Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dr Paweł Grzesiowski: Jesteśmy na początku walki z pandemią. Teraz świadomie uruchamiamy dla koronawirusa bardzo sprzyjające okoliczności

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska
Karolina Misztal
Miarą walki z pandemią jest liczba osób, które zachorowały, a według światowych szacunków wygląda na to, że w zależności od kraju, miasta, regionu zachorowało od 20 procent w Nowym Jorku do 2 czy 3 procent w polskiej populacji - mówi dr Paweł Grzesiowski, immunolog.

Panie doktorze, mamy za sobą trzy miesiące walki z koronawirusem. Na jakim właściwie etapie pandemii jesteśmy?
Mimo upływu czasu, jesteśmy właściwie w tym samym miejscu, na początku walki z pandemią. Miarą walki z nią, jest liczba osób, które zachorowały, a według światowych szacunków wygląda na to, że w zależności od kraju, miasta, regionu zachorowało od 20 procent w Nowym Jorku do 2 czy 3 procent w polskiej populacji. Do niektórych części świata wirus w ogóle jeszcze nie dotarł.

Z Ministerstwa Zdrowia płyną sprzeczne komunikaty: raz mówi nam się, że jesteśmy przed szczytem zachorowań, innym razem, że wygaszamy pandemię. To w ministerstwie nie wiedzą, na jakim etapie tej walki jesteśmy?
Nie chciałbym zajmować się komentowaniem tego, co władza wie lub czego nie wie, bo komunikuje nam to w sposób ograniczony. Wołałbym jednak interpretować to w ten sposób, że w marcu zachowaliśmy się, jak na ringu bokserskim, na którym naprzeciwko nas stanął nieznany bokser. Zrobiliśmy głęboki unik, przez to ilość ciosów, które otrzymaliśmy, była bardzo mała. Władze właściwie wszystkich krajów na świecie poza nielicznymi wyjątkami zachowały się podobnie: miały do czynienia z nieznanym zagrożeniem, więc ogłosiły „lockdown” i przyglądały się, co się dzieje. Uważam, że to była decyzja słuszna, zwłaszcza że nie znaliśmy wroga. Ludzkość wie, czym jest pandemia - od wielu lat świat naukowy i medyczny powtarzał, że pandemia się pojawi, że jest to tylko kwestia czasu. Więc myślę, że pojawienie się tego nowego wirusa, zwłaszcza w Azji, gdzie mamy ogromne zaludnienie, miliony ludzi w miastach, mogło wzbudzić ogromne lęki. Pewnie, gdyby COVID-19 pojawił się gdzie indziej, sytuacja mogłaby wyglądać inaczej. W każdym razie pojawienie się tego nowego koronawirusa nie było specjalnym zaskoczeniem dla naukowców i lekarzy. Przypomnę, że WHO już kilka lat temu ogłosiła możliwość pojawienia się choroby X, choroby jeszcze nieistniejącej, ale pandemicznej. Na początku wiele wskazywało na to, że COVID-19 jest właśnie ową chorobą X, więc reakcja świata była dość paniczna, ale miała dać szansę rozpoznać zagrożenie, a przede wszystkim przygotować zaplecze do walki z nowym zagrożeniem. I tak się stało w wielu krajach, im głębszy był ten „lockdown”, tym mniej osób wirus zaraził. I dziś jesteśmy w takiej sytuacji w Polsce: mamy zakażeń dużo mniej niż kraje sąsiednie, co odbyło się kosztem wygaszenia gospodarki, a teraz przyszedł czas na drugą rundę w tym ringu bokserskim. Wiemy już znacznie więcej, zrozumieliśmy, jakiego mamy przeciwnika, wiemy, jak się przed nim bronić, wiemy, jak go zaatakować, ale brak nam jeszcze skutecznych leków i szczepionki.

I jak ta druga runda powinna wyglądać?
Druga runda powinna wyglądać tak, jak cała walka bokserska, czyli powinna być bardzo dobrze zaplanowana od strony taktycznej. I nie można zapominać o gardzie, czyli o tym, że może nas spotkać niezapowiedziany cios, a garda, to inaczej przygotowanie zaplecza medycznego na pojawienie się ogniska epidemiologicznego. Zresztą, widać, że w tej chwili to właśnie się dzieje: mamy okresowo niby sytuację dobrą, ale w niektórych regionach Polski rośnie liczba zachorowań z powodu ognisk epidemicznych. To są właśnie takie niespodziewane ciosy, na które musimy być przygotowani.

Dobrze, tylko w innych krajach chociażby Europy Zachodniej dzienna liczba zachorowań maleje, u nas utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie.
To kwestia sposobu walki z pandemią, który przyjęliśmy - zastosowaliśmy bardzo głęboki „lockdown”, niewiele krajów zdecydowało się na taki krok i w tych krajach było więcej zachorowań. To kwestia tej pierwszej decyzji, albo wszyscy się chowamy przed wirusem, albo opóźniamy „lockdown” przez bagatelizowanie problemu. W Polsce tego problemu na początku absolutnie nie bagatelizowano. Nie wiem, czy pani pamięta pierwsze decyzje rządu i głośne dyskusje na temat tego, czy zamykać szkoły, czy nie, czy zamykać galerie handlowe, restauracje. Te trudne decyzje zostały podjęte szybko i w sposób zdecydowany, trochę na wzór Chin. My zamknęliśmy miasta, tak naprawdę dwa dni po ogłoszeniu pandemii przez WHO, byliśmy jednymi z pierwszych, którzy zablokowali wirusowi drogę. Słowem, ten unik był tak głęboki, że wielu z nas w ogóle nie zachorowało. Przychodzą do nas ludzie do przychodni, który byli chorzy na przełomie stycznia i lutego, mówią o objawach podobnych do zakażenia koronawirusem i kiedy ich badamy, wszyscy są ujemni w zakresie przeciwciał przeciw koronawirusowi. Więc przechodzili inne choroby, najczęściej grypę. W Polsce zaczęliśmy chorować na COVID-19 gdzieś od połowy marca, osób zachorowało, na szczęście, niewiele, ale to spowodowało, że niestety nie osiągnęliśmy stanu odporności populacyjnej. W Polsce jakieś 2-3 procent populacji przeszło COVID-19, często w ogóle niezauważalnie, ale to jest strasznie mało! Milion osób w całej Polsce - to nic dla wirusa. Gdyby zachorowało 10 milionów, mielibyśmy częściową odporność populacyjną, ale za cenę nawet 100 tysięcy zgonów! To jest problem na przyszłość - jak robić inteligentny „lockdown”, aby uniknąć epidemii, a jednocześnie nabywać stopniowo odporność populacyjną nie paraliżując gospodarki. Niestety dziś, po trzech miesiącach pandemii koronawirusa, odporność populacyjna nie przeszkadza mu, aby bez problemu się szerzyć.

CZYTAJ WIĘCEJ O SZCZEPIONCE I LECZENIU KORONAWIRUSA:

Użył pan słowa „niestety”, to może błędem był ten głęboki „lockdown”?
Nie można oceniać tego w kategoriach błędu, uratowaliśmy dzięki temu być może nawet 10 tysięcy istnień ludzkich… „Lockdown” był organizowany wtedy, kiedy nie było wiadomo, o co chodzi, kiedy nie było wiadomo, czy ten wirus zabija 10 procent chorych, czy 20 procent. Pierwsze dane z Chin były zatrważające i myślę, że to jest powód, dla którego świat nabrał bardzo głęboko powietrza w płuca i szybko „zanurkował” w kwarantannę. Zresztą, przecież pomysł, żeby zamykać szkoły, restauracje, kina nie był pomysłem Polski, tylko WHO i ECDC (Europejskie Centrum Kontroli Chorób). Cały świat zareagował podobnie, chociaż każdy kraj w trochę inny sposób. Problemem nie jest głęboki „lockdown”, czyli unik, bo ten powinien być zawsze tak głęboki, żeby spowodować jak najmniejsze straty, zwłaszcza kiedy nie wiemy, jak bije nasz przeciwnik. Natomiast najważniejsze jest wychodzenie z tego uniku. I tu już mamy ogromne problemy.

Wychodzimy dość szybko. Decyzją rządu, wracamy na stadiony, wracają wesela do 150 osób, otwarto już restauracje, kina.
No właśnie, to budzi największe obawy, że przedwcześnie, mając sytuacje epidemiczną niewiele różniącą się od tej z marca uruchamiamy wszystkie drogi rozprzestrzeniania się wirusa, których jeszcze dwa miesiące temu bardzo się baliśmy. Już dziś wiemy, że wirus przenosi się głównie drogą kropelkową między ludźmi podczas bliskiego kontaktu z odległości poniżej 2 metrów. To nie jest tak, że wirus od chorego na Tarchominie przeleci przez Wisłę i zaatakuje kogoś na Mokotowie - to tak nie działa. Wirus przenosi się w bezpośrednich kontaktach międzyludzkich: trzeba być razem w autobusie, mieszkaniu, biurze czy zakładzie pracy co najmniej kilkanaście minut. Teraz świadomie uruchamiamy dla wirusa bardzo sprzyjające okoliczności - proszę sobie wyobrazić: na takie wesela czy stadiony przyjadą ludzie z całej Polski, są w różnym wieku i będą obcować ze sobą przez kilka albo kilkanaście godzin, będąc bardzo blisko siebie. To na pewno bardzo ryzykowane działanie, obliczone na to, że wirusa w Polsce nie ma, a to fałszywe założenie. Wirus w Polsce jest, będzie cały czas aktywny, a im więcej sposobności spotykania się wielu ludzi bez zabezpieczeń z różnych stron kraju, tym większe zagrożenie szerzenia się epidemii.

To skąd takie decyzje rządzących, jak pan myśli? Chodzi wyłącznie o gospodarkę?
Nie, nie sądzę, aby organizacja wesel czy rozgrywek sportowych miała ogromny wpływ na gospodarkę. Myślę, że to typowe podejście współczesnych elit władzy, że kryzysy trzeba rozwiązywać szybko, bo traci się popularność, więc trzeba dać ludziom igrzyska, w rozumieniu dania przyjemności.

Po co ?
Żeby lepiej psychicznie funkcjonowali. Zresztą, nie mam bladego pojęcia, jakie są prawdziwe powody tego, że pozwalamy pójść gromadzić się ludziom w kościołach, na imprezach czy na stadionach. Umówmy się, żadna gospodarka nie ruszyła do przodu tylko dlatego, że ludzie kibicują na stadionach, że oglądają mecze z trybun. Oczywiście na stadionach obowiązują pewne obostrzenia, które mają dawać pozory bezpieczeństwa, ale, moim zdaniem, to działania czysto propagandowe. Pozwolenie na wesela czy mecze przy pełnych trybunach sprzyja szerzeniu się epidemii i nie jest podyktowane względami medycznymi ani naukowymi.

NASZE WYWIADY:

Ludzie też zachowują się jakby coraz mniej ostrożnie. Może zmęczeni są tym wiecznym strachem?
Na pewno długotrwały stres odbija się niekorzystnie na ludziach, a dodatkowo teraz, ja uważam, że ludzie są skołowani. Są zagubieni, bo najpierw bardzo mocno uwierzyli w zagrożenie, podporządkowali się nowym regułom, a teraz, gdy pandemia jeszcze trwa, zalecenia są odwrotne. Rozmawiam z tymi ludźmi codziennie w gabinecie lekarskim i oni mówią tak: „Zaraz, mieliśmy tyle a tyle zachorowań i wprowadzano obostrzenia, teraz mamy tyle samo, a może i więcej, a zdejmujemy te obostrzenia. To o co właściwie chodzi?”. Mamy problem niekonsekwencji, a nie ma nic gorszego, jak niekonsekwencja w decyzjach władz, bo to rodzi niebezpieczeństwo utraty zaufania. Zwykły człowiek myśli sobie tak: „Skoro oni nie wiedzą, co robią, to ja przejmuję kontrolę nad tym, co się ze mną dzieje”. A decyzje zwykłego człowieka mogą być czasami bardzo ryzykowne, bo wiemy, że ludzie wolą chodzić bez maski niż z maską, wolą rzadziej dezynfekować ręce, niż częściej, wolą nie zachowywać dystansu dwóch metrów - bo to zachowania, które nie leżą w naszej naturze. Człowiek jest raczej istotą stadną, lubi być blisko innych, lubi kogoś objąć, uścisnąć mu rękę. Zakazaliśmy tego, a teraz pozwalamy na spotkania w kościołach, weselach czy na stadionach. To kompletnie wbrew wcześniejszym zaleceniom. Uważam, że tu jest ogromny problem sprzeczności w komunikacji, a to się zawsze kończy tak samo: utratą zaufania, a tak naprawdę utratą kontroli nad tym, co ludzie robią. Dopóki trwał „lockdown” mieliśmy jakąś kontrolę nad społeczeństwem, w tej chwili tę kontrolę całkowicie utracono. Każdy robi, co chce: jeden ma maskę, inny nie ma maski, jeden myje ręce, inny mówi, że koronawirus wymyśliły rządy, żeby nad nami zapanować. Mamy potworny bałagań. Uważam, że to bardziej niebezpieczne niż w marcu, bo teraz w tym bałaganie najlepiej odnajdzie się wirus. On będzie atakował etapami tak, jak robi to w tej chwili: tu jedno ognisko epidemiczne, tu drugie, tu piąte, za chwilę zapełnią się szpitale starszymi i schorowanymi pacjentami z powikłaniami, wzrośnie liczba zgonów, a tego przecież najbardziej się boimy.

Pana opinia nie jest chyba odosobniona, bo w tych światowych rankingach jesteśmy na końcu walki z pandemią.
Polska jest krajem o niepewnym statusie epidemicznym. Nie wiadomo tak naprawdę, co się w Polsce dzieje: czy mamy pierwszą falę zachorowań przed sobą, w trakcie czy jest już za nami? Na razie wygląda na to, że wciąż jesteśmy na tak zwanej wznoszącej krzywej, a nie spadającej. Cały czas mamy problem z wykonywaniem testów na dużą skalę, co powoduje, że dane nie są, moim zdaniem, pełne. Nie są przede wszystkim danymi, które umożliwiają podejmowanie racjonalnych decyzji. Jeśli władza przyjęła założenie, że w Polsce kończy się pierwsza fala pandemii, to decyzje, które się z tym wiążą, są błędne, bo samo takie założenie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wszyscy jesteśmy uczestnikami wielkiego eksperymentu, co uważam, że powinno być jasno przekazane społeczeństwu. My nie wiemy, jak to się skończy, dlatego musimy być przygotowani na każdy scenariusz - zarówno wybuch masowych zachorowań, jak zupełne wygaśnięcie epidemii w tym sezonie.

Uważa pan, że tych testów robi się w Polsce za mało?
Zdecydowanie tak, robi się ich nie tylko za mało w sensie ilościowym, ale robi się ich za mało przede wszystkim w sensie jakościowym, czyli nie można narzekać tylko, że robimy za mało testów na milion mieszkańców, ale że przede wszystkim - robimy je w sposób niecelowany. Testy powinno się robić głównie w środowiskach, gdzie wyśledzimy kontakty osób z chorymi. Walka z epidemią polega na robieniu precyzyjnych śledztw: kto z kim, kiedy, gdzie i jak długo się skontaktował. Jeżeli to prawidłowo ustalimy w wyniku rozmów z pacjentami, to jesteśmy w stanie dość szybko wygasić ognisko epidemiczne. Bo jeśli szybko obejmiemy kwarantanną otoczenie chorego, przebadamy to otoczenie po upływie siedmiu dni od kontaktu, wykażemy, że ktoś jest zakażony, to poddamy tego kogoś izolacji i ta osoba nie będzie mogła zarażać następnych. To jest najwłaściwsza metoda walki z tą epidemią. Powinny działać wielkie grupy dochodzeniowe, a dziś ich zadania wykonuje garstka niedofinansowanych inspektorów w sanepidach, która nie ma nowoczesnych narzędzi, a na dodatek jest obciążona dodatkowymi obowiązkami, na przykład wystawianiem mandatów za nieprzestrzeganie przepisów pandemicznych. To całkowite szaleństwo, te osoby nie mają czasu na właściwe postępowanie. Tymczasem powinny drobiazgowo analizować powiązania między ludźmi po to, aby ustalić, kogo wysłać na kwarantannę, a kogo na izolację oraz kiedy i komu wykonać testy.

Ministerstwo Zdrowia zapowiada testy przesiewowe dla całego społeczeństwa, które miałyby wykazać, ilu z nas przeszło lub przechodzi COVID-19. To dobry pomysł?
Jeżeli to będzie badanie naukowe, zaplanowane w odpowiednich grupach ludzi, w odpowiednich grupach wiekowych z uwzględnieniem różnic regionalnych, to oczywiście tak. Natomiast, jeśli to będzie przypadkowa grupa ludzi, których nie wiem, będziemy testować na ulicach, w samochodach - to będzie nonsens, strata pieniędzy. Mieliśmy okazję zobaczyć, czym się kończy testowanie na „chybił trafił” przedszkolanek i osób pracujących w żłobkach w Łodzi. Okazało się, że nikt tam nie jest zakażony, chociaż w pierwszych testach wyszło mnóstwo fałszywie dodatnich wyników. Więc to jest najlepszy przykład, jak nie należy testować ludzi. Nie należy testować ludzi przypadkowych, trzeba testować albo tych, którzy są wyznaczeni na podstawie naukowych analiz, albo mieli kontakt z chorymi. Mamy na przykład epidemię na południu Polski, gdzie grupa osób z jednej ulicy spotykała się na kawie z osobami na kwarantannie, a potem w kościele, na ławeczce przed domem, w sklepie - takich ludzi testujmy.

ZOBACZ TEŻ INNE INFORMACJE O EPIDEMII KORONAWIRUSA SARS-CoV-2:

Mnie ostatnio zaintrygowała wypowiedź rzecznika Ministerstwa Zdrowia, który stwierdził, że w jednej z kopalń, w której było ognisko koronawirusa, większość górników przechodziła zakażenie bezobjawowo.
To odrębny temat tej pandemii. Otóż, okazuje się, że ponad 90, a może nawet 95 procent osób chorych to bez-objawowi nosiciele, czyli osoby nieposiadające objawów. Na początku uważano, że ten wirus zabija bardzo dużo więcej osób. To, co dzieje się w tej chwili, wymusza korektę w podejściu do wirusa - już wiemy, że COVID-19 nie zabija wszystkich, zabija być może trzy, cztery osoby na tysiąc. Ta korekta powoduje, że wiele osób uważa, iż to niezbyt groźny wirus, mało albo w ogóle nieszkodliwy. Ten fakt powinien być mocno podkreślany w komunikacji do społeczeństwa, przez ludzi zarządzających zdrowiem publicznym, bo chodzi o to, żebyśmy wskazali tych, którzy w wyniku tej epidemii są najbardziej zagrożeni. A kto to jest? To są ludzie 60 plus i osoby przewlekle chore. Te osoby powinny wiedzieć, że są w tzw. Grupie ryzyka powikłań COVID-19, wtedy będą świadomie podejmować decyzje, czy na przykład zakładać maskę czy nie, czy jechać na wesele czy pójść na stadion albo do kościoła. Reszta społeczeństwa także musi wiedzieć, kogo ma chronić w pierwszej kolejności - osoby starsze i schorowane powinny być otoczone szczególną opieką, to do nich i ich rodzin i opiekunów powinny być wysyłane jasne zalecenia zachowania dystansu, higieny rąk i noszenia maseczki w zamkniętych przestrzeniach, gdy są tam inni ludzie.

Mówi pan, że jesteśmy właściwie w punkcie wyjścia, w marcu. Jak ta sytuacja się rozwinie, pana zdaniem?
Epidemiologicznie jesteśmy w tym samym miejscu, ale wiemy znacznie więcej. Wszystko zależy od tego, jak będziemy się zachowywać wiedząc, że wirus przenosi się głównie drogą kropelkową. Jeżeli zachowamy dystans, jeżeli będziemy zakładali maski w miejscach gromadzenia się dużej liczby obcych sobie osób, to jest szansa, że nie dojdzie do wybuchu epidemii, że nie powtórzy się scenariusz włoski z marca. Natomiast, jeśli o tym zapomnimy, jeśli będziemy zachowywać się tak, jakby już wirusa nie było, to jestem pełen największych obaw. Uważam, że dojdzie do katastrofy, jak przed trzema miesiącami we Włoszech, Hiszpanii czy we Francji, czyli będziemy mieli bardzo dużo chorych, będziemy mieli przepełnione oddziały szpitalne ludźmi mającymi ciężki przebieg zakażenia, a to osoby głównie starsze. Dopóki te osoby siedzą w domach, a myślę, że jeszcze w nich siedzą, to są bezpieczne. Ale, jeśli to się zmieni, te osoby masowo zaczną wychodzić z domów i zaczną się spotykać z wieloma osobami, to spodziewam się drastycznego wzrostu zachorowań i najgorszego ze scenariuszy.

Ale mówiło się, że w lecie ta epidemia powinna słabnąć, że jeśli wróci, to jesienią.
Nie ma przesłanek, aby tak sądzić. Jeśli ktoś patrzy na to, co dzieje się na świecie, to nie może tak stwierdzić. Jedyne, co wiemy, to to, że wirus, jeśli już wydostanie się z organizmu, gorzej funkcjonuje w temperaturach wyższych przy wyższej wilgotności. Ale proszę zwrócić uwagę, mamy w tej chwili epidemie w Afryce czy Ameryce Południowej, gdzie panują wysokie temperatury i wysoka wilgotność. Nic nie przeszkadza wirusowi w tym, żeby się mnożyć. Absolutnie nie możemy zakładać, że nie ma zagrożenia, bo jest coraz cieplej, a za chwilę przyjdzie lato. Oczywiście, wszystkie wirusy oddechowe zmniejszają swoją aktywność w lecie, zakażeń jest mniej, ale to nie oznacza wygaśnięcia pandemii.

Ja jestem jednak pesymistką: wydaje mi się, że nasza czujność została uśpiona, także przez decyzje rządu, który dość szybko znosi kolejne obostrzenia. Nie ma pan takiego wrażenia?
Mam takie wrażenie i bardzo się o to martwię. To nie jest kwestia optymizmu czy pesymizmu, tylko racjonalnego spojrzenia na sytuację. Jeśli nowy wirus nie wytworzył odporności na poziomie kilkudziesięciu procent w Polsce, a nie wytworzył, to jesteśmy wciąż w marcu, mamy wciąż sytuację sprzed fali epidemicznej i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ta fala się pojawiła. Nie wiemy też do końca, jakie będzie tempo tej fali. Jeśli ludzie będą się grupować, będą biesiadować, będą razem przesiadywać w zamkniętych pomieszczeniach, to nowe ogniska się pojawią - to oczywiste.

Myśli pan, że wybory prezydenckie 28 czerwca to dobry pomysł?
Uważam, że nic się w naszym kraju nie zmieniło pod względem epidemiologicznym między marcem, majem a czerwcem. W dalszym ciągu uważam, że wybory są „imprezą” masową. Biorą w tej imprezie udział nie tylko osoby głosujące, ale i komisje, które siedzą w zamkniętych pomieszczeniach. Więc takie wybory będą wymagały dużego wysiłku, dodatkowych wydatków i bardzo starannej organizacji tak, aby te osoby nie uległy zakażeniu. To często osoby w wieku 60 plus, a więc bardziej narażone na powikłania. Trzeba być bardzo racjonalnym, aby przeprowadzić to wydarzenie w bezpieczny sposób. Na pewno głosowanie korespondencyjne zmniejsza ryzyko zakażeń, nie ma ludzi głosujących w lokalach, ale to nie zmienia faktu konieczności organizacji komisji wyborczych. Jeżeli ktoś te wybory dobrze zaplanuje mając na uwadze bezpieczeństwo członków komisji wyborczych, to wyobrażam sobie, że można te wybory przeprowadzić mając czas, a my mamy na to tylko trzy tygodnie. Sam akt wyborczy nie jest szkodliwy, szkodliwe może być gromadzenie się podczas wyborów ludzi w zamkniętych pomieszczeniach.

NASZE WYWIADY:

Nie boi się pan jesieni?
Powtórzę, to nie jest kwestia strachu. To kwestia racjonalnej oceny ryzyka wynikającej z wiedzy, którą już mamy na temat tego wirusa. Wiemy, że liczba ofiar jest pochodną liczby zachorowań, głównie wśród osób po 60. roku życia i przewlekle chorych, wiemy, że jeśli w Polsce wirus zacznie być szeroko obecny w tych środowiskach, to pojawią się również przypadki ciężkie i śmiertelne. Nie mam złudzeń, co do tego, że wirus, jeśli nie zmutuje, to pozostanie z ludzkością na wiele lat. Jest nadzieja, że może zmutować, złagodnieć, ale to 50 procent prawdopodobieństwa. Pół na pół. Nie ma żadnego powodu, aby ten wirus złagodniał sam z siebie, bo i tak jest dość łagodny. Pamiętajmy, że ponad 90 procent ludzi choruje lekko albo bez objawowo, czyli właściwie nie zauważa tego wirusa. Więc COVID-19 może się szerzyć bez konieczności mutowania, bo mutacje są często wymuszane presją środowiska. Porównałbym tę sytuacje do tej, kiedy mamy gronkowca w nosie. Wielu z nas ma w nosie jakieś bakterie i nawet nie wie, że je w sobie nosi. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ta bakteria nie powodowała u jednej na dwieście pięćdziesiąt osób ciężkiego przebiegu choroby prowadzącego do śmierci. Tak właśnie jest z COVID-19.

MASKI FFP2 ORAZ KN95 Z FILTREM, PRZYŁBICE, ŚRODKI DO DEZYNFEKCJI, OKULARY I INNE PRODUKTY PROFILAKTYCZNE PRZECIWKO WIRUSOM I BAKTERIOM >> Sprawdź w naszym sklepie <<

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści (5) - oszustwo na kartę NFZ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki