Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krajobraz po awarii

Jacek Grudzień
Przypuszczam, że nie jestem jedyną osobą, dla której najbardziej działającym na wyobraźnię wydarzeniem była niedawna awaria prądu w Łodzi.

Jechałem samochodem z południa Łodzi. Poczułem się niepewnie przy skrzyżowaniu Sienkiewicza i Piłsudskiego, bo nie działały światła. Jakoś przebrnąłem skrzyżowanie. Potem dziękowałem losowi, że jadę Sienkiewicza, a nie ulicami podporządkowanymi. W pracy z przerażeniem patrzyłem na migające lampy zasilania awaryjnego. Z koleżanką próbowaliśmy się pochwalić, że mamy lepiej w domach, bo ogrzewanie gazowe. Szybko sprowadził nas na ziemię kolega mówiąc, że piec może i gazowy, ale bez prądu nie działa. Chwilę później ktoś przypomniał, że brak prądu to także brak herbaty, kawy, bo wszędzie są już czajniki elektryczne.

I od słowa do słowa, dosyć szybko się przekonaliśmy, że to co dzisiaj oznacza katastrofę, czyli awaria energetyczna, kiedyś było normą i miasto normalnie funkcjonowało. Bo kto ma teraz w domu świeczki przygotowane na wyłączenia prądu? W ilu domach pod ręką są zapałki, tak na wszelki wypadek? Pamiętam jak zainstalowano oświetlenie na stadionie ŁKS-u. Gdy rozgrywano tu mecze po zapadnięciu wzroku, zdarzało się, że na osiedlu wyłączano światło. Nie pamiętam już czy w mieszkaniach też, ale uliczne oświetlenie na pewno. Mnie to zupełnie nie przeszkadzało, bo dom moich rodziców był tak blisko stadionu, że i tak było jasno. Nawet w mieszkaniu. A trwało to ponad dwie godziny!

Wtedy nikt z tego powodu nie robił tragedii, ale współcześni dorośli często nie potrafią sobie radzić w prostych sprawach gdy nie ma prądu. A gdyby tak piątkowa awaria się przedłużała i baterie w telefonach, tabletach i innych urządzeniach mobilnych się wyładowały. Łatwo sobie wyobrazić katastroficzny film pod roboczym tytułem „Walka o akumulator” lub „Ostatni agregat” i panikę tysięcy ludzi, którzy nie mają gdzie naładować telefonów. Prawie jak wizja końca świata!

Teraz o radzeniu sobie w trudnych w sytuacjach, ale na łódzkich drogach, co także ma pewien związek z brakiem prądu. We wrześniu tego roku musiałem zmienić drogę do pracy i jeździć przez śródmieście. Oczywiście zaczęło się od koszmaru i dodatkowych 30 minutach jazdy. Później zacząłem szukać tras alternatywnych i skrzyżowań bez świateł. Pierwsza refleksja jest taka, że w godzinach szczytu dużo łatwiej jest włączyć się do ruchu tam, gdzie nie ma sygnalizacji. Druga - że coś się w nas, kierowcach, wtedy zmienia. Wyjeżdżający z podporządkowanych są po prostu wpuszczani i nie muszą czekać aż komuś zgaśnie silnik, żeby włączyć się do ruchu.

Gdy już znalazłem alternatywną trasę okazało się, że oszczędzam nawet do 15 minut. A to tylko 4 kilometry. Wniosek jest prosty. Większość kierowców woli postać, ale jechać tam, gdzie na skrzyżowaniach są światła. Dlatego jak wyłączają prąd na drogach, zaczynają się kłopoty, bo wielu zmotoryzowanych nie wie jak poradzić sobie na przykład przy dojeżdżaniu do dróg równorzędnych. Czyli bez prądu ani rusz. A do tego należy jeszcze dodać wiarę, że prąd zawsze będzie, co sprawia, że jesteśmy kompletnie nieprzygotowany do sytuacji kryzysowych.

Wiarę w to, że nic się nie psuje, widać po zmianach w funkcjonowaniu tramwajów. Zlikwidowano mijanki, pętle (nie mylić z krańcówkami) i alternatywne trasy. Teraz gdy psuje się tramwaj, pół miasta stoi. Kiedyś gdy była awaria na Zielonej, to ruch odbywał się Tuwima. Do dziś już chyba tylko jako zabytek zostały tory na Czerwonej i Wróblewskiego. A przecież przy tak zakorkowanych trasach samochodowych mogłaby by być to idealna zachęta do przesiadki z auta do tramwaju.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki