Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Damian Marchlewicz: Już teraz wiem, że moja przyszłość będzie związana z gotowaniem

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Damian Marchlewicz ma 25 lat i pochodzi z Piotrkowa Trybunalskiego. Od kilku lat mieszka w Łodzi
Damian Marchlewicz ma 25 lat i pochodzi z Piotrkowa Trybunalskiego. Od kilku lat mieszka w Łodzi Grzegorz Gałasiński
O dziesięciu tygodniach spędzonych w „Piekielnej kuchni” i o tym, jak smakuje zwycięstwo w jednym z najpopularniejszych programów kulinarnych, opowiada Damian Marchlewicz z Piotrkowa Trybunalskiego.

Co Pan myślał sobie, gdy patrzył na ludzi, którzy przychodzą na casting do „Hell’s Kitchen. Piekielna kuchnia”?
Były to sentymentalne wspomnienia. Miałem casting w tym samym miejscu, może nawet siedziałem na tym samym krześle co oni. Trzymam za nich kciuki. W tej edycji było dwóch łodzian. Mam nadzieję, że w piątej edycji nasz region też będzie reprezentowany.

Pan wygrał ostatnią edycję tego programu. Jest radość?
Kiedy ktoś wygrywa, to musi się cieszyć. Nie ma słów, które mogłyby opisać moją radość. Tym bardziej że w tym programie człowiek nie może być niczego pewny. Byłem wiele razy o włos od tego, by odpaść z programu. Jednak zostawałem i walczyłem dalej.

Ile czasu spędził pan w „Hell’s Kitchen. Piekielna kuchnia”, odizolowany od świata zewnętrznego?
Dziesięć tygodni. Ten program jest z jednej strony konkursem kulinarnym. Ale w czasie, gdy walczymy o nagrodę, zwycięstwo, przebywamy ze sobą non stop. Nie mamy telefonów, zegarków. To zmusza nas byśmy ze sobą rozmawiali, dogadywali się. To jest dosyć przemyślane. Nie można nas porównywać z uczestnikami „Big Brothera”. W tym programie i jemu podobnych ludzie żyją w izolacji. My jednak jeszcze chodzimy do pracy, musimy nakarmić ludzi. Potem wracamy do tych samych ludzi, mniej lub bardziej wkurzeni. Nie można było iść do lasu czy zamknąć się gdzieś, by się odstresować. My wszyscy mieszkaliśmy w jednym pokoju. To duża trudność. Dlatego tu te emocje są tak wyraźne. Widać łzy, nerwy, radość. Tu nie ma scenariusza. Scenariuszem jest życie.

Jak zaczęła się Pana przygoda z gotowaniem?
Nie mam takiej wzruszającej historii opowiadającej o tym, że gotować nauczyła mnie babcia czy mama. Ja, gdy skończyłem gimnazjum, świadomie wybrałem technikum technologii żywności w Piotrkowie Trybunalskim. Potem poszedłem na studia. Na Politechnikę Łódzką, też na technologię żywności. Ale te studia nie do końca mi odpowiadały. Po dwóch latach je rzuciłem. Pojechałem do Warszawy, do pracy. Od tego czasu moje życie jest związane z gotowaniem.

Był Pan kucharzem, szefem kuchni?
Głównie kucharzem. Szefem byłem w restauracji w Pabianicach. Potem na jakiś czas zostawiłem gotowanie, zająłem się pracą w biurze. I zgłosiłem się na casting do „Piekielnej kuchni”. Teraz już wiem, że gotowanie stało się nierozłączną dziedziną mojego życia.

Ale musiał mieć Pan zdolności kulinarne. Rodzina zawsze chwaliła pana potrawy?
No tak... Rodzina jest bardzo ze mnie dumna. Kiedy jednak pochodzi się z tzw. klasy średniej, mieszka się z rodzicami, babcią, siostrą to dla wszystkich gotuje się to samo. A ja zawsze chciałem przygotowywać coś dla siebie. Nikt mi tego nie ułatwiał, nie chciał gotować dla mnie specjalnie. Musiałem więc sam dla siebie kupować różne składniki i przygotowywać dania. Czytałem książki kucharskie, przeglądałem przepisy w internecie. To duża inspiracja. Ja należę do tzw. wzrokowców. Gdy patrzę na obrazki, talerz z daniami to wpływa na moją wyobraźnię. Gdy nie mam tych obrazów w głowie, to ciężko mi coś wymyślić... Często nie czytam nawet przepisów, wystarczy, gdy popatrzę na danie.

W tym programie też musiał Pan wymyślać przepisy?
Oczywiście! Każdy tydzień to nowe zadanie, nowa tematyka. Trzeba czuć te smaki. Gdy wbiegamy do spiżarni, to jest tam pełno różnych rzeczy. Trzeba wiedzieć, co wybrać, jak potem te składniki połączyć.

Chyba trudniej jest tym uczestnikom „Piekielnej kuchni”, którzy nie pracowali w restauracji, a gotowaniem zajmują się głównie amatorsko?
Na pewno. Ale da sobie radę osoba, która gotowała dla swojej rodziny, nie boi się wziąć nóż do ręki, wrzucić mięso na patelnię i zacząć eksperymentować. To miejsce dla niej. Ale jeśli ktoś nie potrafi utrzymać noża, nie zna się na smakach, czegoś nie lubi, to ma problem. Nie jest to program dla niego.

Jaka potrawa zadecydowała o zwycięstwie?
Był taki moment w ostatnim tygodniu przed finałem, gdy decydowało się, czy do finału wejdę ja czy Justyna. Mieliśmy zrobić pastę, samemu zrobić makaron, sos. I ten mój makaron z sosem z krewetek, z kolendrą wygrał.

A co gotował Pan w finale?
Musieliśmy realizować wizję szefa Amaro. Wykonać potrawy z karty, czyli ponad 20 dań. Poza tym mieliśmy z Pau-liną możliwość dołożenia swoich dań. U mnie znalazła się cienko krojona wołowina, marynowana w musztardzie i gorczycy z musem z czerwonej cebuli oraz śliwki węgierki. Na drugie danie były policzki wołowe, długo gotowane z korzennymi warzywami, ciemnym sosem. A na deser przygotowałem mus czekoladowy z granitą z zsiadłego mleka, miodem i czerwonymi porzeczkami. W sumie było około 26 - 27 dań.

Kiedy zaczyna Pan pracę w restauracji Modesta Amaro?
Jestem w trakcie uzgadniania. Myślę, że sfinalizuję to w styczniu.
\

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki