Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zaginieni z Łodzi. Historie zaginionych nie zawsze dobrze się kończą

Anna Gronczewska
Pod koniec roku cała Polska żyła zaginięciem łodzianki Pauliny D. Niestety ta historia zakończyła się tragicznie. Dziewczynę zamordował Gruzin Mamuka K. Niedługo po tym w sylwestra zaginęła inna łodzianka, Ewa K. Kilka dni temu policja ustaliła, co się z nią stało.Anna i Jerzy, rodzice Ewy K., poszukiwali jej od 1 stycznia. Miała wtedy odebrać od mamy swoją córkę, którą u niej zostawiła, gdy poszła na imprezę sylwestrową.- Ewa miała bawić się z mężem, ale się pokłócili i poszła na imprezę przy ul. Niemcewicza z koleżanką - mówi pani Anna. - Dzwoniła do mnie pół godziny po północy, zapewniała, że niedługo będzie. Kiedy się nie pojawiła, próbowałam do niej dzwonić, ale nie odbierała. Zadzwoniła 1 stycznia między godz. 15 a 16, że jest u koleżanki i przyjdzie po córkę wieczorem. Od tego czasu kontakt się urwał.Jak się później okazało, podczas imprezy sylwestrowej na której bawiła się Ewa K., doszło do tragedii. Ustalono, że Ewa opuściła imprezę po kłótni z uczestnikami, a po paru godzinach wróciła w towarzystwie dwóch mężczyzn. To właśnie w trakcie awantury z bawiącymi się na sylwestrze doszło do tragedii. 40-letni mężczyzna został śmiertelnie pchnięty nożem. Na początku mijającego tygodnia łódzka policja odwołała poszukiwania Ewy K.
Pod koniec roku cała Polska żyła zaginięciem łodzianki Pauliny D. Niestety ta historia zakończyła się tragicznie. Dziewczynę zamordował Gruzin Mamuka K. Niedługo po tym w sylwestra zaginęła inna łodzianka, Ewa K. Kilka dni temu policja ustaliła, co się z nią stało.Anna i Jerzy, rodzice Ewy K., poszukiwali jej od 1 stycznia. Miała wtedy odebrać od mamy swoją córkę, którą u niej zostawiła, gdy poszła na imprezę sylwestrową.- Ewa miała bawić się z mężem, ale się pokłócili i poszła na imprezę przy ul. Niemcewicza z koleżanką - mówi pani Anna. - Dzwoniła do mnie pół godziny po północy, zapewniała, że niedługo będzie. Kiedy się nie pojawiła, próbowałam do niej dzwonić, ale nie odbierała. Zadzwoniła 1 stycznia między godz. 15 a 16, że jest u koleżanki i przyjdzie po córkę wieczorem. Od tego czasu kontakt się urwał.Jak się później okazało, podczas imprezy sylwestrowej na której bawiła się Ewa K., doszło do tragedii. Ustalono, że Ewa opuściła imprezę po kłótni z uczestnikami, a po paru godzinach wróciła w towarzystwie dwóch mężczyzn. To właśnie w trakcie awantury z bawiącymi się na sylwestrze doszło do tragedii. 40-letni mężczyzna został śmiertelnie pchnięty nożem. Na początku mijającego tygodnia łódzka policja odwołała poszukiwania Ewy K. archiwum Dziennika Łódzkiego
Pod koniec roku cała Polska żyła zaginięciem łodzianki Pauliny D. Niestety ta historia zakończyła się tragicznie. Dziewczynę zamordował Gruzin Mamuka K. Niedługo po tym w sylwestra zaginęła inna łodzianka, Ewa K. Kilka dni temu policja ustaliła, co się z nią stało.

Anna i Jerzy, rodzice Ewy K., poszukiwali jej od 1 stycznia. Miała wtedy odebrać od mamy swoją córkę, którą u niej zostawiła, gdy poszła na imprezę sylwestrową.

- Ewa miała bawić się z mężem, ale się pokłócili i poszła na imprezę przy ul. Niemcewicza z koleżanką - mówi pani Anna. - Dzwoniła do mnie pół godziny po północy, zapewniała, że niedługo będzie. Kiedy się nie pojawiła, próbowałam do niej dzwonić, ale nie odbierała. Zadzwoniła 1 stycznia między godz. 15 a 16, że jest u koleżanki i przyjdzie po córkę wieczorem. Od tego czasu kontakt się urwał.

Jak się później okazało, podczas imprezy sylwestrowej na której bawiła się Ewa K., doszło do tragedii. Ustalono, że Ewa opuściła imprezę po kłótni z uczestnikami, a po paru godzinach wróciła w towarzystwie dwóch mężczyzn. To właśnie w trakcie awantury z bawiącymi się na sylwestrze doszło do tragedii. 40-letni mężczyzna został śmiertelnie pchnięty nożem.

Na początku mijającego tygodnia łódzka policja odwołała poszukiwania Ewy K.

- Sprawa została zakończona - poinformowała Joanna Kącka z Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi. I dodała, że policja wie, gdzie przebywa Ewa K. Zaginiona nie życzy sobie jednak, by przekazać rodzinie, gdzie się znajduje. Nie chce też nawiązać kontaktu z rodzicami i córką.

Historia Ewy K., która odnalazła się po kilku miesiącach i nie chce kontaktu z rodziną, nie jest odosobniona. Pracownicy fundacji „Itaka”, która poszukuje zaginionych, twierdzą, że ludzie znikają specjalnie. Chcą ułożyć sobie na nowo życie, ale nie mają odwagi o tym wprost powiedzieć rodzinie.

Wiele lat temu zaginął trzydziestokilkuletni mężczyzna. Wcześniej mieszkał z żoną i dwojgiem dzieci w Niemczech. Poszukiwania nie przynosiły rezultatu. Mijały lata, nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Żona postanowiła uznać go za zmarłego. Za granicą mogła zrobić to po pięciu latach, w Polsce po dziesięciu. W naszym kraju jeszcze trwała procedura uznania go za zmarłego, gdy okazało się, że mężczyzna żyje. Wydało się to przez przypadek. Polak mieszkał w Holandii, ale musiał dać się jakoś we znaki sąsiadce. A ona wpisała jego imię i nazwisko do internetu. Wtedy dowiedziała się, że ten człowiek jest na liście zaginionych. Okazało się, że w Holandii założył nową rodzinę, miał dwoje dzieci.

W ciągu roku w Polsce zgłaszanych jest 20-21 tys. zaginięć. Ale 95 proc. z osób zgłaszanych jako zaginione się odnajduje.

- Nie zawsze są to odnalezienia szczęśliwe - twierdzi pracownica fundacji „Itaka”. - To odnalezienia związane z samobójstwem, działaniami kryminalnymi. Wiemy jednak, co się stało z tymi osobami.

Przykładem jest tu historia Pauliny D., której poszukiwaniami kilka dni żyła cała Łódź. Niestety, nie zakończyły się happy endem. Na Chojnach znaleziono ciało 28-letniej łodzianki. Niedługo po tym ustalono, że zabił ją Gruzin Mamuka K. Udało się go złapać. Teraz wszyscy czekają na jego ekstradycję z Ukrainy.

Dobrego zakończenia nie miała historia Katarzyny ze Zgierza, która ponad 20 lat temu przepadła bez wieści. Osiem miesięcy przed zgłoszeniem zaginięcia dziewczyna wstąpiła do klasztoru Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus przy ul. Złocieniowej w Łodzi. Miała przyjąć pierwsze śluby zakonne. 20-letnią Katarzynę ogarnęły jednak wątpliwości. Nie była pewna, czy swe życie chce poświęcić Bogu. Postanowiła opuścić klasztor. Dostała dwa bilety tramwajowe i miała wrócić do rodzinnego Zgierza. Tam jednak nie dotarła. Informacje o tym, że zaginęła, policja otrzymała po miesiącu. W klasztorze myśleli, że jest w domu rodzinnym, a rodzina, że dziewczyna jest dalej w zakonie. Zaginięcie Katarzyny zgłosiła rodzina. Rozpoczęto poszukiwania. W łódzkiej prasie ukazywały się policyjne komunikaty. Policjanci przeszukiwali dworce, schroniska dla bezdomnych. Nikt nie widział Katarzyny. Przełom nastąpił kilka lat temu. Zespół psychologów z Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi sporządził profil psychologiczny zaginionej. Wynikało z niego, że mogła paść ofiarą przestępstwa lub targnęła się na życie. Policjanci jeszcze raz zaczęli analizować przypadki odnalezionych w całej Polsce zwłok, których tożsamości nie dało się ustalić. Tak natrafili na sprawę z 19 lipca 1997 r., a więc z dnia, w którym Katarzyna przepadła bez wieści. Okazało się, że ok. godz. 22.20 na dworcu Warszawa - Wawer młoda dziewczyna popełniła samobójstwo. Rzuciła się pod pociąg.

Policjanci pokazali zdjęcia rodzinie zaginionej. Identyfikacja nie była łatwa. Matka na 50 proc. była pewna, że to jej córka. Dzięki temu, że nauka poszła do przodu, udało się wyizolować materiał DNA z ubrania zaginionej. Porównano go z DNA matki i siostry. Biegli z zakresu genetyki w wydanej opinii podali, że istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że dziewczyną, która popełniła samobójstwo na stacji Warszawa-Wawer, jest Katarzyna. Wygląda na to, że tego dnia, gdy opuściła klasztor, pojechała do Warszawy i tam dręczona wątpliwościami postanowiła targnąć się na życie.

Zaginięcie 5-osobowej rodziny Bogdańskich ze Starowej Góry to jedna z najbardziej tajemniczych spraw, którą zajmowała się łódzka policja. Policjanci mówią, że takiego zaginięcia nie było w Polsce od czasów zakończenia II wojny światowej. Bogdańscy byli normalną, bardzo porządną rodziną. Nigdy nienotowaną w policyjnych kartotekach. Bożena i Krzysztof poznali się w technikum łączności. W 1985 r. stanęli na ślubnym kobiercu. Dwa lata po ślubie na świat przyszła Małgorzata, a po sześciu Jakub. Kilka lat mieszkali w centrum Łodzi, ale postanowili wybudować się na działce rodziców Bożeny w Starowej Górze. W tym czasie Bogdańskim powodziło się nieźle. Krzysztof prowadził firmę sprowadzającą z zagranicy części komputerowe. Interes kwitł. Z czasem jednak rodzina popadła w kłopoty finansowe. Polski rynek zaczął zalewać sprzęt komputerowy z Chin. Jednoosobowa firma Krzysztofa nie była w stanie wygrać z konkurencją. Policjanci ustalili, że wtedy Bogdański zaczął handlować pirackim oprogramowaniem na giełdzie na ŁKS-ie. Problemy finansowe były coraz większe, a Bogdańscy dalej chcieli żyć na poziomie, którzy osiągnęli. Zaczęli zaciągać kredyty, pożyczać pieniądze od bliższych i dalszych znajomych. Bogdański zaczął też grać na internetowej giełdzie finansowej, gdzie nie zawsze dopisywało mu szczęście. Policjanci obliczyli, że przed zniknięciem jego zadłużenie mogło sięgnąć miliona złotych!

Tuż przed zaginięciem rodzina zrobiła maksymalne debety na kartach kredytowych. Nie brakowało pośród nich i złotych kart. W kwietniu 2003 roku rodzina Bogdańskich przepadła bez wieści.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki