Zagadka kariery Jarosława Gowina

Marek Bartosik
Jarosław Gowin
Jarosław Gowin Wojciech Barczyński/POLSKA
Dwa lata temu Platforma Obywatelska była gotowa ozłocić Gowina za to, że po katastrofie z Rokitą uratował w wyborach dla niej Kraków i przyciągnął konserwatywnych wyborców. Teraz w PO słychać plotki, że Donald Tusk wyraża się o nim pogardliwie. Wrogowie Gowina są przekonani, że jego kariera polityczna właśnie się kończy. Jednak ambitny poseł nie powiedział ostatniego słowa. - Potrafię być cynicznym graczem. Bez tego nie da się uprawiać polityki - odpowiada oponentom

Kim pan jest? - miała go zapytać Zyta Gilowska w krakowskim klubie Pod Jaszczurami w 2005 r., zaraz po tym, jak został senatorem. Na postawione przez nią pytanie nie potrafią sobie jasno odpowiedzieć do dziś ludzie od lat obserwujący Jarosława Gowina. Dochodzą do wniosku, że właściwie go nie znają, nie wiedzą, co nim kieruje. Szukają źródeł jego poczucia moralnej wyższości, skrytości, powściągliwości. To kwestie frapujące zawsze, ale w przypadku polityka tak aktywnego i przynajmniej w Małopolsce ważnego, szczególnie istotne. Na czym polega zagadka Jarosława Gowina?

- Kawał łajdaka, gęba pełna frazesów - mówi o nim polityczny wróg z krakowskiej PO, mniej skłonny do subtelnych analiz charakterologicznych, ale troszczący się o swoją anonimowość.

Ks. Józef Tischner podobno miał powiedzieć o Gowinie, swoim uczniu: "Krwiożerczy rekin, trzeba na niego uważać". Ale z drugiej strony ten sam ksiądz mówił: "Co Szostkiewicz podpali, to Gowin ugasi".
W Warszawie poseł nocuje poza hotelem sejmowym, z daleka od kolegów. Nie uczestniczy w życiu towarzyskim dworu Donalda Tuska. - Nie jestem zabawowy - przyznał w wywiadzie dla "Polski". Publiczny wizerunek człowieka składa się z drobiazgów, którym po latach przydaje się znaczenie. - Ma problemy z takim szczerym powitaniem, podaniem ręki - mówi jeden ze znajomych.

- Napij się z nami grzańca - z taką naturalną w wiejskim ośrodku Znaku w Pewli Małej propozycją ktoś zwrócił się któregoś wieczora do Gowina. - Poproszę o wodę sodową - usłyszał szybką odpowiedź. - On robi wszystko, żeby zachować pełną kontrolę nad swoim zachowaniem - mówi Janusz Poniewierski, który z dzisiejszym posłem pracował w miesięczniku "Znak". - Zostałem wychowany w kulcie trzeźwości. A poza tym uważam, że powinienem być zawsze gotowy na próbę - przyznaje nam Gowin.

- Gowin...? Jareczek? - zaskoczony Ryszard Szczygieł próbuje cofnąć się pamięcią o trzydzieści lat. Wtedy trenował najmłodszych piłkarzy Czarnych Jasło. Wśród nich był Gowin. - Sam się do nas zgłosił. Był wysoki, chudy, grzeczny. Do gry w polu się nie nadawał, postawiłem go na bramce. Nie był wielkim talentem - ocenia trener. Chłopak wyraźnie wyróżniał się jednak obowiązkowością.

W jasielskim liceum Gowin uczył się kiepsko. Nie znosił szkoły. Dla rodziców była to ciężka zgryzota. Mieli trudne wojenne doświadczenia, a potem ojciec zaangażowany był w konspirację WiN. Jarek długo nie miał sprecyzowanych zainteresowań, poza piłką. I nagle oświadczył, że chce iść na filozofię. Skąd ta zmiana?

- Jako nastolatka zaczęły mnie dręczyć pytania o sens życia, o to, czy dobro i zło istnieją obiektywnie. Do dzisiaj te kwestie bardzo mnie zajmują - wspomina.

Autorytetem był dla niego wtedy starszy o 12 lat brat. Wacław marzył, by studiować fizykę, ale ostatecznie wybrał praktyczne studia inżynierskie na AGH. To on podsunął Jarkowi "Aforyzmy o mądrości życia" Artura Schopenhauera. - To było dla mnie objawienie - wspomina dzisiejszy poseł lekturę. Wbrew obawom ojca udało mu się dostać na filozofię. Na ten elitarny kierunek UJ przyjmował co roku zaledwie 10 osób.

Jarosław Gowin pojechał do Krakowa z kompleksem prowincjusza i po to, by zostać inteligentem w pierwszym pokoleniu. Znalazł się tu w okresie przełomu 1980 roku. Niby zaangażował się, wstąpił do NZS, ale szczególnie aktywny nie był.- Postanowiłem, że najpierw muszę sobie umeblować głowę - tłumaczy.
Kiedy wybuchł stan wojenny, z pytaniem: co robić?, poszedł do ks. Józefa Tischnera. - Przypaść do ziemi i udawać trupa - usłyszał. Potem poszedł do niego na seminarium. Kiedy usłyszał od księdza profesora: "Widać wyraźnie, że Hegel miał rację. Logika pracy zwycięża", wyszedł i nigdy już na jego seminarium nie wrócił. Uważał, że trzeba robić coś konkretnego, co realnie przybliży wolność. Denerwowały go też tłumy zapatrzonych w mistrza fanów, jakie otaczały kapelana Solidarności. Zbliżył się do niego po 1989 r. Tischner imponował mu swymi poglądami na temat roli Kościoła w wolnej Polsce. Po latach prowadził z nim wywiad rzekę i patrzył na jego umieranie.

Szczególnie zapamiętał jeden moment: "Odwiedziliśmy go, kiedy już nie mówił. Prowadziliśmy rozmowę, jakby ponad głową Księdza, trochę zmieszani tym, że on nie może w niej uczestniczyć. On słuchał i tylko minami dawał wyraz temu, co myśli. W pewnym momencie, patrząc na mnie intensywnie, zaczął coś bezgłośnie mówić. Długo próbowaliśmy zrozumieć ten ruch warg. Wreszcie zrozumiałem: "Cierpienie nie ma sensu! Cierpienie nie uszlachetnia!".

To bardzo pesymistyczne słowa, ale trzeba pamiętać, że w tym samym czasie pisał swoje najpiękniejsze teksty o miłosierdziu i o miłości. Od tego czasu próbuję jakoś w swoim życiu poskładać do kupy te dwie jego lekcje". - Był najmłodszy z nas, opanowany, myślący - opowiada o. Maciej Zięba o grupie około dwudziestu intelektualistów, którzy w połowie lat 80. regularnie spotykali się w krakowskim klasztorze Dominikanów, by pod kierunkiem o. Kłoczowskiego zgłębiać filozoficzne teksty, także te wtedy w Polsce zakazane.

Adam Szostkiewicz, dziś w "Polityce", a wtedy w "Tygodniku Powszechnym", zapamiętał, że Gowin był wówczas niewierzący. - Miał wtedy problem, czy jako niewierzący - albo choćby nawet swej wiary niepewny - ma moralne prawo znaleźć się w katolickim "Znaku" - opowiada "Polsce" Janusz Poniewierski.

- Chodziłem wtedy po granicach wiary i niewiary - odpowiada Gowin. - Większość ludzi, w tym wielu wybitnych duchownych, zmaga się przecież z wątpliwościami. Bo to nie jest takie proste uwierzyć w Boga, gdy zdarza się Auschwitz czy niedawne tsunami zabierające w jednej chwili dziesiątki tysięcy ludzi - tłumaczy swe nie tylko ówczesne rozterki Gowin.

Szostkiewicz pamięta, jak Gowin potrafił bezkompromisowo atakować Krzysztofa Kozłowskiego, zastępcę naczelnego w "Tygodniku", a wtedy szefa resortu spraw wewnętrznych. - To było dla mnie szokujące, że tak młody człowiek czuł się już tak pewnie, by atakować ministra - wyjaśnia.

Pozycja Gowina zaczęła w środowisku "Znaku" szybko rosnąć. Dostał stałą rubrykę w "Tygodniku Powszechnym" i wreszcie został po Stefanie Wilkanowiczu redaktorem naczelnym miesięcznika "Znak", członkiem zarządu wydawnictwa. W pewnym momencie, o czym w redakcji żywo plotkowano, miał dostać poważną, bo płynącą z Watykanu, propozycję, by jeszcze za życia Turowicza przejąć od niego funkcję redaktora naczelnego "Tygodnika".
- Spotkałem go w miesięczniku. I to było jedno z najlepszych spotkań w moim życiu. Znakomicie zorganizował pracę redakcji - opowiada ks. Grzegorz Ryś, dziś rektor krakowskiego seminarium duchownego. Gowin wymyślił, aby numery nie były zbieraniną przypadkowych tekstów, ale miały charakter monograficzny. Pilnował zamawiania tekstów, kontrolował, jak spływają do redakcji. Potem forsował pomysł, by "Znak" założył uczelnię. Wkrótce został jej rektorem.

- Według niego praca w redakcji powinna angażować bez reszty, jak zakon. Zafascynowany był tym, jak kiedyś prowadziła "Znak" Hanna Malewska i sposobem funkcjonowania paryskiej "Kultury". Powtarzał, że nasz miesięcznik powinni czytać ci, którzy wywierają wpływ na rzeczywistość: biskupi, profesorowie wyższych uczelni, politycy - opowiada Poniewierski.

- On dużo rzeczy deklaruje, potem się z nich wycofuje. Jest skuteczny w zdobywaniu zaufania - opowiada Danuta Skóra, która została dyrektorem Znaku, bo zaproponował ją Gowin, i uratowała wydawnictwo przed bankructwem.

- W pewnym momencie w części naszego środowiska powstało podejrzenie, że ambicje Jarka są większe, niż to głośno mówi, a uczelnia ma mu służyć do zbudowania sobie zaplecza. Zaczęto widzieć w nim uważnego czytelnika Machiavellego - przypomina sobie Poniewierski. - To bzdura - mówi Gowin, komentując spekulacje, że chciał zostać szefem Znaku.

Do konfliktu doszło na tle funkcjonowania Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. J. Tischnera. Gowin zwolnił Danutę Skórę z funkcji kanclerza szkoły. Ale to on w 2001 r. musiał zrezygnować z udziału w zarządzie wydawnictwa. Przyznaje, że nie nastąpiło to z jego inicjatywy. Wydawnictwo zdecydowało się sprzedać swoje udziały w WSE. Musiało szybko znaleźć nowego sponsora. Została nim rzeszowska, bardzo ważna na tamtym rynku edukacyjnym, prywatna uczelnia kierowana przez prof. Tadeusz Pomianka.

Gowin potrafił bezkompromisowo mierzyć się z najtrudniejszymi sprawami. Tak było ze sprawą Juliusza Paetza, poznańskiego arcybiskupa podejrzewanego o molestowanie kleryków. - Ta sprawa przez pół roku zajmowała mi po kilka godzin dziennie - opowiada Gowin o swym zaangażowaniu w rozwiązanie problemu.

- Jarek działał wtedy z wielką pasją, jak święty Jerzy walczący ze smokiem - wspomina Janusz Poniewierski. Potem, już będąc politykiem, Gowin odegrał bardzo aktywną rolę w załatwieniu podobnej afery w diecezji szczecińsko-kamieńskiej i w kilku innych, które nie przedostały się dotąd do opinii publicznej.

- Do sprawy abpa Paetza zjawiskiem homoseksualizmu nie interesowałem się. Ale wtedy i później spotkałem wielu młodych ludzi głęboko skrzywdzonych w takich sprawach. I jestem tu jak młot na czarownice, a antyhomoseksualizm to ważny składnik mojej dzisiejszej tożsamości - mówi.
Przyznaje też, że jednym z doświadczeń, jakie w dużej mierze go określiło, była zwykła bieda, kiedy pracował po studiach jako asystent na krakowskiej WSP i potem przez pierwsze lata w "Znaku", gdy zarabiał marnie, a miał na utrzymaniu rodzinę. - Latami musiałem zastanawiać się, czym rano nakarmimy dzieci - wspomina.

Parlamentarzystą jest od 2005 roku. Ale jego prawdziwe wejście w politykę nastąpiło jednak całe dwa lata później. W ciągu zaledwie kilku godzin Jarosław Gowin przeżył ekstremalną polityczną huśtawkę. Przed południem myślał, że będzie ponownie kandydował na senatora. W południe pojawiła się informacja o tym, że Nelli Rokita została doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Gowin usłyszał od jej męża, że ten wychodzi z polityki.
Był wtedy przekonany, że sam, jako człowiek Rokity, też jest już na aucie. Ale wieczorem dostał telefon od Donalda Tuska. Padła propozycja, że może zastąpić Rokitę na pierwszym miejscu krakowskiej listy kandydatów do Sejmu. Zgodził się. Niedługo potem wstąpił do Platformy. Już nie mógł udawać, że jest politykiem na pół gwizdka. Kilka tygodni później, po wyborach, w "Szkle kontaktowym" pokazywały się SMS-y od widzów: "Gowin na prezydenta, sorry Donald".

- Toczy się wojna o Polskę. Jak jest wojna, to mężczyzna zakłada hełm, bierze tarczę, miecz i rusza do boju - taki sens miały patetyczne słowa, jakimi Jan Rokita wiosną 2005 roku przemawiał do Jarosława Gowina, by przekonać go, iż powinien kandydować do Senatu. To był czas, kiedy władzę z rąk SLD miał wyrwać PO-PiS.

Uważa się powszechnie, że Jarosław Gowin jest politykiem świeżej daty. On sam to chętnie podkreśla. Bagatelizuje czasy swoich związków z Unią Wolności. Rzeczywiście, w 1990 roku był młody, a w środowisku "Znaku", do którego wtedy należał, taka postawa była naturalna. Został szefem zespołu programowego kampanii prezydenckiej Tadeusza Mazowieckiego w Krakowie. Nigdy później tak szacowne grono nie poniosło tak spektakularnej klęski.

Gowin przyznaje, że pierwszy premier III RP był dla niego ogromnym autorytetem. Kiedy Mazowiecki gdzieś napomknął, że szuka lokum w Krakowie, Jarosław Gowin zaproponował mu mieszkanie swojej matki, które akurat było wolne. Dzisiaj były premier nie ma najmniejszej ochoty na rozmowę o Gowinie. Ten zaś mówi o uznaniu dla historycznych zasług Mazowieckiego, ale uważa, że jego błędem było niezdelegalizowanie w 1990 roku PZPR i pozostawienie jej majątku.

- To spowodowało, że postkomuniści na wiele lat uzyskali przewagę materialną nad ugrupowaniami solidarnościowymi - tłumaczy Gowin. Do takich wniosków zaczął się zbliżać po 4 czerwca, ale 1991 roku. Uważał, że powinno się wtedy odwołać nieudolny rząd Jana Olszewskiego, ale zaraz potem przeprowadzić lustrację. Od tamtej chwili wszedł w zakręt w prawo.

- Wtedy Rokita zaakceptował już Gowina, a nawet uwierzył, że to on go wymyślił - mówi Liliana Batko-Sonik o 2005 roku, kiedy ówczesny rektor Wyższej Szkoły Europejskiej w Krakowie został kandydatem do Senatu. Wiele osób czuje się co prawda promotorami Gowina u Rokity, ale to jej nazwisko powtarza się tu najczęściej. - Odniosłam wrażenie, że Jarek bardzo tego chce. Miał dużo atutów. Począwszy od wzrostu. To zabawne, ale w polityce wyższy ma dwa razy większe szanse niż niski - mówi z uśmiechem Batko-Sonik o Gowinie.
Poznała go w "Znaku" niedługo wcześniej. Wydawało się, że wykształcony, dobry mówca, a w dodatku przystojny rektor będzie w Krakowie świetnym kandydatem na senatora. - To wzięło się też z nieco szerszego spojrzenia - zauważa Batko-Sonik. - Zawsze uważałam, że głównym kapitałem Polski są zdolni młodzi ludzie, którzy nie boją się konkurencji i ciężkiej pracy. Trzeba tylko dać im możliwość edukacji na najwyższym poziomie. Wydawało się, że WSE może być taką kuźnią elit. Dlatego wspieranie Gowina było dla niej i sensowne, i zasadne.

- W 2005 r. postawiono mnie nawet przed wyborem, albo on na liście do Senatu, albo ja do Sejmu - kontynuuje Liliana Batko-Sonik. - Zrezygnowałam bez bólu, wydawało mi się, że z Jarka będzie więcej pożytku, bo we mnie jednak jest za mało motywacji do czynnej, partyjnej polityki. Dwa lata temu, kiedy sytuacja się powtórzyła, byłam jednak trochę zirytowana - opowiada.

Z Janem Rokitą Gowin zetknął się w 1981 r. w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów na Uniwersytecie Jagiellońskim. - Nie sądzę, by mnie z tamtego czasu zapamiętał - mówi Gowin. Potem się znali, ale luźno. Rokita czytywał teksty publicystyczne Gowina ukazujące się regularnie w ogólnopolskiej prasie. - Czasem z nich szydził - wspomina ich autor. - Ale to nieprawda, że ja szukałem sobie miejsca w polityce. To ona mnie znalazła. Przed Rokitą nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał - dodaje.

Kiedy ta propozycja padła, radził się wielu osób, pytał, czy ją przyjąć. Byli wśród nich ksiądz Grzegorz Ryś, znajomy ze Znaku, a dziś rektor krakowskiego seminarium duchownego, i o. Maciej Zięba, dominikanin. Ten zapamiętał, że największe wątpliwości Gowina dotyczyły Wyższej Szkoły Europejskiej, której Gowin był rektorem.

- Bałem się jej upolitycznienia - tłumaczy Gowin. Doradcy mówili mu, że polityka to świat cyniczny, ale to w nim można realizować wartości, w które się wierzy, że powinien się sprawdzić. Gowin właściwie zgadzał się ze słowami Rokity o tym, że toczy się wojna o Polskę i trzeba ruszać do boju. - Uważam, że za ostatnich rządów SLD Polska demokracja była zagrożona, bo postkomuniści byli bliscy, by z instytucji demokratycznych uczynić wydmuszki - tłumaczy.

Jego wejście do polityki rozgrywało się w momencie najpierw choroby, a potem agonii Jana Pawła II. - Kiedy papież zmarł, miałem poczucie, że coś się zawaliło, że skończyła się epoka. Polska dotąd była monarchią konstytucyjną, a papież jej moralnym królem. I teraz zabrakło tego oparcia. Trzeba więc coś robić, być aktywnym - wyjaśnia Gowin.

W stopce kwietniowego, żałobnego numeru miesięcznika "Znak", po raz ostatni ukazało się nazwisko Gowina jako redaktora naczelnego. W 2005 r. pokazywał się w redakcji już bardzo rzadko. - Byłem zbulwersowany, bo o tym, że zdecydował się na kandydowanie do Senatu, dowiedziałem się nie od niego, ale z mediów. A on przecież był wtedy członkiem naszej redakcji. Z tego powodu uważałem, że powinien nas o tym poinformować osobiście - wspomina Janusz Poniewierski, który przez kilka lat pracował z Gowinem w miesięczniku

Ale wielu przyjaciołom i czytelnikom pomysł Gowina bardzo się spodobał. Kandydował więc obok byłego prezydenta Krakowa Andrzeja Gołasia i dwóch ludzi PiS, w tym prof. Ryszarda Legutki, swego dawnego bliskiego kolegi z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Szli do Senatu POPiS-owym blokiem.
- Wtedy uważałem taką koalicję za wielki projekt. Gdy się nie udał, byłem wściekły, że zmarnowano szansę na głęboką reformę Polski. Wiedziałem, za sprawą jakich ludzi to się stało i poprzysiągłem im polityczną zemstę za to, że zniszczyli falę społecznego entuzjazmu i ten wielki mit, jakim był POPiS - tłumaczy.

Gowin sporządził nawet "listę proskrypcyjną" polityków. Ale pytany o jej czołówkę milczy. Gdy dziś mówi publicznie o ówczesnym pragnieniu zemsty, jego rywale z krakowskiej Platformy (a ma ich wielu) wyciągają to jako argument, że w polityce kieruje się najniższymi motywacjami. On sam uważa, że dobrze się stało, że PO-PiS pozostał mitem, bo nawet gdyby powstał, to musiałby się zakończyć kolosalnym konfliktem między Platformą a Prawem i Sprawiedliwością.

Do Senatu wszedł z czwartym wynikiem w krakowskim okręgu. I zbliżył się się z Janem Rokitą, który po wyborach jednak nie został "premierem z Krakowa". Ich otoczenie zauważyło, że Gowin zaczął bywać w domu Rokitów. Zaraz po wyborach Gowin rozmawiał poufnie, jako emisariusz Rokity, o utworzeniu koalicji z Jarosławem Kaczyńskim.

Przed przyspieszonymi wyborami w 2007 r. Rokita walczył, by Gowin mógł ponownie kandydować z list PO do Senatu. I właściwie udało mu się to przeprowadzić. Gdy jednak jego żona znalazła się w Pałacu Prezydenckim, wszystko się zmieniło.

Kiedy Gowin przyjął propozycję Donalda Tuska kandydowania z krakowskiej jedynki do Sejmu, zgodził się, by z dalszych miejsc wypadli Stanisław Kracik, burmistrz Niepołomic uchodzący od lat za świetnego kandydata na prezydenta Krakowa, i Liliana Batko-Sonik, współzałożycielka PO pod Wawelem, wcześniej, w latach PRL-u, jedna z założycieli (obok m.in. Bronisława Wildsteina) Studenckiego Komitetu Samoobrony.

Na liście pojawili się na natomiast oponenci Rokity: Paweł Sularz (wyrzucony niedawno z hukiem z partii szef PO w Krakowie) i Tomasz Szczypiński, były wiceprezydent Krakowa odpowiadający obecnie przed sądem w sprawie korupcji w krakowskim magistracie.

Gowin zdołał za to wynegocjować z Tuskiem porozumienie, które powiększyło mu swobodę ruchów w PO i zagwarantował stanowisko wojewody małopolskiego dla bliskiego mu Jerzego Millera, byłego szefa Narodowego Funduszu Zdrowia. Bywa oskarżany, że wbił wtedy Rokicie nóż w plecy. - To nieprawda, on był przecież moją polityczną tarczą - odpowiada Gowin. W wyborach zdobył dla PO piąty wynik w Polsce, przez kilka godzin wydawało się nawet, że wygrał z Ziobrą. - Potrafię być cynicznym graczem. Bez tego nie da się uprawiać polityki - mówi prawie bez emocji.

Dwa lata temu Platforma Obywatelska była gotowa ozłocić Jarosława Gowina za to, że po katastrofie Jana Rokity uratował dla niej Kraków. Wydawało się, że Gowin może już tylko iść w górę. Ale w ostatnich tygodniach dotarły do Krakowa plotki, że Donald Tusk mówi o nim pogardliwie. Grzegorz Schetyna przyjechał tu specjalnie, właściwie tylko po to, by publicznie, czyli na zamkniętym posiedzeniu małopolskiego zarządu partii, zrugać Gowina.

Jego projekt ustawy w sprawie zapłodnienia in vitro miał być kompromisowy, a podzielił PO. W dodatku w mediach błysnęła plotka o jego romansie z najpiękniejszą posłanką Platformy. Lokalni wrogowie Gowina są przekonani, że teraz to już będzie tylko spadał.

Paweł Graś, jeden z najbliższych współpracowników premiera, a równocześnie polityk świetnie znający realia krakowskie, potrzebuje dziś bardzo dużo czasu, by znaleźć właściwą odpowiedź na pytanie o obecną pozycję Jarosława Gowina w partii. W końcu mówi ze śmiechem: Jest w zarządzie partii.

Bezpośrednim powodem ostatnich kłopotów Gowina jest wywiad, jakiego udzielił zaraz po wyborach do europarlamentu. Mówił, że w Małopolsce Platforma Obywatelska poniosła porażkę. Że jej strata do Prawa i Sprawiedliwości powiększyła się. Postulował przeprowadzenie w małopolskich strukturach audytu, wdrożenie programu naprawczego, rozdzielenia zadań i weryfikacji ich wykonania. Mówił, że partia jest w regionie źle zarządzana, kampania była słaba.

Kierownictwo Platformy nie wytrzymało. Zwłaszcza że to Warszawa wymyśliła, by na szczycie listy okręgu małopolsko-świętokrzyskiego umieścić Różę Thun, a ta bardzo przegrała ze Zbigniewem Ziobrą. - Zepsuł nam radość zwycięstwa - mówi z wyraźnym niesmakiem rzecznik rządu Paweł Graś. Choć musi przyznać, że rzeczywiście w Małopolsce sukcesu nie było.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl