Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Sztaba: jestem słabym prognostykiem

Anna Gronczewska
Adam Sztaba, dyrygent i juror programu "Must be the Music".
Adam Sztaba, dyrygent i juror programu "Must be the Music". Łukasz Dejnarowicz/Forum
Tym, którzy odpadną i czują się przegrani, staram się tłumaczyć, że nie ma to wielkiego znaczenia. Nie zawsze ten, który wygra program, jest potem zwycięzcą w życiu. Daję przykład Ani Dąbrowskiej, która w "Idolu" była siódma. Tomek Makowiecki też nie znalazł się w pierwszej trójce, Ewelina Flinta też nie wygrała. I Ania Dąbrowska nagrywa najciekawsze płyty spośród tych ludzi, którzy pochodzą z "Idola". Z Adamem Sztabą, dyrygentem i jurorem programu "Must be the Music", rozmawia Anna Gronczewska.

Dobrze się Pan czuje w roli jurora?

Już dobrze, ale miałem kilka dylematów przed wzięciem udziału w programie "Must be the Music. Tylko muzyka". Bo właściwie nic, nawet najlepszych muzyków, krytyków nie upoważnia do tego, by oceniać czyjeś występy artystyczne. Jest to sfera subiektywna, a nie sport, gdzie wyciąga się noty za osiągnięty wynik. Ale takie konkursy to szansa wyłonienia kogoś ciekawego i zmiany naszej polskiej sceny muzycznej na lepsze. A także podzielenia się z uczestnikami własnym doświadczeniem. Oni oczekują od nas rad. Stwierdziłem, że plusów jest więcej niż minusów, więc uznałem, że podejmę się roli jurora.

Wcześniej współpracował Pan z programami "Idol" czy "Fabryka gwiazd".

W tej chwili pierwszy raz jestem jurorem. W "Idolu" byłem pianistą i kierownikiem muzycznym. Kierownikiem muzycznym i dyrektorem akademii byłem również w "Fabryce gwiazd".

Będąc jurorem, czuje się Pan odpowiedzialny za to, jak są oceniani uczestnicy programu?

Tak, podchodzę do tego poważnie. My tych ludzi nie znamy. Oni stają przed nami na dwie minuty. Pokazują to, co według ich odczucia jest w nich najlepsze. A my - oceniając ich występ - musimy dobrać takie słowa, by ich nie zniechęcić i aby nie stracili wiary. Musimy tak dobierać słowa, by potraktowali je jako radę na przyszłość. Co powinni zmienić, gdzie szukać inspiracji. Poniekąd jesteśmy też psychologami. Nie tylko wyrażamy swoją opinię, ale jeszcze musimy ją w odpowiedni sposób przekazać.

Były łzy po Pana ocenach?

Tego nie wiem. Na scenie nie zauważyłem łez, ale może były poza sceną. Myślę, że wiele razy pewnie byli rozczarowani, gdy usłyszeli moje gorzkie słowa. Tym bardziej że dochodzą do mnie głosy od wielu uczestników, że liczą się z moją opinią. To mnie bardzo cieszy. Studenci na uczelniach artystycznych też często lgną do profesorów, którzy są praktykami z krwi i kości, występują na scenie, znają ten zawód od podszewki. Pomimo wielu innych zajęć, mam ciągły kontakt ze sceną. To samo można powiedzieć o Korze, która koncertuje, Łozo zresztą podobnie.

Niektórzy mówią, że jurorzy mają fajnie, bo mogą się pomądrować...

Niektórzy twierdzą też, że te programy są po to, by wypromować jurorów. Mam wrażenie, że w "Must to be Music" nikt z jurorów nie gra na siebie. Nie potrzebuję dodatkowego wsparcia i nie czuję się niedowartościowany. Każda osoba z naszej czwórki, mimo że różnimy się doświadczeniem, estetyką, drogą, którą przeszliśmy, jest spełniona. Nawet Łozo, który jest z nas najmłodszy, już przecież osiągnął wiele. On też nie jest rozdygotany i nie potrzebuje ciągłego zainteresowania jego osobą. Dlatego pewnie nasz program jest pozytywnie odbierany. Nie uderzamy w telewizyjny blichtr, czyli nie serwujemy tanich dowcipów. Trzymamy się spraw merytorycznych, mimo że jest to program rozrywkowy i musi się obronić oglądalnością. Używamy czasem bardziej skomplikowanych terminów, typowo muzycznych. Po prostu podchodzimy do tego rzetelnie.

Pana faworyci przechodzą do dalszych etapów?

Bywa różnie. Czasami zaskakująco moje opinie zgadzają się z głosem widzów, czasami różnią się skrajnie. Taki jest ten zawód: nieprzewidywalny. Polska publiczność jest zresztą też jedną z najbardziej nieprzewidywalnych. Nikt nie jest w stanie oszacować, co się sprawdzi, co będzie sukcesem. A w tym programie działają jeszcze inne mechanizmy. Gdy z naszych ust popłynie ostra krytyka i widzowie czują, że była zbyt mocna, to SMS-ami próbują bronić artystów. Toczy się pewna walka między jurorami a widzami. Czasami nasz apel do kamery, by głosować na konkretny zespół, bo ma on szanse zmienić polski rynek muzyczny, sprowadza się. Ludzie głosują według naszych wskazówek. To jednak generalnie jest loteria. Zresztą, cały ten zawód jest loterią. A jestem w nim już blisko 20 lat i wciąż uważam się za słabego prognostyka.

Jest wykonawca, którego Panu żal, bo odpadł za wcześnie?

Było kilku takich artystów. Trzymałem za nich kciuki, ale nie znaleźli się w finałowej stawce. Tym, którzy odpadną i czują się przegrani, staram się tłumaczyć, że nie ma to wielkiego znaczenia. Nie zawsze ten, który wygra program, jest potem zwycięzcą w życiu. Daję przykład Ani Dąbrowskiej, która w "Idolu" była siódma. Tomek Makowiecki też nie znalazł się w pierwszej trójce, Ewelina Flinta też nie wygrała. I Ania Dąbrowska nagrywa najciekawsze płyty spośród tych ludzi, którzy pochodzą z "Idola". Zwycięstwo nie jest najważniejsze. Ważne, by dać się zapamiętać, by odróżnić się od tłumu. Przecież do "Must be the Music" przychodzi tysiące artystów. To, że ktoś przyzwoicie zaśpiewa, nie wystarczy. Trzeba znaleźć sposób, by w tej szarej masie stać się perełką, którą się zapamięta.

W czwartej edycji "Must be the Music" podobała się panu Iwona Kmiecik z Tomaszowa. Ale nie wygrała...

Jednak zaszła bardzo daleko. Byłem bardzo zdumiony, że polska publiczność wykazała się jednak dużą wrażliwością. Zagłosowała na muzykę, która nie jest banalna, nie najłatwiejsza w odbiorze i wymaga pewnego przygotowania muzycznego. A Iwonę znałem już wcześniej. Wystąpiliśmy razem na festiwalu w Opolu w 2012 roku, gdzie przygotowywałem koncert, poświęcony Annie Jantar i Jarosławowi Kukulskiemu. Iwona śpiewała w chórze Natalii Kukulskiej w programie "Bitwa na głosy". Tak trafiła do Opola. Potem spotkaliśmy się w "Must be the Music". Bardzo jej kibicuję. Takich ludzi jak ona bardzo nam trzeba. Apelowałem do radiowców, by nie bali się takiej muzyki, jaką ona wykonuje. Nie można z góry zakładać, że widzowie tego nie chcą. Trzeba dać im tego zasmakować. Teraz mam zamiar zaprosić Iwonę do swojej autorskiej audycji, którą prowadzę w radiu PiN. Tak więc staramy się pomagać uczestnikom programu także po jego zakończeniu. Na przykład z zespołem Mash Mish czy Lemon pojawiłem się już kilka razy na scenie. Łączyliśmy ich piosenki z orkiestrą symfoniczną, którą dyrygowałem. Tak samo Łozo występował potem z kilkoma uczestnikami "Must be the Music". Takie występy to dla tych młodych ludzi cenne doświadczenie.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki