Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anita Lipnicka: To Łódź była moją trampoliną

Redakcja
John Porter i Anita Lipnicka
John Porter i Anita Lipnicka materiały prasowe
Z Anitą Lipnicką i Johnem Porterem o polskim showbiznesie, solowych i wspólnych projektach, o życiu we troje, wspomnieniach związanych z Łodzią i polskiej mentalności - rozmawia Małgorzata Mijas

Na jakim etapie są wasze solowe projekty?

Anita Lipnicka: Moją solową płytę na pewno zacznę nagrywać w tym roku i może uda mi się ją wydać jesienią, ale zobaczymy jak się życie ułoży. Chwilowo zajęłam się nie swoją karierą, ale wzięłam pod opiekę inny zespół. W pierwszej kolejności ukaże się album zespołu VoiceBand z polskimi piosenkami z lat 30. Trzon zespołu stanowi czterech śpiewających mężczyzn i akordeonista, do tego wszystkiego dodaliśmy dużo różnych, ciekawych instrumentów akustycznych. Myślę, że będzie to fajna propozycja dla ludzi, którzy szukają niekonwencjonalnych brzmień. W czterech utworach zaśpiewałam z chłopakami, jestem też producentką tej płyty, a ukaże się ona 6 marca, i to jest taki mój news.

John Porter: Ja cały czas komponuję. Mam bardzo dużo materiałów, ale ostatnio skupiam się na jednym, takim, w którym byłaby moja muzyka i do tego coś w rodzaju poezji. Trochę takie półśpiewanie. Chciałbym oddalić się od gitary w tym momencie, bo ile można? (śmiech) Mam wizję, zgromadziłem materiał i jest to już ostatni etap pracy.

A kiedy możemy spodziewać się płyty?

JP: Mam nadzieję, że najpóźniej po wakacjach letnich.

A czy macie plany, żeby znowu nagrać coś wspólnie? Bo wasze płyty były w jakiś sposób magiczne...

AL: Zdajemy sobie sprawę z wyjątkowości tej sytuacji. Nadal bardzo lubimy śpiewać razem. Natomiast sytuacja się o tyle zmieniła, że w momencie, kiedy pojawiło się nasze dziecko w domu, praca razem, życie razem... to się stało naprawdę uciążliwe i dla zachowania jakiejś higieny związku, jakiejś normalności, zdecydowaliśmy właśnie rozdzielić się artystycznie.

JP: To nawet nie była decyzja, to się stało naturalnie, człowiek chcąc utrzymywać swoją tożsamość zaczyna szukać swoich korytarzy, zamiast szukać wspólnych pokojów.

AL: Nie ma się co dusić w jednej sytuacji. Aczkolwiek nie jest powiedziane, że nie wrócimy do robienia czegoś razem. To jest wszystko otwarty temat. Na dzień dzisiejszy mamy inne plany, ale cały czas pracujemy wspólnie, koncertowo się pojawiamy tu i tam, z zespołem, albo w wersji okrojonej, bardziej akustycznej, z dwiema gitarami. I sobie tak gramy. Jednocześnie grzebiemy, szukamy różnych inspiracji z osobna i pokazujemy sobie, co robimy i tak naprawdę jesteśmy blisko z tymi naszymi projektami.

JP: Ciągle współpracujemy, tylko nie ma płyty z tego. Na dzień dzisiejszy bardziej prawdopodobne jest nagranie koncertowe, tak mi się wydaje. To by mogło powstać najszybciej. Ale nie chcemy, żeby to było odcinanie kuponów, ten "live" musiałby mieć sporo nowego materiału. Na razie to jest właściwie kwestia organizacji czasu.

Musieliście zrezygnować ze wspólnych projektów przez organizację życia, a jak wygląda życie dwójki artystów?

JP: Z zewnątrz na pewno wygląda to dość chaotycznie, chociaż ma swoją logikę. Nie jest łatwo, ale z drugiej strony wielu ludzi ma niełatwo.

AL: A z trzeciej strony wygląda to bardzo prozaicznie, bo większość czasu w życiu i tak pochłaniają sprawy tak zwane codzienne, przyziemne. Zwłaszcza, jak się tworzy rodzinę. Więc właściwie wszystko, cały harmonogram naszych dni, toczy się wokół harmonogramu dnia dziecka, przywożenia do przedszkola, odwożenia na zajęcia dodatkowe. Za chwilę jeszcze będzie szkoła, więc te poranki będą bardziej szalone i tyle. Natomiast gdzieś tam staramy się wpasować te swoje projekty w życie. Czasami jest trudno, czasami jest prościej.

JP: Każdy musi wypracować swój sposób, aby wszystko robić mimo tak zwanej normalnej codzienności, obowiązków, czy rutyny. Niektórym może w nocy lepiej się pracuje, innym w dzień, to trzeba wszystko dopasować. Każdy znajdzie inny sposób pracy. Co nie jest łatwe, ale nie jest niemożliwe też.

Poznaliście się już 10 lat temu, prawda?

AL: Tak, to już minęło 10 lat. John jest w Polsce już 30 lat, więc chyba się już z nią oswoił.

Co Pana urzeka i uderza najbardziej w naszym kraju?

JP: Na pewno wiele rzeczy jest nadal w duchu romantyzmu, chociaż ten duch staje się bardzo męczący, jeżeli widzisz to w każdej działalności polskiej, i w polityce... (śmiech) Te szable do przodu i "jakoś tam będzie". Uwielbiam polskie góry, ale nie Zakopane. Na przykład Bielsko-Biała, to są bardzo piękne rejony. Wiele rzeczy lubię w Polsce, chociaż wiele z nich już powoli zanika. Wspólnota na przykład. Ludzie siedzą na Facebooku, zamiast siedzieć z ludźmi. I bardzo mnie denerwuje u polskich kierowców - ani chodzenie ani jeżdżenie nie są tutaj bezpieczne - to przeświadczenie: "Jestem panem sytuacji". Nawet nie wiem, jak to nazwać, bo to nie jest arogancja, to jest coś innego. Każdy naród ma jakąś taką cechę, która jest fajna, albo nie. Ale nigdzie w świecie się nie spotkałem z takimi przedziwnymi manierami. Taki "mały wielki człowiek". Nie lubię też obsługi w sklepach, gdzie ciągle klient przeszkadza.

No tak, to się zdarza...

JP: Jak to zdarza? To jest nagminne. Codziennie człowiek się spotyka z takim zachowaniem. Ale z drugiej strony nie może wymagać, żeby kultura, czy maniery, które nie zmieniły się przez 50 lat, nagle były inne. Wszystko jest kwestią ewolucji, ale czasami człowiek by chciał ją trochę przyspieszyć...
A odwiedzacie Piotrków Trybunalski, jest na to czas? Jestem ciekawa, ponieważ też jestem z Piotrkowa...

JP: Jaki mały ten świat!

AL: Tak! W Piotrkowie mieszka moja mama. Dlatego siłą rzeczy w Piotrkowie jestem dosyć często. W miarę możliwości. To jest Poli, naszej córki, jedyna babcia. Jest z nią bardzo związana i odwiedzamy ją oczywiście, jak najbardziej!

Jeszcze muszę zapytać o Łódź. Wiem, że dla Pani, to było ważne miasto. Jakie są wasze skojarzenia?

AL: Łódź to była moja pierwsza metropolia. Będąc z Piotrkowa wyemigrowałam do Łodzi.

JP: To był ten pierwszy przystanek.

AL: Tak, pierwszy przystanek do wielkiego świata. Tutaj były kina, w przeciwieństwie do Piotrkowa, gdzie było jedno kino Hawana, jak ja tam mieszkałam, sypiące się, nie wiem, czy w ogóle jeszcze działa?

Nie, już nie.

AL: Nie było teatru, więc przyjeżdżało się do Łodzi do teatru. Przyjeżdżałam tu na zajęcia teatralne, po lekcjach. Tutaj byłam związana przez długi czas z zespołem Varius Manx.

JP: Oni są z Łodzi?

AL: Tak, Robert jest z Będzina, ale w Łodzi już wtedy mieszkał od wielu lat. Łódź była więc moją trampoliną. Tutaj wynajmowałam pierwsze w życiu mieszkanie, na Widzewie, w wieżowcu. Zostawiłam zatem tu dużo śladów. Poza tym w Łodzi nadal mieszka mój największy przyjaciel, z którym przesiedziałam cztery lata w liceum w oślej ławce. Do dziś się przyjaźnimy i jesteśmy bardzo mocno emocjonalnie związani, więc Łódź często odwiedzam. Często jestem tutaj i można mnie spotkać. Bardzo lubię Łódź, mam do niej sentyment.

A ma Pani ulubione miejsca tutaj?

AL: Nie wiem, czy te miejsca, które być może kiedyś lubiłam, jeszcze istnieją. Lubiłam Radio Łódź. Z ludźmi z Radia Łódź byłam blisko związana. To była moja paczka, z którą się wtedy bujałam po Łodzi. Dużo osób z Łodzi znam, natomiast z miejscami mam problem, to były raczej kontakty z ludźmi stąd, niż miejsca same w sobie. Oczywiście Piotrkowska... tu zawsze wszystko się kończyło i zaczynało, tylko może w przeciwnych końcach (śmiech).

JP: Tak zawsze jest, że to nie miejsce tworzy ludzi, tylko ludzie tworzą miejsce.

AL: Teraz jest to inna Łódź niż ta, którą pamiętam.

Jak byście określili, swoje miejsce w showbiznesie?

AL: Jesteśmy z boku, zawsze byliśmy. To jest w ogóle specyficzny rynek, nasz. Bo albo robisz rzeczy komercyjne, które pozwalają ci na...

JP: Albo jesteś w jury telewizyjnym, albo cię nie ma.

No właśnie. Dostajecie takie propozycje?

AL: Ja cały czas konsekwentnie od wielu lat odmawiam. Ostatnio miałam propozycję bycia w jury programu "X- factor" i też powiedziałam "nie". W ogóle ideologicznie się nie zgadzam z tym trendem, promowania gwiazd, które tak naprawdę nie są żadnymi gwiazdami. Są to ludzie, którzy pretendują do tego, żeby coś zrobić, ale nawet im się nie daje szansy. Są od początku przebrani, wystylizowani...

JP: Repertuar nawet jest wybrany przez telewizję.

AL: To nie służy tym ludziom, którzy są tak naprawdę wykorzystani, nie mając tego świadomości, i to wcale nie jest pomoc dla tych ludzi. To jest znak czasu, wszyscy chcą być sławni, zostać gwiazdą, i to jest dla mnie dziwne. Ja się z tym nie identyfikuję, ani jako osoba, która tworzy, ani jako osoba, która miałaby brać w tym udział z drugiej strony, jako oceniająca. Sytuacja jest taka, że jak ciebie tam nie ma, albo nie pokazujesz się na bankietach - czego my nie robimy, nie chadzamy nigdzie - to w efekcie cię nie ma, więc nas nie ma w mediach. Po prostu nie istniejemy, nie funkcjonujemy w tym obszarze.

Są rzeczy ważniejsze...

JP: Bardziej skupiamy się na tworzeniu, robieniu tego, co chcemy robić. 80 procent ludzi na bankietach to są ludzie, którzy nic nie robią. Tylko pokazują się i czekają na okazję. A dla nas jest ciekawsze robienie, główkowanie co można robić i przez to, że nie robimy tego co wszyscy, jesteśmy w bocznej ulicy. Ale człowiek wybrał taką drogę i trzeba do końca tej ulicy dotrzeć, czy jest oświetlona czy nie (śmiech).

AL: Chcielibyśmy więcej grać, dzielić się tym, co robimy, z większą ilością osób, z większą częstotliwością, ale właśnie przez tę pułapkę, że nie ma nas w mediach, gramy koncertów mniej i wszystko się tak zazębia. W tym kraju trudno jest być sobą, utrzymać swoją linię i jednocześnie z tego żyć i czerpać satysfakcję. To jest trudne, ale nam się udaje. Ja więcej niczego od życia nie chcę. Chciałabym po prostu tylko kontynuować to, co robię.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki