Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Wujaszek Wania" zakończył festiwal, który pyta o nową klasykę Europy

Łukasz Kaczyński
materiały prasowe
Pokaz zapadającej w pamięć realizacji "Wujaszka Wani" Antoniego Czechowa zamknął tegoroczną, drugą edycję Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Klasyki Światowej "Nowa Klasyka Europy" w Łodzi.

To, co u Czechowa zwykle tłumione i zamknięte w niedomówieniach, w spektaklu Klockriketeatern z Helsinek wypchnięte zostaje na wierzch. Gdzie największa stateczność - tam do czynienia mamy z największą dynamiką napięć, gdzie panuje cisza - kumulują się największe emocje. Ta szalenie ryzykowna taktyka, realizowana przez ukraińskiego reżysera Andriya Zholdaka z żelazną, wręcz maniakalną konsekwencją, wynosi tekst sztuki na inny poziom i czyni z niego sceniczną torpedę.

Pierwsze kilkanaście minut spektaklu rozgrywa się bez słów. Emocjonalność postaci i łączące ich więzi oddawane są ekspresyjną i niezwykle fizyczną grą (dla aktorów kończy się to nierzadko siniakami). Szok jest spory i można mieć wrażenie, że to dość naiwna, ruchowa realizacja Czechowa w wykonaniu półprofesjonalnego zespołu i szalonego dramaturga, który wpadł w tekst z nożyczkami.

Gdy wreszcie pojawiają się dialogi, są zdawkowe jak napisy w niemym filmie. Gdyby nie bezkompromisowość realizacji, której środki balansować będą na granicy mocnego efektu i śmieszności, można by rzec, że Zholdak bada wytrzymałość widzów. Ale reżyser nie przejmuje się zbytnio obecnością publiczności. Widzieliśmy już jak Jan Klata poczyna sobie ze "Zbójcami" Schillera - odważnie, ale dość bezpiecznie, wydobywając ze sztuki pewną myśl i czyniąc ją kluczową.

Zholdak potrząsa całym tekstem, wszystkimi ideami Czechowa, konwencją jego wystawiania. A czego nie ma w słowach, jest w działaniu. Jest tam nawet więcej. Reżyser układa (czasem niemal od nowa) i wikła relacje między postaciami. Emocje, o których zwykle mówi się a priori, że u Czechowa być muszą, u Zholdaka kłębią się w sposób wręcz namacalny.

Nadimpulsywność właściwa jest większości postaci, ale jakież to postaci? Profesor Sieriebriakow (Anders Larsson) to nie dobrotliwy safanduła, ale zidiociały, zakompleksiony pozer i bufon. Jego młoda żona Helena (Krista Kosonen) z zimnej i trzymającej się konwenansu, zmienia się w rozerotyzowaną i głodną cielesności. Przyjaciel rodziny, doktor Astrow (Jan Korander) to samiec alfa, a podkochująca się w nim Sonia (Alma Poysti), pasierbica Heleny, to roztrzepana, pełna kompleksów (dziedzictwo po ojcu?) dziewczyna dobra, ale nawet jako ostatnia kobieta na ziemi nie byłaby "kąskiem" dla żadnego mężczyzny.

Na początku nacisk położony jest nie na Wanię (Jussi Johnsson), ale na miłość i trudne do spełnienia pożądanie między Astrowem a Heleną. Wanię, który jest tu pluskającym się w wodzie dziwakiem, i jego uczucie do Heleny trudno brać poważnie. I kiedy wszystko wydaje się jasne, nabrzmiałe do granic - wchodzimy dalej w świat Czechowa. Samowar, jako zamierzchły symbol ogniska domowego i harmonii, zastępuje woda, wokół której i w której rozgrywają się zdarzenia. Woda pełna ciemnego Iwaszkiewiczowskiego erotyzmu, która pochłonie dawny spokój. Wszyscy spróbowali miłości i nie będzie im dany pokój ducha.

Helena to imię mitologiczne, naznaczone niszczycielską siłą miłości (z powodu Heleny wybuchł wojna trojańska). Na rosyjskiej prowincji również trwać będzie wojna: o miłość, z miłością, wbrew niej. W spektaklu Helena staje się równie mityczną syreną (dosłownie i w przenośni), która nie śpiewem, ale głodnym miłości ciałem nawołuje mężczyzn. Jako syrena jest cudownością pośród morza bylejakości i marności.

Andriy Zholdak prowadzi grę, przekorny dialog z tekstem sztuki. Czasem idzie niejako pod prąd, przez co jednoznaczne u Czechowa sceny zyskują nowe sensy, dodatkowe napięcia. Jeden raz tylko, idąc za tekstem, pozwolić musi na nielogiczność. Jego Helena nigdy nie stałaby się z powiernicy Soni posłannicą jej miłości.

W radykalnych scenicznych pomysłach reżyser posuwa się do granic, gdzie silny efekt od zażenowania dzieli cienka linia. Gdy Sonia pyta Helenę czy jest z jej ojcem szczęśliwa, Heleną wstrząsają przedłużające się epilepsje. Będą chwile, gdy obie dusić się będą w prowincjonalnym dworku. Ale już pełna napięcia, zwierzęcego erotyzmu scena wzajemnego obcinania paznokci przez Helenę i Astrowa, budzi chichot na widowni. Czy jednak w XXI wieku można wmawiać widzowi, że kipiący od emocji romans Heleny i Astrowa ograniczył się do dotyków i spojrzeń? Zholdak nie epatuje cielesnością, tylko tworzy silne erotyczne napięcia. Gdy Astrow cmoka i w samczym geście zdobywcy oblewa Sonię mlekiem, przeżywa ona ekstazę.

Dwukrotnie pojawia się w spektaklu aria "Nessun dorma". Raz jest to miłosne wyznanie, które pokraczny Wania kieruje ku zanoszącej się od łez Helenie. I ten dysonans między szczytami jego marzeń a rzeczywistą marną kondycją jest przerażający.
Aria powraca w przejmującym finale, jakby Zholdak pytał o rolę sztuki: czy dla nieurodziwej, spustoszonej przez miłość Soni ratunkiem może być gra na ukochanym instrumencie (arię przerywa jej łkanie). Reżyser zdaje się nie mieć złudzeń, jaki może być wynik starć sztuki z niszczącą siłą beznadziei życia, z kresem złudzeń, niemożnością dalszego okłamywania się w imię wątłej nadziei na lepsze jutro. Jak po Zholdaku można jeszcze zrobić Czechowa?

Tak pomyślany "Wujaszek Wania", do końca pozostający zaskoczeniem, to idealna realizacja na finał festiwalu pytającego o znaczenia i miejsce klasyki literatury i teatru w nasze rzeczywistości.

A to wszystko pokazali aktorzy zebrani specjalnie do tego projektu. "Przeprowadziliśmy casting, w którym wzięło udział ponad 80 aktorów" - wyjaśnia Andriy Zholdak.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki