałam raz w pensjonacie, urządzonym w poniemieckiej willi, świetnie utrzymanej. Nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego ekipa remontowa burzyła przepiękny piec kaflowy, i to podczas naszego pobytu. Utrudniono nam życie strasznie. Pisaliśmy potem skargę do FWP, ale nie dostaliśmy odpowiedzi.

Sporo wczasował Stanisław Szelc, aktor wrocławskiego kabaretu "Elita", który swego czasu prowadził satyryczny program telewizyjny "Tele-peerele", wyśmiewający absurdy PRL-u.

- Część dzieciństwa spędziłem na Syberii, i mnie nie przerażają żadne warunki. Także te w ośrodkach wczasowych. Oczywiście, że było różnie. Dziś też można trafić na coś tak koszmarnego, że przypomina się nie tylko późny Gierek, ale wręcz późny Stalin. Ale w tych pierwszych latach, kiedy kraj był zniszczony koszmarnie, nie należało się od razu spodziewać luksusów. Wspominam to jednak wesoło, bo byłem młody, silny i bardzo przystojny. Choć jeden ośrodek w Świnoujściu nazwaliśmy oflagiem, bo warunki były skandaliczne.
Dziś może trudno w to uwierzyć, ale ludzie początkowo wyjeżdżali na wczasy niechętnie. Zwłaszcza robotnicy, którzy nie mieli nawyku wyjeżdżania na wypoczynek daleko od domu. Były przypadki, że z zakładu pracy wysyłano delegata, by sprawdził, na czym właściwie polegają te wczasy. Do wyjazdów zniechęcały ludzi kradzieże w ośrodkach wczasowych i na kwaterach prywatnych. Bywało, że wczasowicze nie opuszczali swoich kwater w obawie przed okradzeniem.

Takie niemiłe niespodzianki zdarzały się także później. W latach 60. ofiarą złodziei na wczasach w Łebie padła rodzina Jadwigi Kobyłeckiej.

- Mieszkaliśmy w murowanych domkach campingowych w lesie - wspomina pani Maria. - Ośrodek był wtedy takim małym placem budowy. Powstawały kolejne domki. Okradła nas młoda kobieta, która przyjechała w odwiedziny do budowlańców. Kiedy byliśmy na plaży, weszła przez okno do naszego domu i zabrała głównie damskie ciuchy.

Łodzianie na wczasy wyjeżdżali przede wszystkim nad morze i w Sudety. Tam łódzkie zakłady pracy miały swoje ośrodki wczasowe. Największe łódzkie zakłady włókiennicze, czyli Uniontex, miały swój ośrodek w Dźwirzynie. Robotnicy z tej fabryki wypoczywali w tzw. okrąglakach. Były położone nieco na uboczu, ale niemal przy samym morzu. "Okrąglaki" Unionteksu trafiały nawet na pocztówki z Dźwirzyna i były rozsyłane po całej Polsce z pozdrowieniami znad morza. Ośrodki wczasowe powstawały też w podłódzkich miejscowościach, jak Spała, Sulejów i Kolumna. W Sulejowie swoje ośrodki wczasowe miały m.in. Łódzkie Wydawnictwo Prasowe i Służba Więzienna. Spała została otwarta dla turystów przez Bolesława Bieruta. Wcześniej była zamkniętym ośrodkiem prezydenckim. Ośrodki wczasowe otwierano w dawnych koszarach kozackich. Później łódzkie zakłady pracy otwierały je też w pobliskim Teofilowie i Inowłodzu.

Wczasowicz w PRL-u musiał przywyknąć do tego, że rytm dnia wyznaczały mu godziny posiłków: śniadanie o ósmej, obiad o trzynastej, a kolacja o osiemnastej. Z jednej strony ranne zrywanie się na śniadanie było dobre, bo można było sobie zająć miejsce na plaży. Bo jak się przyszło około dziesiątej, to szpilki nie można było wcisnąć. Kiedyś Maria Węgrowska poszła rano do fryzjera i kiedy wróciła w południe, nie mogła znaleźć swojej rodziny na wielkiej helskiej plaży. Dopiero kiedy ratownik ogłosił przez megafon, żeby mąż zgłosił się do wieży ratowniczej, pani Maria mogła dołączyć do plażującej rodziny.

W połowie lat 60. modne były wczasy w domkach campingowych. Fundusz Wczasów Pracowniczych był potentatem w ich budowie, ale również zakłady pracy, bo to było tańsze niż duży ośrodek wczasowy. Dużym minusem było to, że stawiano te domki często w nieatrakcyjnym miejscu, daleko od plaży czy jeziora. Na tak fatalną lokalizację natrafiła Jadwiga Kobyłecka w lesie koło Brodnicy.

- Było tak brudno i jedzenie tak podłe, że po raz pierwszy i ostatni skróciliśmy pobyt. Ale ponieważ wstydziliśmy się przyznać do nieudanych wczasów znajomym w bloku, pojechaliśmy na kilka dni do rodziny do Świdwina.
Stanisław Szelc, aktor kabaretu "Elita", ma jak najlepsze wspomnienia z wczasowania w PRL-u: - Jestem introwertykiem i jedyne, co mi przeszkadzało na wczasach, to ogromna ilość ludzi na stołówce. No i nie lubiłem korzystać z wczasów branżowych, bo to się wiązało z ryzykiem spotkania kolegów z branży, czego nie znoszę. Wystarczy mi tych kontaktów przez cały rok. Choć w ośrodku prasy, radia i telewizji w Posejnerach były warunki powyżej średniej europejskiej. Nie mówiąc już o Zaiksie, który był na najwyższym europejskim poziomie. Pokoje były z łazienką. O dziwo, my cały czas żądamy pokojów z łazienką, a wystarczy się przejechać tramwajem, by się przekonać, że zapach w tramwajach pozostał ten sam. Podobnie jak w ośrodkach zakładu wydawniczego im. Ossolińskich, w którym pracowała moja ciocia. Wypoczywałem tam za grosze.

Dla większości największym problemem był dojazd na wczasy. W sezonie cała Polska ruszała na wakacyjny wypoczynek, a pociągów było mało.

Kiedy zimą stacje telewizyjne pokazywały ludzi wchodzących przez okno pociągu do Zakopanego, Jadwidze Kobyłeckiej przypomniała się dawna gehenna. - Kiedyś, w latach 60. jechałam z rodziną nad morze, do Jastarni. W Kutnie chciałam wysiąść i zrezygnować, bo tak było ciasno, gdyż jechali z nami koloniści - wspomina pani Jadwiga. - Ale dzieci nie chciały słyszeć o takim końcu wczasów. Mąż na zmianę ze starszym synem siedzieli na rozkładanym siedzeniu w korytarzu, a ja z córką siedziałyśmy ściśnięte jak śledzie w ośmioosobowym przedziale. Po takiej podróży człowiek dwa dni nie mógł dojść do siebie.

Ale w następnym roku, jadąc do Jastarni, Kobyłeccy mieli już więcej szczęścia. W pociągu okazało się, że razem z nimi jedzie znajomy milicjant z rodziną. Miejsc siedzących nie było, ale on zauważył zamknięty na trzy spusty przedział dla matki z dzieckiem. I ów stróż praworządności wlepił konduktorowi łapówkę i ten wpuścił jego i Kobyłeckich do przedziału. Gdyby ten kolejarz wiedział, od kogo wziął łapówkę! - śmieje się pani Jadwiga.

Andrzej Niedbała wspomina, że niektóre duże łódzkie zakłady dowoziły swoich pracowników na wczasy zakładowym autobusem. Za symboliczne pieniądze. Oj, wesoło było w podróży. Już za rogatkami Łodzi.

W epoce propagandy sukcesu, czyli w latach 70., Fundusz Wczasów Pracowniczych też uległ modzie na gigantomanię i wybudował sporo wielkich, nieprzytulnych obiektów wczasowych. Takiej samej modzie uległy zakłady pracy, biorąc udział w swoistym współzawodnictwie, kto wybuduje więcej obiektów wczasowych. Sprężały się także przeróżne środowiska twórcze. Można powiedzieć, że tworzyło się coś w rodzaju gett wczasowych.

Z czasem ludziom przestało się podobać, że muszą stale jeździć na wczasy w to samo miejsce. Zakłady pracy wpadły na świetny pomysł, żeby się wymieniać miejscami wczasowymi. Na przykład Polanil, w którym wtedy pracował Andrzej Niedbała, wymieniał się miejscami wczasowymi z zakładem Polmerino i z przędzalnią Vigoprim.

Czy tekst o wczasach w PRL może się obejść bez wzmianki o słynnych kaowcach, czyli pracownikach kulturalno-oświatowych? Oczywiście, że nie. Któż nie pamięta najsłynniejszego kaowca PRL-u, którego w filmie "Rejs" grał Stanisław Tym? Kto nie pamięta smutku na jego twarzy, kiedy wydało się, że w damskiej ubikacji napisane jest "głupi kaowiec"?

- Kaowców unikałem jak ognia - mówi Stanisław Szelc. - Byli to ludzie średnio przygotowani do tego, co robili. Zdarzały się komiczne sytuacje, kiedy zabierali ludzi na wycieczki do miejsc, o których nie mieli pojęcia. Wieczorki taneczne, które organizowali, wypisz wymaluj były takie jak w piosence Młynarskiego "Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach."
Ale z pewnością pannie Krysi bardzo ich żal.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki