Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Domżał: PZPN wbił trzy gwoździe w ŁKS

rozm. Marek Kondraciuk
Zbigniew Domżał
Zbigniew Domżał Krzysztof Szymczak
Rozmowa z prof. Zbigniewem Domżałem, byłym dyrektorem generalnym ŁKS

Upadek ŁKS dotknął Pana nie tylko jako dyrektora, ale chyba również jako przysięgłego ełkaesiaka. Pana związki z klubem trwają przecież prawie pół wieku.
To bardzo przykre, że dane mi było trwać do końca funkcjonowania ŁKS i przeżywać ostatnie chwile w pierwszej lidze. Moja przygoda z klubem zaczęła się w 1964 roku, kiedy po raz pierwszy poszedłem na mecz. ŁKS przegrał z Górnikiem Zabrze 2:6, pamiętam nawet datę, 29 sierpnia. Dostałem od brata korkowca, z którego strzelałem z radości przy kolejnych bramkach... Górnika. Znałem nazwę Górnik, a nie wiedziałem jeszcze co to jest ŁKS. Starszy o 10 lat brat znosił mój dziecięcy entuzjazm do trzeciej bramki, po czym w nieparlamentarny sposób wyjaśnił mi, że nasi, to są ci w czerwonych koszulkach. Przestrzegł mnie, że mogę dostać w głowę od kibiców ŁKS kawałkiem słonecznika i zostałem "spacyfikowany". Po meczu cieszyłem się, nie afiszując jednak, ale zrozumiałem, że drużyną dla której się tu przychodzi jest ŁKS.

Był Pan również piłkarzem ŁKS, nie raz graliśmy przeciwko sobie, ja w drużynie Włókniarza.
W 1970 zacząłem przygodę z piłką w grupie trenera Reginalda Fice, a później awansowałem do zespołu trenera Władysława Króla i grałem w półfinale mistrzostw Polski juniorów między innymi z Markiem Dziubą i Andrzejem Milczarskim przeciwko Wiśle, mającej w składzie Zdzisława Kapkę, później medalistę mundialu 1974. W finale w Wałbrzychu zajęliśmy czwarte miejsce. Nie było mi jednak dane zagrać w ekstraklasie, nie przekroczyłem pułapu trzecioligowego, a wkrótce wybrałem studia i pozostałem tylko kibicem.

Jak to się stało, że w 2012 pojawił się Pan w ŁKS w ważnej roli dyrektora?
Legendarny ełkaesiak, jeden z bohaterów Wembley 1973 Mirosław Bulzacki poznał mnie z Andrzejem Voigtem, który zaproponował mi współpracę. Kuszące było to, że mogę coś zrobić dla ŁKS, pomóc mojemu klubowi.

Kiedy przekonał się Pan, że to nie jest łatwe zadanie?
Po spadku z ekstraklasy, w czerwcu ubiegłego roku zaczęliśmy odbudowę ŁKS. Przyszedł trener Marek Chojnacki. Chcieliśmy jak najlepiej. Był zapał i optymizm. Niestety, Andrzej Voigt zaczął "pisać" swoje opowiadanie fantastyczne o pieniądzach, sponsorach, sukcesach. Wodze fantazji puścił tak luźno, że wkrótce miał powstać przy alei Unii odpowiednik Manchesteru City.

Który moment był kluczowy dla ŁKS?
Sądzę, że końcówka ubiegłego sezonu, jeszcze w ekstraklasie. Pociąg, który od 12 lat był źle kierowany, został jeszcze wyhamowany kontraktami, które zostały fatalnie pozawierane. Na przykład Maciej Iwański miał mieć kontrakt w określonej wysokości na całą rundę, a nagle okazało się, że jest to kwota za... jeden miesiąc. W ten sposób klub zadłużył się na wielkie pieniądze. Próby reanimowania ŁKS od sierpnia ubiegłego roku były kontynuowane tylko dlatego, że twardo została postawiona sprawa budowy stadionu. Była umowa z Budusem. Wydawało się, że obiekt wkrótce powstanie, co rokowało, że do współpracy z nami przystąpią sponsorzy ze znaczącymi pieniędzmi.

Magnesem przyciągającym pieniądze byłby właśnie stadion?
Tak, oczywiście! Inwestorzy zarabialiby przy stadionie. Nikt wkładający kapitał w piłkę nożną nie robi tego charytatywnie, ale idzie do władz miasta i mówi: dajcie mi zarobić 4 złote, a ja z tego jedną złotówkę oddam na klub. Filantropów nie ma i w futbolu ich już nie będzie. To jest twardy interes, który musi być korzystny dla obu stron.

Świat biznesu niechętnie inwestuje w Polsce w sport. To problem ogólnokrajowy, ale szczególnie dotykający Łódź. Co powstrzymuje inwestorów przed współpracą ze sportem?
Ważną i niestety negatywną rolę pełni na przykład urząd skarbowy. Dawne lata PRL odzwierciedlają się wciąż w mentalności niektórych urzędników. Jeśli jakiś Jan Kowalski zaczyna finansować chociażby szkolenie młodzieży, to jeszcze nie zdąży wrócić do firmy, a ma tam już kontrolę, wkrótce zapewne następną i kolejną.

Co musiałoby wydarzyć się rok temu, żeby losy ŁKS potoczyły się inaczej?
Nieszczęście zaczęło się w rundzie wiosennej ekstraklasy, kiedy mieliśmy rzeczywiście świetnych zawodników, ale... na papierze. Kiedy wychodzili na boisko mieli "w tyle" ŁKS. Bardziej myśleli już o ruchach kadrowych w czerwcu, niż o tym, żeby - jak to się eufemistycznie mówi - umierać za ŁKS. Trener Piotr Świerczewski robił co mógł. Mam dla niego szacunek, bo działał w sytuacji, kiedy brakowało pieniędzy, były ciągłe konflikty, komornicy zajęli konta. Do końca próbował wykrzesać z drużyny wszystko najlepsze, co mógł. Zawodnicy zawodowcy okazali się fatalnymi amatorami, którzy nie szanowali tego, co dostali. Nie docenili też promocji, jaką dawały im transmisje telewizyjne, a przypomnę, że Canal Plus pokazywał wszystkie mecze. Dziś ci papierowi piłkarze tułają się nie wiadomo gdzie. Nieliczni, którzy znaleźli dobre kluby, na ogół pałętają się w rezerwach. To, co zaproponowały ówczesne władze ŁKS było złym posunięciem. Szkoda, że pan Filip Kenig nie zdecydował się wcześniej na współpracę z SMS.

Jeszcze w ekstraklasie?
Tak! Na boisku byłyby kłopoty, ale znacznie ograniczylibyśmy koszty. Mieliśmy pieniądze od reklamodawców, z T-Mobile Ekstraklasy, łącznie dobrze ponad 4 miliony i jeszcze 600 tysięcy subwencji z miasta. Gdybyśmy mieli tańszą drużynę z SMS, to spłacilibyśmy 3 miliony długu, byłby trzon zespołu, waleczni, młodzi piłkarze, którzy - pozostańmy już przy tym moim określeniu - gotowi "umierać za ŁKS". I choć pewnie spadlibyśmy, to jednak klub nie byłby tak zadłużony i łatwiej byłoby mu trwać w pierwszej lidze, mozolnie odbudowując fundamenty. Nasz dług na bieżący sezon nie byłby większy niż około trzy miliony, a więc w porównaniu z innymi klubami bylibyśmy w komfortowej sytuacji.

W tym roku pętla długów szybko zaciskała się.
To był skutek rozbuchanego budżetu i nieadekwatnych apanaży pseudozawodowców w poprzednim sezonie. Klub się pogrążał w długach. Przyszły wakacje, Budus wygrał przetarg i sądziliśmy, że pozyskamy sponsora. Zostaliśmy jednak z ręką w nocniku, bo Budus się wycofał, nie było więc perspektyw na stadion, nie mieliśmy źródła finansowania. Dograliśmy rundę jesienną zadłużając się jednak. Zima była ciężka, a później nastąpił dobry ruch właścicieli, którzy podjęli współpracę z SMS. Gdyby PZPN pozwolił nam grać do końca sezonu, to dopiero w czerwcu można by rozważać, co dalej.

Ma pan jakieś skojarzenia z datą 7 kwietnia?
To mit, że Filip Kenig czekał do tego dnia. Komunikat rzecznika prasowego pani prezydent Hanny Zdanowskiej sprzed kilka dni jednoznacznie wyjaśnił sprawę. Mocne skojarzenia mam natomiast z datami: 2007, 2009 i 2013. To trzy gwoździe, które wbił PZPN, doprowadzając do uśmiercenia ŁKS. Najpierw związek odebrał nam siódme miejsce, wyrzucając niesłusznie do pierwszej ligi, później nie dał licencji i teraz nie pozwolił dokończyć rozgrywek.

Co PZPN osiągnął pozbawiając ŁKS prawa gry w pierwszej lidze?
Otoczka działania PZPN przypomina najgorsze czasy z naszej historii. Prezes UKS SMS Janusz Matusiak słusznie zauważył, że UEFA, choć jest zdecydowana w swoich działaniach i surowa, to jednak nie wyrzuciła Malagi w trakcie rozgrywek, pozwoliła dograć do końca, a dopiero później ukarała klub. PZPN naraża się na śmieszność, bo wciąż słychać o zadłużeniu klubów wobec piłkarzy, nawet przegranych procesach i nic się nie dzieje. Ot, choćby dwa dni temu dowiedzieliśmy się ile drugi łódzki klub jest winien piłkarzom i od ilu lat. Można więc postawić pytanie: - Jak to jest możliwe, że nasza sprawa zaczęła się 31 stycznia tego roku i 3 kwietnia ŁKS już nie było, a sprawy innych klubów trwają 10 lat i te kluby grają, świetnie się mają i nie przejmują się wierzycielami?

Nie wierzy pan, że PZPN będzie konsekwentny i podejmie więcej takich decyzji, jak w przypadku ŁKS?
Nie wierzę, bo jeśli tak zrobi, to nie będzie miał kto grać w ekstraklasie i w pierwszej lidze. Są kluby winne piłkarzom łącznie 20 milionów. I co, pod groźbą utraty licencji spłacą takie zadłużenie w ciągu trzech miesięcy?

Popatrzymy w przyszłość ŁKS. Kto powinien odbudowywać klub?
Jest pewnie z pięćdziesiąt osób, które mają receptę, jak uzdrowić ŁKS i wprowadzić w ciągu czterech lat do ekstraklasy. Wydaje mi się to niemożliwe. Awans z czwartej ligi do trzeciej w pierwszym roku jest realny, bo wchodzą dwie drużyny, ale następny szczebel jest już bardzo trudny, bo z trzeciej ligi awansuje jedna. Jeśli mówimy o uzdrawianiu, to przede wszystkim trzeba szanować starą maksymę lekarską: primum non nocere, po pierwsze nie szkodzić. Gdyby w ciągu pięciu lat udało się wejść do pierwszej ligi, czy choć do drugiej, to będzie to dobry znak.

Ma pan pomysł, jak to zrobić?
Przede wszystkim trzeba odbudować szkolenie młodzieży i zapomnieć o zagranicznych pseudogwiazdkach podsyłanych przez sprytnych menedżerów. 80 procent piłkarzy to powinni być wychowankowie. Najpierw powinno jednak dojść do okrągłego stołu na rzecz ŁKS. Muszą przy nim zasiąść przedstawiciele SMS imienia Kazimierza Górskiego, Akademii Piłkarskiej i Stowarzyszenia Kibiców. Te trzy podmioty mają szanse wyłonić grupę inicjatywną. SMS i Akademia są dla siebie konkurencją, bo szkolą młodzież. Trzeba więc spróbować połączyć ogień z wodą. Uważam, że inicjatywa jest po stronie Akademii Piłkarskiej, która jednak powinna porozumieć się z SMS. Akademia powinna pamiętać, kto podał ŁKS pomocną dłoń i gdzie jest w Łodzi najlepsza baza. A baza to jest podstawa rozwoju futbolu. Warto też zadać sobie pytanie: kiedy ŁKS miał ostatnio medal mistrzostw Polski juniorów, a ile ich ma w 15-leciu SMS?

Najważniejszy problem, to oczywiście... pieniądze?
Polskie kluby dobija to, że 81 procent budżety wydają na zarobki piłkarzy - to chyba Pan przytoczył te dane w telewizji Toya. W Bundeslidze natomiast tylko 37 procent. Załóżmy sobie więc sztywno, że na drużynę pójdzie mniejsza część wydatków klubu, a nie prawie wszystkie. To musi być reguła! Zadłużanie się w imię na przykład szybszego awansu prowadzi wprost do kłopotów, jakie ma teraz większość klubów. Z podziwem zawsze patrzę na mój ulubiony Manchester United. Oczywiście realia ekonomiczne zupełnie nie przystają do naszych, ale z filozofii czerpać można. Ileż cierpliwości mieli szefowie klubu i jakie zaufanie do Alexa Fergusona zanim szkolenie młodzieży i konsekwencja trenera w budowaniu zespołu zaowocowały sukcesami.

Czy widzi Pan dla siebie miejsce w odbudowywaniu ŁKS?
Na razie nie mam planów związanych ze sportem. Nie biorę udziału w żadnych rozmowach.

A co ze stadionem?
Brak stadionu sprawia, że Łódź jest zmarginalizowana. Skończmy z mitem, że prezydent chce wybudować stadion dla czwartoligowego ŁKS. Miasto powinno zbudować stadion dla mieszkańców Łodzi! Tak funkcjonują stadiony w całej Europie, bo nie ma już praktycznie obiektów klubowych tylko miejskie. Niech powstanie chociaż jeden stadion w Łodzi dla społeczeństwa miasta, a nie dla jakiejś zacietrzewionej grupki w szalikach. Jeśli ktoś nie będzie chciał odwiedzać tego obiektu, bo nie podoba mu się położenie albo tradycje miejsca to jest to jego osobisty problem, który musi sobie sam rozwiązać. Od inwencji operatora musi zależeć, jakie widowiska będą się tam odbywać i kto tam będzie grać. Niech grają tam dwie, albo i więcej łódzkich drużyn. Stadion to nowe sportowe otwarcie dla Łodzi. Miasto się wyludnia, bo nie ma pracy, nie ma sportu, podupada kultura. Tę tendencję trzeba odwrócić, a budowa stadionu to cegiełka w tym kierunku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki