Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z koszykówką związany na zawsze

Marek Kondraciuk
Józef "Ziuna" Żyliński
Józef "Ziuna" Żyliński archiwum
Do koszykówki trafił 75 lat temu z wyboru swoich profesorów w gimnazjum, do Łodzi przybył 13 lat później za sprawą przypadkowego spotkania dwóch "wileńskich żubrów" na ulicy w... Bydgoszczy. O obchodzącym 90 lat legendarnym Józefie "Ziunie" Żylińskim.

Kiedy 7 grudnia grono sportowych przyjaciół odwiedziło jubilata w jego mieszkaniu przy ul. Mokrej "Ziuna" powitał ich uśmiechem i otwartym sercem. Siedział w wózku, ale humor mu dopisywał i widać było, że ta wizyta sprawia mu radość. Jest okazja, żeby powspominać. W tak szacownym wieku żyje się zapewne już tylko wspomnieniami. Może inni 90-latkowie, ale nie "Ziuna". Legenda koszykówki, ŁKS i łódzkiego sportu wciąż chłonie koszykówkę, przeżywa problemy klubu i nawet z wózka inwalidzkiego próbuje mu pomóc.

- Nie chcę zapeszać, ale może wkrótce załatwię dobrego sponsora - rzucił Józef Żyliński na powitanie dyrektorowi sportowemu ŁKS Basket Women Mirosławowi Trześniewskiemu. - Nawet sobie nie wyobrażam, żebyśmy mogli spaść z ekstraklasy.

Były życzenia, kwiaty, upominki, a przy toaście szampanem, zamiast tradycyjnego "sto lat" odśpiewano jubilatowi "dwieście lat".

- Czuję się dobrze, tylko z tym chodzeniem kłopot - mówi Żyliński. - Ale nie narzekam, bo to nie leży w mojej naturze. W Wilnie zawsze rodzili się twardzi ludzie, więc i ja muszę być twardy.

Urodziny "Ziuny" wspaniale zorganizował wraz ze swoimi współpracownikami niestrudzony Jacek Bogusiak, wydawca "Ełkaesiaka", kronikarz dziejów i piewca najstarszego łódzkiego klubu, pamiętający o jubileuszach i pielęgnujący pamięć wielkich postaci Łodzi i ŁKS. Dla jubilata przygotował tablicę w kształcie kosza wysokości 90 cm na 90-lecie, z fotografiami "Ziuny" z czasów kiedy był koszykarzem (mistrzostwo Polski z YMCA 1948 i z ŁKS 1953), trenerem koszykarek ŁKS w latach 1950-81 (16 medali) i działaczem (kolejnych 12 krążków).

W środowisku sportowym nikt nie powie o Józefie Żylińskim inaczej niż "Ziuna". Nawet jego żona, wybitna niegdyś koszykarka ŁKS i reprezentacji Polski Krystyna Paprotówna-Żylińska nie mówiła do niego Józiu tylko "Ziuna". Dlaczego "Ziuna"?

- W szkole nastała kiedyś taka moda, że do imion chłopaków dopasowywaliśmy odpowiedniki żeńskie i tak się dla żartów przezywaliśmy - wspomina 90-letni jubilat. - Miałem kolegę, Eryka Hansena, którego ojciec był Finem, a matka Polką. Nazywaliśmy go "Andzia" i to on wymyślił mój przydomek. Józek, ty będziesz "Ziuna" powiedział kiedyś i inni to podchwycili. Wcześniej mówili na mnie "Żyła", od nazwiska, ale pomysł Eryka lepiej się spodobał i zostałem "Ziuną" - dodaje trener Żyliński.

Zawodniczki i współpracownicy zwracali się czasem do trenera per "panie inżynierze". Do dziś tak mówi o jubilacie Andrzej Nowakowski, jego uczeń, wieloletni asystent, a później współpracownik w dziele ratowania ŁKS. W archiwum odnalazłem sprawozdanie z meczu ŁKS w "Głosie Robotniczym", w którym niezapomniany red. Mieczysław Wójcicki też pisał o trenerze ŁKS "inż. Żyliński".

- Między sobą mówiliśmy o trenerze oczywiście jak wszyscy "Ziuna", ale do niego zwracaliśmy się z najwyższym szacunkiem "panie inżynierze" - mówi trener Nowakowski. - Tak się jakoś przyjęło, bo przecież Józef Żyliński przez wiele lat łączył szkolenie koszykarek z pracą w Biurze Studiów i Projektów Przemysłu Włókienniczego, kierując zespołem pracowni.
W tym roku Józef Żyliński obchodzi nie tylko 90. urodziny, ale także jubileusz 75-lecia swoich związków z koszykówką. Ciekawostką jest, że tę dyscyplinę wybrali dla niego... nauczyciele, jak się okazała na całe życie.

- W wileńskim Gimnazjum imienia Króla Zygmunta Augusta, w którym zdobywałem wiedzę, o zdrowie i tężyznę fizyczną uczniów troszczyli się profesorowie Lisowski i Korta - wspomina Żyliński. - Oni sami określali, kto nadaje się do jakiej dyscypliny i ich zdania nikt nie miał prawa podważyć. Byłem sprawnym chłopakiem, uprawiałem różne dyscypliny sportu i wcale nie marzyłem, żeby zostać akurat koszykarzem, ale przydzielili mnie do koszykówki. Tak już zostało, a kiedy w 1937 roku zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski szkół pojawiła się dodatkowa motywacja. Turniej odbywał się w Pabianicach i kto by wówczas przewidział, że już dziesięć lat później losy rzucą mnie nieopodal, do Łodzi - dodaje "Ziuna".

Drogę życiową Józefa Żylińskiego często kształtował przypadek. Do wybuchu wojny "Ziuna" grał w Śmigłym Wilno, a po wojnie trafił do Bydgoszczy. Odnalazł tam swoich rodziców. Latem 1946 roku na jednej z ulic Bydgoszczy wpadli na siebie dwaj przybysze z Wilna Józef Żyliński i Andrzej Kulesza.
- Kulesza był ode mnie 10 lat starszy, znaliśmy się z Wilna - wspomina "Ziuna". - W Bydgoszczy tworzył właśnie drużynę koszykarską przy zakładach obuwniczych "Leo". Zaproponował, żebym przyszedł na trening. Miałem 26 lat, chciałem grać, więc chętnie podchwyciłem propozycję. Kulesza zebrał tam fajną pakę, bo byli tam inni wilniucy: Barszczewski, Butkiewicz, Limonowicz, Minerwin, Szyszkiewicz i Żejmo.

Wkrótce Kulesza przeniósł się do Łodzi, a w ślad za nim przeniosło się kilku koszykarzy z Wilna m.in. Żyliński. Trafili do YMCA, zdobyli mistrzostwo Polski w 1948 roku i srebro rok później, a drużynę trenera Kuleszy zaczęto wkrótce powszechnie nazywać "Wileńskimi żubrami".

Po rozwiązaniu YMCA Żyliński trafił do ŁKS z którym w 1953 roku zdobył mistrzostwo Polski. Już trzy lata wcześniej został... trenerem drużyny koszykarek. Zadecydował o tym również splot różnorodnych okoliczności. Andrzej Kulesza prowadził nie tylko zespół męski, ale także żeński. Kiedy Kulesza zachorował poprosił o zastępstwo "Ziunę", który był niekwestionowanym autorytetem zarówno w zespole klubowym, jak i w reprezentacji, kapitanem, duchowym przywódcą. Miało to być czasowe zastępstwo, a potrwało... 31 lat.

- Nie wierzyłem, że będę w stanie nauczyć kobiety grać w koszykówkę i początkowo nie miałem serca do tego zajęcia - wspominał po latach Żyliński.

Został jednak i polubił treningi z koszykarkami, a - jak zwierzył się przed laty w jednym z wywiadów dla "Dziennika Łódzkiego" - zadecydowało nieobojętne spojrzenie jednej z zawodniczek, Krysi Paprotówny, która wkrótce została jego żoną.
"Ziuna" szybko objawił trenerski talent. Miał silną osobowość, znakomicie potrafił trafić do zawodniczek, przekonać je do pracy, wskazać cele i konsekwentnie do nich dążyć. Mozolnie budował zespół, nie zrażał się niepowodzeniami i na początku lat sześćdziesiątych przyszły sukcesy. Praca stała się jego żywiołem. W 1959 roku ukończył studia na Politechnice Łódzkiej i podjął pracę w biurze projektów. Pracował zawodowo, trenował pierwszą drużynę, ale także juniorki. Nie pracował "po dyrektorsku", palcem pokazując co kto ma zrobić, ale sam brał w swoje ręce wszystkie sprawy, które dotyczyły koszykówki żeńskiej w ŁKS. Nawiązywał kontakty, organizował wyjazdy, troszczył się o sprawy socjalne koszykarek. Drużynę zaczęto nazywać "dziewczynami Ziuny".

- Samodyscyplinę wyniosłem z domu - powiedział mi przed laty z okazji przy okazji wcześniejszego jubileuszu. - Byłem niesamowicie uporządkowany. Plan dnia nie mógł być improwizacją. Zawsze rano wiedziałem, co, o której i do której godziny będę robić. Nie znałem pojęć "spóźnienie do pracy" i "zwolnienie lekarskie".

Podobno koszykówka nie kształtuje charakteru, koszykówka go sprawdza.
W tym wypełnionym po brzegi programie codziennych zajęć nie było czasu na... studia trenerskie.

- Studiowałem na politechnice, później pracowałem i prowadziłem treningi więc w zawodzie trenera postawiłem na samokształcenie - mówi Józef Żyliński. - Wiedzę praktyczną miałem z wieloletniej kariery zawodniczej, zdobywałem ją też prowadząc od 1950 roku drużynę koszykarek. Teorię czerpałem z licznych źródeł, także zagranicznych, które chłonąłem przy każdej nadarzającej się okazji. Uznałem, że studia na AWF byłyby kosztem pracy z drużyną i straty przewyższałyby zyski - dodaje "Ziuna".

W drużynie koszykarek ŁKS Żyliński wytworzył szczególne więzy. Dla zawodniczek był jak surowy, ale sprawiedliwy ojciec, na którego czasem zgrzyta się zębami, ale którego się kocha. Był kimś więcej niż trenerem. Wiele koszykarek zawdzięcza mu nie tylko sukcesy sportowe, ale i to, że pokazał im właściwą drogę życiową. Wciąż utrzymują kontakty, choć wiele rozjechało się po świecie. Małgorzata Kwiatkowska mieszka w Australii, ale kiedy jest w Łodzi zawsze znajdzie czas, aby odwiedzić trenera. Bożena Storożyńska i Ludmiła Janowska osiadły we Francji, Lucyna Bek jest w USA i też pamiętają o "Ziunie". Kontakt z trenerem utrzymuje również wiele zawodniczek mieszkających w kraju m.in. Bożena Sędzicka, łódzka Litwinka Daiva Jodeikaite i Lucyna Smaczna z sekcji ŁKS Basket Women.

W czasie urodzinowego spotkania odezwał się telefon. Nina Urbaniak, jedna z podopiecznych "Ziuny", dzwoniła z życzeniami. Nie mogła przyjechać, ale rano wysłała za pośrednictwem konduktora w pociągu z Warszawy czerwoną różę. Kiedy telefonowała piękny kwiat trafił właśnie do rąk jubilata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki