Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Józef Tazbir: Od początku wierzyłem, że sąd mnie uniewinni

Redakcja
Zarzucili mu niegospodarność, zajęli dom, samochód, konto. Zwolnili z funkcji dyrektora szpitala i ordynatora. Przeszedł zawał. Teraz okazuje się, że jest niewinny. O swojej drodze przez mękę opowiada Józef Tazbir, były dyrektor szpitala im. Kopernika w Łodzi.

Po 10 latach sąd uniewinnił Pana z wszystkich zarzutów działania na szkodę szpitala Kopernika, ale w Łodzi Pan nie pracuje. Tej niewinności nie wystarczyło na to, żeby wrócił Pan do pracy w Łodzi?
Chirurgowi z oddziału zabiegowego, po czterech latach nieobecności w sali operacyjnej, nie jest tak łatwo wrócić. Miejsca w szpitalach są zajęte. Absolwenci medycyny nie mogą się doczekać na miejsce, a co dopiero, jak to się mówi „człowiek z przeszłością”. Poza tym skończyłem 65 lat. Te 10 lat, które minęły, to najlepszy wiek chirurga. Ma już olbrzymie doświadczenie, wciąż mu się chce, żeby coś zrobić. Mnie te najlepsze 10 lat życia zawodowego zmarnowano. Teraz jestem konsultantem medycznym, pracuję właściwie w całej Polsce, a moim pracodawcą są Toruńskie Zakłady Materiałów Opatrunkowych.

Który moment był najgorszy?
13 grudnia 2005 roku. Zostałem wtedy zwolniony z dnia na dzień, z ogromną awanturą w mediach. Dziennikarze wiedzieli zresztą wcześniej, ponieważ Urząd Marszałkowski, któremu podlega szpitala Kopernika, rano zrobił konferencję i dopiero po tej konferencji dostarczono mi odwołanie. Pamiętam, że siedziałem wtedy i pisałem wyjaśnienie do zarzutów po kontroli Urzędu Marszałkowskiego, która trwała w szpitalu prawie 10 miesięcy. Ale na to wyjaśnienie nikt już nie czekał. A szukano tak, żeby znaleźć, co zresztą później widoczne było w zeznaniach świadków. Samo zwolnienie też było zresztą dziwne. Kiedy dyrektor departamentu polityki zdrowotnej przyszedł mi wręczyć odwołanie, powiedziałem, że mam jeszcze do podpisania wnioski o kredyt dla szpitala i parę spraw terminowych i to jest ostatni dzień, aby to zrobić. Zgodził się, powiedział, że w takim razie będę jeszcze dyrektorem do godziny 15. Więc byłem tym dyrektorem do 15.
Kiedy następnego dnia żegnałem się z dziennikarzami na mojej konferencji prasowej, chcąc im przekazać informacje z mojej strony, Urząd Marszałkowski się wściekł i ścigali mnie, że nielegalnie skorzystałem z pomieszczeń szpitala. Ale już byłem tak wyczulony na to, co ze mną robiono, że przezornie zapłaciłem szpitalowi za wynajęcie sali konferencyjnej.

Wszystko kręciło się wokół spółki Kopernik?
Wokół tego, że otworzyłem pracownię hemodynamiki bez zgody konsultanta wojewódzkiego z zakresu kardiologii, czym miałem narazić szpital na straty w wysokości blisko 40 milionów złotych. Nie zauważono tego, że miałem zgodę konsultanta krajowego. Procedury z pracowni hemodynamiki i kardiologia interwencyjna były bardzo dobrze płatne. Stąd opinia specjalisty wojewódzkiego, żeby szpital nie startował w tym programie. Były dwie pracownie hemodynamiki, a tu nagle pojawia się kolejna, która stała się konkurencją, tym bardziej, że nasza pracownia była najnowocześniejszą w Łodzi i chyba również w Polsce. Taki był kontekst. Ale to był tylko jeden z kilkunastu zarzutów. We wszystkim, co robiłem dla dobra szpitala, dopatrywano się najgorszych rzeczy i formułowano z tego zarzuty. Weźmy sprawę lądowiska dla helikopterów. Przygotowaliśmy taki projekt, ale nie było pieniędzy. Dlatego Fundacja Kopernika przeprowadziła zbiórkę. Niefortunnie nazwaliśmy to cegiełkami, więc od razu pojawił się zarzut, że nie było zgody Ministerstwa Finansów. A to były zwykłe wpłaty na konto Fundacji, tyle że celem miało być sfinansowanie lądowiska. Zresztą szpital skorzystał na moich inicjatywach, kiedy już dawno nie byłem dyrektorem. Złożyłem na przykład pozwy do NFZ za nadwykonania na kwotę blisko 23 milionów złotych. I szpital dostał te pieniądze, kiedy mnie już nie było. To była ta moja „niegospodarność”.

Nie rozmawiał Pan z marszałkami, nie wyjaśniał?
Ależ oczywiście, że rozmawiałem. Już w 2004 dochodziły mnie słuchy, że w szpitalu za dobrze się dzieje, że pewnie dla kogoś to wszystko szykuję. W kuluarach zaczęło krążyć nazwisko mojego następcy. Dlatego wprost poszedłem do marszałka odpowiedzialnego za służbę zdrowia. Byłem gotów zrezygnować, ale pod warunkiem, że dostanę możliwość odpowiedzenia na zarzuty i przeprowadzę przez biegłych badanie bilansu szpitala, żeby wszystkie sprawy finansowe szpitala były wyjaśnione. Dostałem na to czas do 16 grudnia, a 13 grudnia zostałem odwołany. Jednocześnie Urząd Marszałkowski przekazał sprawę do prokuratury. Kilkaset osób ze szpitala podpisało list w mojej obronie skierowany do Urzędu Marszałkowskiego, ale nie było żadnej reakcji. Przez następne dwa lata praktycznie nic się nie działo, pracowałem jako ordynator na oddziale, pod coraz większą presją. Aż pewnego ranka w 2007 roku, byłem akurat na zwolnieniu po zabiegu operacyjnym, zapukało do mnie trzech funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Grzecznie zapytali, czy mogą wejść, zaznaczyli, że mogli przyjść o 6 rano, a przyszli przed 8. Mieli prokuratorski nakaz przeszukania, na wypadek gdybym nie chciał wydać dokumentów, których żądali.
Wydał Pan?
Oczywiście. Nie miałem nic do ukrycia. Jednocześnie na poczet rzekomo wyrządzonych przeze mnie strat zabrano mi wszystko. „Ma Pan działkę? To poprosimy akt notarialny. Domu też. Ma Pan samochód? To poprosimy o dowód rejestracyjny. Ma Pan gotówkę? To proszę przynieść.” Za jakiś czas dostałem od komornika informację o zajęciu hipotecznym domu, działki, samochodu, zajęto również moje konto bankowe. Z dnia na dzień, mimo że człowiek wciąż jest niewinny, traci wszystko.

Coś Panu zostało?
Pozwolili mi zostawić 2 tysiące złotych. Gdyby nie rodzina, gdyby nie możliwości pracy, to nic tylko iść pod most. Równia pochyła. Jakiś czas po tej wizycie ABW, kiedy po zwolnieniu lekarskim wróciłem do pracy, okazało się, że czeka już kolejna sankcja prokuratorska. Prokurator zawiesił mnie na stanowisku ordynatora. Odwołałem się do sądu, ale sąd, mówiąc w skrócie, uznał, że na stanowisku ordynatora nadal mogę narażać szpital na straty finansowe. Zostałem więc lekarzem na oddziale. To wszystko odbyło się w sposób, który bardzo przeżyłem. W obecności pielęgniarek, stażystów i studentów zostałem poinformowany, że już nie jestem ordynatorem.

Nie mogli tego powiedzieć na osobności?
Mogli. Dyrektor mnie zresztą później przepraszał, ale co mi z tych przeprosin? To było poniżające. Nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie. A robiono wszystko, żeby się mnie pozbyć ze szpitala.

Ale został Pan jako lekarz na oddziale.
Nie do końca - przeniesiono mnie na inny oddział. Tam nie miałem nawet szafki ubraniowej. Przyjeżdżałem rano do pracy, przebierałem się w samochodzie. Nie przydzielono mi odcinka do pracy, w końcu usłyszałem, że biorę pieniądze za darmo. Trudno to było wytrzymać, wziąłem urlop bezpłatny i poszedłem do pracy do szpitala w Pabianicach, gdzie do współpracy w charakterze pełnomocnika do spraw medycznych zaprosił mnie ówczesny prezes. Jak szpital wyszedł na prostą i zaczął przynosić zyski, pozbyto się pana prezesa i ja też już nie miałem tam czego szukać, tym bardziej, że znów pojawiła się publicznie informacja o mojej ,,przestępczej” działalności. Wróciłem do Kopernika, ale zostałem z niczym: nie przydzielano mi ani operacji, ani dyżurów, ani pacjentów. Więc się zwolniłem za porozumieniem stron, żeby przerwać tę sytuację. Od tego momentu, od 2009 roku, zacząłem pracę na własny rachunek, jeżdżąc po całej Polsce. Bydgoszcz, Toruń, Wrocław, Lublin, Kraków, Szczecin, Koszalin.

Cały czas był Pan jednak niewinny. Nie próbował Pan znaleźć pracy w Łodzi?
Próbowałem, ale bezskutecznie. W szpitalach marszałkowskich - wykluczone z oczywistych względów. Miejskie były dwa, ale miejsca zajęte. To gdzie ma pracować chirurg? Startowałem na stanowiska kierownicze w trzech konkursach w Polsce, wszędzie zostałem zaakceptowany i byłem gotów rozpocząć pracę. Wtedy docierała tam informacja, że mam zarzuty. I delikatnie mi dziękowano.

Jak delikatnie?
Nikt mi wprost nie powiedział: odrzucamy pana z powodu zarzutów. W uzdrowisku w Ciechocinku ministerstwo niespodziewanie unieważniło konkurs. W szpitalu klinicznym w Bydgoszczy na tydzień przed rozpoczęciem pracy dowiedziałem się pocztą pantoflową, że zmieniła się koncepcja. W uzdrowiskach w Ustroniu - podobnie. Wie Pan, ja nie obrażam się na rzeczywistość, nie przyjmowałem tego jako afrontu. Starałem się zrozumieć tych, którzy mieli podejmować decyzje o moim zatrudnieniu. Podejmowałem kolejne próby i czekałem na wyrok. Byłem przekonany, że racja będzie po mojej stronie. W trakcie tego wszystkiego, w czerwcu 2013 stres był już tak silny, że dopadł mnie zawał. Ale nie dawałem za wygraną. Proces przecież trwał.
Z takim spokojem mówi Pan o trwającej przez 10 lat równi pochyłej: kontrola w szpitalu, ABW, prokuratura, sąd, utrata stanowisk dyrektora, ordynatora, utrata pracy w ogóle, wilczy bilet, zawał...
Ja nie jestem kimś, kto płacze nad sobą i żałuje, tylko robię swoje. W tym czasie napisałem program unijny, pracowałem nad pomysłami związanymi z nowymi technologiami w dziedzinie opatrunków oraz nad tzw. Citonetem, czyli siecią spółek świadczących usługi sterylizacji, prania i wynajmu narzędzi chirurgicznych i zaopatrzenia szpitali w materiały opatrunkowe i bieliznę operacyjną. Citonet to zresztą pomysł, za który najmocniej dostałem w Łodzi po głowie, a który dziś jest powszechnie wdrażany, ponieważ pozwala szpitalom na oszczędności i usprawnienie pracy. To wszystko mnie nakręcało i nakręca nadal.

A ludzie? Z jakimi spotykał się Pan reakcjami, kiedy postawiono Panu zarzuty, a później stanął Pan przed sądem?
Z tych setek „przyjaciół” została mi garstka. Nie wierzyli w te wszystkie zarzuty. Wspierała mnie rodzina. Ale ja nie jestem typem człowieka, którego łatwo zniszczyć, który siada i - jak już mówiłem - płacze nad sobą. Byli ludzie, z którymi utrzymywałem kontakty zawodowe i towarzyskie, ale po całej tej sprawie przestali je utrzymywać. Ale czy ja mam do nich żal? Nie mam. Mogli się obawiać kontaktów ze mną. Podjęli takie, a nie inne decyzje, ich sprawa.

Środowisko lekarskie trzymało z Panem?
Tak. Z kilkoma wyjątkami.

Nie było momentu, że doszedł Pan do ściany? Że pomyślał Pan: dalej już nie dam rady?
Byłem przekonany, że mam rację i sąd mi ją przyzna, choć nie wszystkie doświadczenia z sądem miałem dobre. Odwoływałem się od decyzji o zakazie zajmowania stanowisk do sądu rejonowego, ale sąd moje wnioski każdorazowo odrzucał „z powodu wysokiego uprawdopodobnienia zarzucanych mu czynów i grożącej wysokiej kary”.

Mówi Pan o 10 latach zmarnowanego życia. Do kogo ma Pan dziś największy żal?
Dajmy spokój. Za wcześnie na to. Może kiedyś napiszę książkę.

Wystarczy Panu wyrok uniewinniający? Nie będzie Pan nikogo skarżył o odszkodowania?
Zobaczymy, ale nie ukrywam, że poniosłem straty. Może najśmieszniejsza to samochód z 2004 roku. Był zabezpieczeniem i dopiero dziś mógłbym go sprzedać, ale przy cenie, jaką mógłbym za niego uzyskać, bardziej opłaca mi się nim jeździć. Dużo większe są straty wynikające ze stanowisk, których nie mogłem objąć, dyżurów lekarskich, których mnie pozbawiono.

Ma Pan dziś satysfakcję, że to Pan miał wtedy rację, chociażby w sprawie outsourcingu, czyli zlecania usług na zewnątrz?
Outsourcing uważano wtedy za dziką prywatyzację. To był argument niektórych polityków, żeby gnębić ludzi, którzy próbowali takie pomysły lansować. Dziś outsourcing robią wszyscy. Nawiasem mówiąc, nie ma nic gorszego, gdy polityka wkracza do medycyny, ale to nie jest najlepszy czas, żeby o tym mówić.

Czy już po wyroku uniewinniającym ktoś Pana za te 10 lat przeprosił?
Dostałem mnóstwo telefonów z gratulacjami, ale z tych, którzy to zrobili, nie przeprosił mnie nikt.

Rozmawiał Sławomir Sowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki