Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dachowscy z Justynowa koło Łodzi: Życie niczym paciorki różańca [ZDJĘCIA]

Dariusz Piekarczyk
Rok 1937. Nauczyciele oraz absolwenci siódmej klasy Szkoły Powszechnej w Stepaniu
Rok 1937. Nauczyciele oraz absolwenci siódmej klasy Szkoły Powszechnej w Stepaniu Archiwum rodziny Dachowskich
Dachowscy ze Stepania na Kresach Wschodnich ginęli w Katyniu, przeżyli piekło na nieludzkiej ziemi. Teraz mieszkają w Justynowie pod Łodzią.

Na początku zaczęło szarpać, targać i trząść. Nikt nie wiedział, co się dzieje. W każdym razie około pięćdziesięcioro ludzi stłoczonych w bydlęcym wagonie na stacji Małyńsk (gmina Bereźne w powiecie kstopolskim w województwie wołyńskim) stanęło na równe nogi. W końcu z lokomotywy buchnęła para, raz drugi, trzeci, ruszyły koła, powoli, powoli, rozpędzały się i nabierały tempa. Lokomotywa wydała z siebie przeciągły, piskliwy gwizd. Wtem jedna z kobiet padła na kolana, złożyła ręce jak do modlitwy, spojrzała błagalnie w górę i zaintonowała: "Serdeczna Matko, opiekunko ludzi, Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi". I zaraz wszyscy zebrani w wagonie podchwycili: "Wygnańcy Ewy, do Ciebie wołamy, Zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy". Śpiew mieszał się z płaczem, a pociąg mknął w nieznane, mknął na wschód, na nieludzką ziemię. Tak rozpoczynała się gehenna zesłańcza Polaków z miasteczka Stepań na Wołyniu oraz pobliskich wiosek. Była połowa kwietnia 1940 roku.

Stepań, dziś w granicach Ukrainy, w czasach II Rzeczypospolitej był siedzibą gminy. Miasteczko nad rzeką Horyń liczyło około 2.500 mieszkańców. Prawie połowę ludności stanowili Żydzi, około 40 procent Ukraińcy i 10 procent Polacy. Ludzie żyli w zgodzie, nikt nikomu nie wadził, nie wchodził w drogę. Były trzy cerkwie, synagoga i kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła, wysadzony zresztą w powietrze w roku 1943 przez UPA. W miasteczku był młyn wodny na Horyniu, posterunek policji, apteka, lekarz, felczer, prywatna elektrownia, dzięki czemu część budynków posiadał oświetlenie. Była także szkoła powszechna. W roku 1921 rozpoczęła w niej pracę Wilhelmina Pulkrabek urodzona we Lwowie w roku 1899. Rok później przybył do miasteczka Władysław Dachowski urodzony w roku 1901 w Kalinie Wielkiej w powiecie miechowskim. Młodzi zakochali się w sobie i 25 października 1924 zawarli związek małżeński w kościele pod wezwaniem św. Antoniego we Lwowie. Trzy lata później na świat przyszła Irena, a w roku 1932 Piotr.

- W Stepaniu przeżyłem siedem lat - rozpoczyna swoją opowieść pan Piotr. - Dokładnie do 13 kwietnia 1940 roku. Niewiele z tego okresu pamiętam. Mieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu z dużą kuchnią, dwoma przedpokojami i pomieszczeniem gospodarczym. Mieszkanie znajdowało się w budynku szkoły. Co pamiętam? Start balonu zrobionego przez ojca, który doleciał aż do Danii, bo tata dostał potwierdzenie. Zawody modeli samolotów wykonane przez uczniów pod kierunkiem ojca, oraz coś wówczas niesamowitego... radio. Mieliśmy pierwsze w Stepaniu radio. I pamiętam także dwie gosposie: siostry Jarynę i Nadkę Pińczuk. W pamięci pozostały także kajakowe wyprawy po Horyniu, wyjazdy do Lwowa, Kielc, Rembertowa, czyli do miast, gdzie mieszkała najbliższa rodzina rodziców. Nigdy nie zapomnę wakacji w roku 1939. Pojechaliśmy wtedy do Warszawy, potem nad nasze polskie morze, aż na Hel. Pan wie, co to było dla takiego młokosa jak ja pływać statkiem po Bałtyku!

Spokojny, ułożony świat rodziny Dachowskich zaczął się kruszyć po powrocie z wakacji.

- Dla nas wojna zaczęła się już 30 sierpnia 1939 roku - wspomina pan Piotr. - Tego dnia przyszło do domu wezwanie mobilizacyjne dla ojca. Miał się stawić w 50. Pułku Piechoty Strzelców Kresowych we Włodzimierzu Wołyńskim. Odprowadziliśmy go na rynek, skąd odjechał autem. Pamiętam jego słowa na pożegnanie: "Dzieci, bądźcie grzeczne, pomagajcie mamie, zostańcie z Bogiem". Nazajutrz dotarła do Stepania wiadomość, straszna. Wojska niemieckie wtargnęły do Polski. Rozpoczęła się wojna. Dotychczasowy ład miasteczka został zburzony. Nie było otwarcia roku szkolnego. Zaczęto robić zapasy. Mama, do spółki z sąsiadami Sośnickimi, kupiła świniaka, którego przerobiono na przetwory mięsne. Grozą powiało, kiedy Ukrainiec Cecik przyszedł do nas i zażądał wydania broni. Nie dostał jej, bo jej nie mieliśmy. Ukraińcy zaczęli jednak podnosić głowy. Służąca Nadka oznajmiła, że polskim paniczom służyć nie będzie i porzuciła pracę. Nadszedł 17 września. Weszli Rosjanie. Byli niechlujnie umundurowani, mieli długie szynele, prawie do samej ziemi, sterczące do góry czapki ze szpicami, karabiny z bagnetem i worki na sznurku zawieszone na ramieniu. Pewnego dnia przyszło do nas czterech krasnoarmiejców. Obejrzeli pomieszczenia klasowe i poszli sobie. Za to 16 października, to było w poniedziałek, rozpoczął się rok szkolny. Dyrektorem szkoły był nadal pan Demidiuk. Językiem obowiązkowym był ukraiński, tyle tylko, że nie wszyscy nauczyciele znali ten język. Chodziliśmy do tej szkoły z obrzydzeniem, mając nadzieję, że to stan przejściowy i wkrótce będzie jak dawniej.

Życie w Stepaniu jakoś płynęło, ale rodzina Dachowskich nie miała kompletnie żadnej informacji od seniora rodu. Dopiero przed Bożym Narodzeniem dotarła kartka z obozu jenieckiego w Kozielsku.

- Mama napisała list, do którego dopisałem się ja wraz z siostrą - mówi dalej pan Piotr. - Po świętach wysłaliśmy do Kozielska paczkę z odzieżą, konserwami, suchą kiełbasą. Paczka ważyła pięc kilogramów. Gdzieś w połowie marca przyszła odpowiedź. Koperta zrobiona była z książki "Reczi na pierwoj sesji wierchownogo sowieta SSSR". List na dwóch kartkach z zeszytu datowany był na 3 i 4 marca. Tato skarżył się na słabe uzębienie, prosił o przesłanie pieniędzy. To był ostatni list od niego. Zachował się do dziś, jest rodzinną relikwią. Wybiegnę w przyszłość. Długo oficjalnie o śmierci taty nie wiedzieliśmy, choć bodajże w roku 1953 mama dostała jego akt zgonu. Nie było podane miejsce, gdzie zginął. Napisano jedynie, że na wojnie. Potwierdzenie uzyskałem po lekturze książki Adama Moszyńskiego, gdzie była Lista Katyńska z nazwiskiem taty. Ojciec ma swój symboliczny grób na cmentarzu w Kielcach, gdzie spoczywa, zmarła w roku 1988, moja mama.
Noc z 12 na 13 kwietnia 1940 roku. Między godziną trzecią, a czwartą silne stukanie do okna i drzwi stawia panią Wilhelminę oraz jej dzieci na nogi. "Otwieri, otwieri, sobirajsia, sobirajsia k mużu" - słychać wrzaski. W końcu do mieszkania wpada trzech krasnoarmiejców z karabinami i jeden miejscowy cywil. Dają Wilhelminie i dzieciom pół godziny na spakowanie. Niemoc kobiety trwa chwilę. Jak spod ziemi pojawiają się państwo Sośniccy, długoletnia służąca Jaryna i Mikołaj, stróż szkolny. Pomagają w pakowaniu. Ładują najpotrzebniejsze rzeczy na furmankę, która wyrusza na stację kolejową w Małyńsku.

Po dwóch tygodniach podróży nieszczęśnicy docierają do północnego Kazachstanu koło miasta Kustanaj. Trafiają do sowchozu numer 1 w Pokrowce, który składa się z pięciu ferm hodowli bydła, oddalonych od siebie od sześciu do 15 kilometrów.

- Przywitały nas rzędy ziemianek i obór - przypomina sobie pan Piotr. - Nas przydzielono do niewielkiego pomieszczenia, w którym była kiedyś izolatka dla chorych zwierząt. Pomieszczenia miało jakieś 30 metrów kwadratowych. Trafiło tam w sumie dziewięć osób. Większość Polaków zagoniono do prac polowych. Mama trafiła do brygady, której szefował Kazach, a która zajmowała się oraniem stepu pod zasiew zboża. Orało się pługiem zaprzężonym w dwie pary wołów. Ponad 40-letnia kobieta, nie pracująca wcześniej fizycznie, musiała cierpieć katusze. Siostra Irka także pracowała. Ja, przynajmniej na początku, nie byłem obiektem zainteresowania władz sowchozu. Dopiero w kolejnych latach trafiłem do brygad młodzieżowych zajmujących się pieleniem. Tam, na zesłaniu, poszedłem do szkoły. Tym razem rosyjskiej. Mieściła się ona w baraku mającym cztery pomieszczenia. To była szkoła trzyklasowa. Nauczycielką była Olga Naumowa, córka dyrektora sowchozu. Podstawowym problemem szkoły był brak papieru. O zeszytach można było pomarzyć. Pisało się na czym tylko popadnie. Do dziś mam książkę w języku kirgiskim, zapisaną ćwiczeniami algebraicznymi. Atrament robiliśmy z sadzy. Dziennik z nazwiskami uczniów nauczycielka miała z jakiejś starej książki. Pamiętam, że do szkoły chodziłem ze swoją rówieśniczką Danusią Serediuk, która razem z matką wywieziona została z okolic Stepania. W Pokrowce skończyłem sześć klas, aż do końca zesłania. Dzięki temu dobrze opanowałem język rosyjski. Po powrocie do Polski posługiwałem się nim choćby przy odrabianiu zadań matematycznych, bo było mi prościej myśleć.

Głód, jak mówi Piotr Dachowski, był największym utrapieniem podczas pobytu na nieludzkiej ziemi. "Idź synku do szkoły, idź, jak wrócisz, to może już coś będzie do zjedzenia" - mówiła często matka do Piotrusia. Początkowo pani Dachowska wymieniała z Kazachami cenne rzeczy, jak choćby kilimy, za kaszę, tłuszcz czy produkty zbożowe. Nabyła także prowizoryczne żarno, dzięki któremu można było uzyskać mąkę, kiepskiej co prawda jakości, ale na bezrybiu i rak ryba. Zbierano również roślinę nazywaną przez miejscowych "myszej", która miała brązowo-zielone ziarenka trochę większe od maku. Ale to nie wszystko. Od wiosny zaczynał się czas łowów. Zastawiano więc sidła na szpaki, pułapki na susliki. Zbawieniem były też przypadki losowe, jak choćby padnięcie krowy, konia, owcy.

- W odległości jakichś dwóch kilometrów była plantacja kawonów, melonów i dyni - przypomina sobie pan Piotr. - Plantacji pilnowała pani Maria Serediukowa. Pilnowała to za dużo powiedziane, bo pilnowanie nie było wskazane. Podkradali więc przesiedleńcy owoce.

Oddzielny temat kazachskiej gehenny to choroby, które dopadały Polaków.

- Mnie gnębiły czyraki - mówi nasz rozmówca. - Wrzody pojawiały się na całym ciele. Jeden z nich utworzył mi się na środku klatki piersiowej i za nic w świecie nie chciał się goić. Powstało tam tak zwane "dzikie mięso". Nie pomagały żadne zaklęcia, czary, nic. Wrzód się nie goił, a było coraz gorzej. Trzeba wyciąć - taka decyzja zapadła. Trafiłem więc do sowchozowego szpitala, który w żadnym wypadku takowym nie był. Tam też poddany zostałem operacji bez znieczulenia, ale z użyciem narzędzi nic z chirurgicznymi wspólnego nie mającymi. Operacja się udała, przeżyłem i do dziś mam ślad na klatce piersiowej. Kolejna moja tam dolegliwość, to strupy, wielkie strupy na głowie. W końcu głowę zaczęto mi smarować zwykłą naftą, taką używaną do lamp naftowych i zginęły, choć początkowo tak mnie głowa swędziła, że myślałem, iż oszaleję. A dziś, proszę, choć od tamtego czasy minęło grubo ponad pół wieku, włosy mam całkiem, całkiem. Opowiem jeszcze o paskudztwach, które żyć nie dawały. Pluskwy atakowały nas w sposób masowy głównie w nocy. Były wielkie, czerwonobrunatne. Walczono z nimi w najróżniejszy sposób, najczęściej wydłubując z różnych zakamarków, a potem palono. Gorszym utrapieniem były jednak wszy, wszechobecne w dzień i noc. Posiadanie ich nie było wstydliwe. Najczęściej rozgniatało się je paznokciami, choć Kazachowie mieli swój sposób, może i obrzydliwy, ale skuteczny. Wyciągali wesz na przykład spod pachy, wkładali do ust między zęby i przegryzali. I jeszcze mrozy, Boże jedyny, było nawet i minus 50. Nie wiem do dziś, jak udało nam się przeżyć w takich warunkach. Ludzie zakładali na siebie co tylko mogli, zostawiali na twarzy jedynie niewielką szczelinę na oczy. Lato, dla odmiany, było krótkotrwałe, ale także uciążliwe. Słońce grzało wtedy intensywnie. Atakowały nas ogromne komary. A wie pan co to kiziak? Pewnie nie, bo skąd. To podstawowy tam materiał opałowy z bydlęcego, suszonego łajna, które zbierano z pól i odpowiednio preparowano mieszając ze słomą.
- Był czas, że mogliśmy zostać obywatelami Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich - kontynuuje swoją opowieść pan Piotr. - Bodajże w drugiej połowie 1944 roku zaczęła się agitacja polegająca na tym, że nakłaniano nas do zrzeczenia się obywatelstwa polskiego. Przekonywano, że nie mamy gdzie wracać, bo Polski nie ma. To powodowało rozterki, ból głowy, niepokój. Zwyciężył jednak rozsądek, zdecydowana większość polskich zesłańców nie dała się oszukać i obywatelstwa sowieckiego nie przyjęła. Dwie rodziny przystały jednak na propozycję i spotkała je nagroda: awans z młodszego na starszego obozowego. Władza sowiecka potrafiła się odwdzięczyć. Pod koniec 1944 roku zaświtała nadzieja na lepsze. Zaczęły przychodzić paczki z żywnością z Bliskiego Wschodu. Nie wiedzieliśmy nawet, kto je wysyła, bo nie było nadawcy. Potem błysnęła kolejna nadzieja na powrót do Polski. Zaczął działać Związek Patriotów Polskich. Wprawdzie nie wszyscy do tej organizacji byli przekonani, ale innej nie było. Najważniejsze, że program Związku Patriotów Polskich mówił o repatriacji wszystkich tych, którzy nie przyjęli obywatelstwa Kraju Rad. Mama została przewodniczącą związku w naszym rejonie, odwiedzała więc wszystkie miejscowości, pasiołki, gdzie byli Polacy. Wszyscy dostawali legitymacje, na okładce których widniał orzeł mający symbolizować godło Polski. Nadszedł rok 1945, koniec wojny. Myśleliśmy, że i koniec naszej katorgi, ale gdzie tam. Poszedłem, ale do szóstej klasy w Pokrowce. W końcu, przed świętami Wielkanocnymi w roku 1946 gruchnęła wieść: wracamy do Polski! Boże jedyny, jakaż to była radość.

Polacy z Pokrowki mieli dzień na spakowanie się. Pani Dachowska zostawiła miejscowym żarno, zabrało co tylko mogła z nędznego dobytku i w drogę. Pierwszy jej etap to stacja kolejowa w Denisówce, gdzie podstawiono wagony towarowe, ale już nikt na Polaków nie krzyczał, było spokojnie.

- Przeżyliśmy tam chwile zwątpienia - przypomina sobie pan Piotr. - Enkawudziści dostarczyli dokumenty zesłańców, którzy mieli jechać do Polski, a naszych nie było, nie było i już. W końcu dojechały. Jak tylko pociąg ruszył, ktoś zaintonował: "Boże coś Polskę". za chwilę śpiewał cały wagon, potem cały skład. Jechaliśmy i jechaliśmy, a tak naprawdę częściej staliśmy, jak w Kargulach i Pawlakach.

Końcową stacją było Gryfino koło Szczecina. Pani Dachowska wysłała list do dziadków mieszkających w Kielcach. Po naradzie rodzinnej ustalono, że trzeba po panią Wilhelminę i jej dzieci jechać do Gryfina i ściągnąć do Kielc, niech wszyscy będą razem. Tak też się stało.

- Na zawsze zapamiętałem w Kielcach pierwszą kąpiel, sypialnię z dużymi łóżkami i białą pościelą - wspomina pan Piotr.

Dachowscy zamieszkali w Kielcach na Jasnej w kamienicy bez wody, po którą trzeba było chodzić na Zagnańską. To jakieś 100 metrów w jedną stronę.

- Ja mieszkałem tam do 1951 roku, - kontynuuje nasz rozmówca - czyli do wyjazdu na studia w Łodzi. Mama z siostrą do 1969. Tam w Kielcach, widziałem, jak żołnierze tłukli kolbami karabinów dogorywających rannych. To było po słynnym pogromie żydowskim w roku 1946. Dramatyczne wydarzenia rozgrywały się na ulicy Planty w niedużej dwupiętrowej kamienicy, gdzie mieszkali Żydzi oraz terenach doń przylegających.

W roku 1951 w życiu pana Piotra rozpoczyna się, trwający do dziś, etap łódzki. Zostaje studentem Wydziału Mechanicznego Politechniki Łódzkiej.

- Niech pan popatrzy, a mogłem studiować w ZSRR - przypomina sobie. - Dobra znajomość języka rosyjskiego dawała mi możliwość wyjazdu na przykład do Moskwy. Ja i kilku chłopaków złożyliśmy nawet stosowne dokumenty. Na szczęście nic z tego nie wyszło. W żadnym z kwestionariuszy nie mogłem zresztą pisać o zsyłce. Takiej historii nie było i już.

W Łodzi pan Piotr poznał skierniewiczankę Tamarę Romaniuk, z którą zawarł, w roku 1966, związek małżeński. Od roku 1995 mieszkają w podłódzkim Justynowie. Mają córkę Anię. Są szczęśliwymi dziadkami dwóch wnucząt.

Są tacy, co nie chcą wracać do miejsc magicznych, miejsc swojego dzieciństwa, z których brutalnie ich wyrzucono. Ale nie pan Piotr. Dla niego Stepań, to czas magiczny. Po raz pierwszy po wojnie był w miasteczku w roku 1973.

- Wówczas Stepań był w granicach ZSRR - mówi.- Pojechałem tam własnym samochodem z żoną, siostrą i jedną z ciotek. Do samego Stepania nie można było dojechać. Takie były czasy. Obcokrajowcy mogli poruszać się po ZSRR jedynie wyznaczonymi trasami. Dojechaliśmy do Równego, a potem taksówką do Stepania. Polaków już tam wtedy nie było, ale przyjął nas bodajże burmistrz miasteczka, który doskonale ojca pamiętał, bo był jego uczniem. Ja chłonąłem wtedy Stepań. Po raz ostatni w mieście mojego dzieciństwa byłem trzy czy cztery lata temu i to aż przez tydzień. Nocowaliśmy tam. Odwiedziłem nasz dom rodzinny, który stoi do dziś. Teraz jest tam jakaś sala widowiskowa, czy dom kultury, ale wszedłem do izby, gdzie była kuchnia, jeden drugi pokój. Myślałem, że serce mi wyskoczy. Wszystko wróciło jak żywe. To, co było, jest we mnie na zawsze, do ostatniej godziny. Życie zaś nigdy nie jest białe ani czarne, jest jak różaniec ze swoimi tajemnicami, radosną, światła, bolesną oraz chwalebną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki