Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Karski jako bohater animacji wzorem dla młodych ludzi [WYWIAD]

Łukasz Kaczyński
Sławomir Grünberg
Sławomir Grünberg Maciej Stanik
Ze Sławomirem Grünbergiem, cenionym reżyserem, absolwentem łódzkiej "filmówki", rozmawia Łukasz Kaczyński

Jest Pan bardzo zdeterminowany. Nad filmem dokumentalnym o urodzonym w Łodzi Janie Karskim, emisariuszu Państwa Podziemnego, których chciał powstrzymać Zagładę Żydów, pracuje Pan od kilku lat. Jaki cel Panu przyświeca?
Chciałbym, żeby ten film dotarł do publiczności na całym świecie, żeby nie był to film tylko dla polskiego czy tylko dla amerykańskiego widza. Na początku września 2014 roku mieliśmy pierwsze pokazy fragmentów tego filmu w Południowej Afryce badając reakcje publiczności. To właśnie jest ważne, by ta nieprawdopodobna postać Jana Karskiego, młodego chłopaka, 25-letniego, aby jego odwaga, poświęcenie i misja, której się podjął, dotarły do odbiorców. Do młodych ludzi, którzy często szukają motywacji i powodów, żeby coś ważnego zrobić. Takim kimś był właśnie Jan Karski, który wziął na siebie nieprawdopodobne ryzyko wchodząc w przebraniu kilkakrotnie do getta warszawskiego i do obozu przejściowego w Izbicy Lubelskiej (myśląc, że to jest Bełżec), aby być świadkiem, aby zapamiętać dzięki swej fotograficznej pamięci te wydarzenia, i przekazać je wielkim władcom świata, prezydentom, ministrom spraw zagranicznych, decydentom, rabinom to, co się dzieje z ludnością żydowską w Polsce. Coś, co nie było jasne. Wtedy, w 1942, 1943 roku, kiedy te informacje docierały poza Polskę, większość ludzi nie mogła sobie wyobrazić, że Niemcy postanowili zlikwidować jeden naród. W sposób systematyczny zabijając, paląc, mordując. Przez 35 lat po zakończeniu wojny Karski myślał jednak tylko o tym, że właściwie nic nie zrobił, że jego działania nie doprowadziły do konkretnych rezultatów. Ale nie mówił o tym. Nikt z jego amerykańskich studentów nie wiedział, co takiego ich wykładowca robił w czasie wojny. Dopiero po jego śmierci historycy zaczęli badać wpływ tak zwanych raportów Karskiego na rządy Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych czy Rosji. Okazało się, że ten wpływ jednak był. Jednym z efektów było powołanie przez prezydenta Roosevelta w styczniu 1944 roku organizacji War Refugee Board, która spowodowała, że około 200 tysięcy Żydów z Rumunii i Węgier zostało uratowanych. Może Karski spodziewał się innych reakcji w trakcie, gdy opowiadał, ale jego raporty przynosiły rezultaty.

Karski był zatem swoistym przekaźnikiem pewnej wiedzy, stanu rzeczy. Jako filmowiec widzi Pan jakiś związek między jego zadaniem a swoją rolą jako dokumentalisty?
Robię filmy od 35 lat, przygotowałem ich ponad 40, i chcę, by docierały one do widza. Żeby nie tylko edukowały, ale też - taka jest moja nadzieja - w jakiś sposób zmieniały świat, chociażby w jednym widzu dokonywały przeistoczenia. Jestem osobą bardzo optymistyczną i wierzę, że sztuka działa, że na sztukę się reaguje. Sam przez to przeszedłem jako młody człowiek reagowałem na konkretne filmy, a moje decyzje życiowe były efektem filmów i przedstawień teatralnych, które obejrzałem, książek, które przeczytałem. Ale również wiem, że filmy potrafią zmienić świat, czego także doświadczyłem. Kilka filmów, które zrobiłem w Stanach Zjednoczonych są tego doskonałym przykładem. Mam tę świadomość, że robiąc film o Janie Karskim wpłynę na ludzi, szczególnie na młodych ludzi. Bo wierzę, że film "Jan Karski i władcy ludzkości" przyciągnie ich uwagę, choćby dlatego, że w obszernych fragmentach wykorzystujemy w narracji nowoczesne animacje, a sposób opowiadania dopasowany jest do ich wrażliwości.

Z jaką reakcją spotkaliście się po pierwszych pokazach?
Nie lubię się chwalić, ale odbiór jest fantastyczny. Mieliśmy do września cztery pokazy fragmentów i wywołały one bardzo ciekawe dyskusje. Pokazując je bierzemy na siebie pewne ryzyko, bo nie pokazujemy skończonego efektu, dlatego opinie ludzi są ważne. Cały czas przemontowujemy film, szukamy nowych pomysłów. Dzień przed naszą rozmową pojawił się pomysł na nowe ujęcie sceny, gdy Karski rozmawia z Rooseveltem. Karski jest pytany o to, jak przedstawia się sytuacja z końmi, bo Polska jest krajem rolniczym. Zupełnie surrealistyczna rozmowa, która dla Karskiego była jakimś dowcipem. "Tak, panie prezydencie, są konie" mówi Karski. Brakowało nam puenty, wypunktowania. Stąd pomysł, by w animacji pokazać konia czy dwa, które pracują w polu, kamera odjeżdża i z tyłu widać drut kolczasty, kominy krematoriów. Połączenie koni, które dla Roosevelta były tak ważne z tysiącami osób, które są nieważne pomoże wypunktować znaczenie.

Dla Karskiego konie też były ważne. Przed wojną uwielbiał na nich jeździć. Nota bene, gdy jego oddział stacjonował wtedy w Oświęcimiu, zapuszczał się konno na okoliczne podmokłe łąki. W tytule Pana filmu "władcy ludzkości" to jakiś przejaw ironii, na przykład wobec tego, jak hitlerowcy widzieli siebie?
Nie, nie, to słowa samego Karskiego. Cały czas o tych wielkich politykach opowiadał jako o władcach ludzkości. W wywiadach wielokrotnie mówił o tym, że spotkał władców ludzkości. Choć Karskiemu nie zbywało w tej materii na ironii. Czuł, że ci władcy ludzkości nie są aż tak potężni. W filmie te słowa padają z ust Jana Karskiego kilkakrotnie. Myślę, że mają podwójne znaczenie.
Gdy zaczynał Pan pracę nad filmem, jak dużą wiedzę miał Pan o Janie Karskim? To był właśnie zapalnik?
Z Janem Karskim zetknąłem się 7 lat przed rozpoczęciem pracy nad filmem, bo dostałem nagrodę imienia Karskiego przez niego samego wręczoną. To była nagroda za odwagę w podejmowaniu tematów bardzo ryzykownych przyznana za film "School Prayer. A Community At War". Zacząłem się interesować Karskim. Dopiero później, 7 lat temu, spotkałem w USA kilka osób, które powiedziały mi, że powinienem zrobić film o Janie Karskim. Film, który łączyłby kontynenty. Taki film nie powstał, a Karski nie zaistniał jako ważny Polak na świecie. Pierwszy pomysł, zasugerowany mi, był taki, aby połączyć sceny dokumentalne z fabularyzowanymi historycznymi. Ja nigdy, no może z kilkoma wyjątkami, nie widziałem dobrze zrobionego filmu połączonego z fabułą. Zawsze ta fabuła była za tania, nie było pieniędzy na dobrych aktorów i scenografią. Zawsze wychodziło to tanio, więc broniłem się przed tym. Potem był pomysł na rotoskopię, czyli coś pomiędzy animacją a filmem fabularnym, gdzie kręci się sceny z aktorami, a potem technicznie są zmieniane i widzimy tylko obraz postaci. To też nie było tym, co chciałem zrobić. Aż zobaczyłem film "Walc z Baszirem", izraelski film historyczny Ariego Folmana w całości animowany, gdzie animację robił Yoni Goodman. Przekonałem się, że to działa w stu procentach. 4 lata temu obrałem ten kierunek. Skontaktowałem się z reżyserem tej animacji, on bardzo się do tego zapalił, ale ostatecznie nie udało się nam przy tym pracować, z różnych powodów. Skontaktowałem się z animatorami ze studia Badi Badi w Warszawie. Autorem animacji jest Tomek Niedźwiedź i robi genialną robotę. Przez kilka tygodni pracował nad koncepcją jak to zrobić i jak mi powiedział jest to oryginalny rodzaj animacji, nigdy wcześniej niestosowany. Teraz Badi Badi są zajęci, więc kontynuujemy pracę z nowym studiem z Gdańska. Brakuje nam jeszcze 5 segmentów animacji z 20. A w Berlinie komponowana jest muzyka.

7 lat pracy to dość długo.
Tak, miałem już jeden film, nad którym tyle pracowałem. Ale to nie jest praca non stop. Ona postępuje zrywami, czasem brakuje energii, pieniędzy, które wciąż zbieramy.

Wydawałoby się, że w Ameryce nie będzie problemów ze znalezieniem funduszy.
Tak mi się też wydawało, a jest akurat odwrotnie. Część środków zebraliśmy w Polsce, część w USA. Przeprowadzamy też kampanię Kickstartera, czyli portalu crowdfundingowego. Dostaliśmy nawet kiedyś wsparcie z urzędu miasta Łodzi, ale wtedy nie mogliśmy ich wziąć. Filmem zainteresowała się TVP1, ale też nie zostało ono zrealizowane, bo wszystko to są transakcje wiązane. Obecnie intensywnie pracuję z kartami kredytowymi i prosząc różnych ludzi, by teraz nie wymagali ode mnie pieniędzy. Sam koszt materiałów archiwalnych to jest około 35 tys. dolarów.

Przed laty studiując w "filmówce" mieszkał Pan w Łodzi czy dojeżdżał?
Przyjeżdżałem na tydzień najczęściej wracając na weekendy do Warszawy, ale czasem zostawałem. Przez dwa lata, pamiętam, mieszkałem na terenie Szkoły Filmowej. W takich barakach, których dziś nie ma. Zrobione jest dla studentów zaocznych. W ogóle nie wychodziłem poza teren Szkoły. To było dobre i niedobre, bo przez ten czas w ogóle nie widziałem miasta. Byłem tak zapalonym studentem i tak chłonnym na to, co się tu działo. Przez ostatnich kilka lat zrozumiałem, że żyję w mieście Łodzi. To była całkiem inna Łódź. Pamiętam biedę z nędzą. Miasto było atrakcyjne filmowo, ale było dość smutnym miejscem. Szczególnie gdy nie było nic w sklepach i restauracjach.

Z drugiej strony był jednak przemysł, włókienniczy i filmowy też. Dlaczego te pięć lat w Szkole było tak ważne?
Te lata mnie ukształtowały jako filmowca. Wcześniej skończyłem studia w Warszawie, pracowałem tam też przez dwa lata w telewizji, ale dopiero tutaj odkryłem to, kim jestem i kim chcę być. I zobaczyłem, że to jest miejsce, w którym chcę się znaleźć na resztę życia, czyli być filmowcem, kręcić, produkować, reżyserować, montować. Wszystkiego tego nauczyłem się w "filmówce". Spotkałem tu nieprawdopodobnych profesorów, którzy mnie zainspirowali, kolegów, z którymi do dziś mam kontakt. Te pięć lata to najważniejszy czas w moim życiu.

Rozmawiał Łukasz Kaczyński

Księgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki