Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Krawczyk: Anioły czuwają nade mną [WYWIAD]

rozm. Anna Gronczewska
Krzysztof Krawczyk już od pięćdziesięciu lat występuje na scenie. I szczerze przyznaje, że estrada nie zna litości
Krzysztof Krawczyk już od pięćdziesięciu lat występuje na scenie. I szczerze przyznaje, że estrada nie zna litości Grzegorz Gałasiński
O swoim życiu na scenie, wierze w Boga, sukcesach, porażkach, szansie na karierę za oceanem i... fascynacji stołówkowym jedzeniem - mówi Krzysztof Krawczyk, który obchodzi jubileusz 50-lecia pracy artystycznej.

Od 50 lat występuje pan na scenie. Chce się panu w to wierzyć?
Mogę odpowiedzieć starym przysłowiem, że zleciało jak z bicza strzelił! Nie mam tej świadomości, że pół wieku występuję na scenie. Nie chce mi się w to wierzyć! Ten czas bardzo szybko zleciał. Życie tak normalnie płynie do pięćdziesiątki. Potem przyspiesza... Nagle człowiek orientuje się, że zleciała ta pięćdziesiątka. A ja mam już 67 lat! Człowiek nie ma świadomości upływu czasu. Chcę podziękować wszystkim, którzy chcieli mnie tak długo słuchać.

Pewnie patrzy pan czasem wstecz. Jakie widzi pan wtedy obrazy?
Najważniejsze jest to, że Pan Bóg wycina złe wspomnienia. W moim życiu, tak jak każdego człowieka, nie brakowało chwil, które chciałbym, aby się nie powtarzały. Przeszedłem operację biodra, serca. Przeżyłem ciężki wypadek, który miał miejsce w 1988 roku. Z tego wszystkiego pamiętam taki pozytyw, że bardzo lubiłem szpitalne jedzenie. Pewnie wynikało to z tego, że zawsze lubiłem jeść na stołówkach. Gdy byłem chłopcem, mama wykupywała mi obiady na szkolnej stołówce. I się do niego przyzwyczaiłem. W moim życiu było też wiele szczęśliwych chwil. Najszczęśliwsze jest to, że z tych pięćdziesięciu lat, które spędziłem na scenie, dwadzieścia siedem jestem z moją żoną Ewą! W kwietniu obchodziliśmy 25. rocznicę naszego ślubu kościelnego. Mszę świętą w tej intencji odprawiali w naszej parafii w Grotnikach ojcowie oblaci. A w Częstochowie mszę za nas odprawiał nasz cudowny przyjaciel, ks. biskup Antoni Długosz.

Jaka była najszczęśliwsza chwila w pana karierze?
Było ich kilka. Niezapomniana jest na pewno ta, która miała miejsce na ziemi amerykańskiej. W Las Vegas, w hotelu Frontier, na głównej ulicy miasta. Tysiąc osób, w tym trzystu Polaków, kończy mój występ brawami na stojąco. Mój menedżer, przyjaciele płakali ze szczęścia, że Polak mógł coś takiego zrobić. W gazetach ukazały się bardzo dobre recenzje tego występu. Woziłem je z sobą. Gdy przekraczałem szybkość, zatrzymywała mnie policja, wyjaśniałem im, że niedawno byłem w Las Vegas i chwaliłem się tymi recenzjami. Patrzyli na to z podziwem. Wypowiadali się o mnie Dolly Parton, Kenny Rogers, którego potem poznałem. Nazwali mnie Kristopher from Europe. Ten koncert bardzo dobrze zapamiętałem.

Co jeszcze?
Rok 1969, gdy z Trubadurami zdobyliśmy wyróżnienie na festiwalu w Opolu za "Ondraszka", piosenkę napisaną przez Sławka Kowalewskiego. Śpiewała z nami Sławka Mikołajczyk, nasza cudowna wokalistka. Potem w 1978 roku zdobyłem kolejną pierwszą nagrodę jury w Opolu. Byłem już solistą. Nagrodę dostałem za piosenkę "Pogrążona we śnie Natalia". A dwa lata wcześniej dostałem nagrodę publiczności i dziennikarzy, co jest dziś cudem, za "Rysunek na szkle". Na bis wychodziłem ze trzy, cztery razy, choć nie można było bisować, bo był to konkurs. Konferansjerzy nie mogli sobie z tym poradzić.

Czego panu zabrakło do zrobienia wielkiej kariery?
Pieniędzy! W tamtych latach Madonna wydawała pięć milionów dolarów na wydanie i promocję płyty. Polak nie był w stanie znaleźć sponsora z taką ilością pieniędzy. Cudem wydałem płytę w Indianapolis, gdzie ściągnął mnie Zbyszek Niemczycki, który jakiś czas był nawet moim menedżerem. Załatwił mi kontrakt płytowy. Płytę nagrałem w studiu wytwórni TRC Records, należącej do amerykańskiej rodziny. Zainteresowanie mną wzrosło, kiedy zrobiło się głośno o Solidarności. Wtedy nagraliśmy singla "Solidarity" w polskiej i amerykańskiej wersji. Ta piosenka znalazła się potem na płycie. Dostał ją nawet Lech Wałęsa. Nagraliśmy do tej piosenki teledysk. Ja stałem na gruzach z gitarą i pisałem farbą "Solidarity". Ale Polacy nie chcieli amerykańskiego Krawczyka. Gdy pojechaliśmy z tą płytą w trasę, sprzedaliśmy może tysiąc egzemplarzy. To w Ameryce było nic. Tam zainteresowanie artystą zaczyna się od sprzedania pół miliona sztuk płyty. Zabrakło pieniędzy. Przy moim drugim podejściu w Memphis i Nashville znów była szansa, by zaistnieć. W Nashville nagrywałem u Davida Briggsa, jednego z kierowników muzycznych Elvisa Presleya. Studio było piękne. Praca z tymi ludźmi, perfekcyjnie przygotowanymi, była dla mnie wielkim przeżyciem. Za to wszystko musiałem zapłacić... Niestety, ta płyta się nie ukazała. Mam nadzieję, że w końcu uda się ją wydać. Ludzie, którzy słyszeli znajdujące się na niej piosenki, twierdzili, że brzmi bardzo dobrze. Nawet dziś. Jest to taka płyta popowo-country'owa.

Ale za oceanem miał pan zupełnie inny powód do chwały...
Tak. Tam poznałem moją żonę. I jest moim aniołem. Wcześniej to ja byłem jej opiekunem, a dzisiaj Ewa się mną opiekuje. Jest taką moją kierowniczką, wszystko załatwia, zapewnia rodzinne szczęście. Jest tak urocza, mądra i piękna, że po prostu koniec świata!

Jest pan odważnym artystą. Nie bał się pan rozpocząć współpracy z Andrzejem Smolikiem, zaśpiewać w duecie z Edytą Bartosiewicz...
To oni się bardziej bali mnie niż ja ich! Z takim legendarnym doświadczeniem wszedłem do studia Andrzeja Smolika, ale od razu mnie wyciszył. Powiedział: - Ty już wszystko śpiewałeś, ale teraz idzie jesień, jest czas spokoju, więc śpiewajmy wszystko na pół gwizdka, spokojnie, tym ładnym twoim swingiem. No i udało się nam nagrać kilka świetnych utworów. Andrzej zmienił sposób mojego śpiewania. Próbowałem śpiewać pod Elvisa Presleya, Toma Jonesa. Jednak jeszcze wcześniej zrobił to Rysio Kniat. Gdy nagrywaliśmy płytę poświęconą pamięci Mieczysława Fogga, prosił, bym śpiewał półszeptem. Takim ważnym aniołem jest też dla mnie mój menedżer Andrzej Kosmala. Pracujemy razem już ponad czterdzieści lat. On był, jest i pewnie zawsze będzie fanem mojego głosu. Tak jak fanem Elvisa Presleya, Toma Jonesa. Andrzej ciągle namawiał mnie do nowych przedsięwzięć. Odwagi mi nie brakowało, ale trzeba było mieć odpowiedniego menedżera. Dziś mamy tłum wspaniałych wokalistek i wokalistów. Ale na palcach policzymy dobrych menedżerów muzycznych. Najlepszym takim menedżerem jest człowiek będący dziennikarzem i adwokatem. Andrzej nie jest adwokatem, ale był nim jego ojciec. Nieraz bronił mnie własnym ciałem. Nasza przyjaźń przetrwała moje małżeństwa. Andrzej Kosmala jest też człowiekiem, który pisze piękne teksty. Nagraliśmy teraz nową płytę "Pół wieku, człowieku". Jest bardzo sympatyczna, wszystkim ją polecam. Ja z reguły nie słucham Krawczyka, ale tę sobie puszczam. Ukaże się wiosną przyszłego roku.

Wiele osób zauważa, że teraz pan naprawdę fajnie śpiewa.
Szanuję ludzi, którzy tak mówią, bo oni odkryli innego Krawczyka. Tamten Krawczyk przypominał im jakiegoś Cygana albo Presleya. Ciągle śpiewałem dużym barytonem. A tu nagle się to zmieniło. Pojawiły się nowe utwory i zostały inaczej zaśpiewane. Ale to, że na nowo narodziłem się przy Smoliku, jest tylko częścią prawdy. Człowiek z każdą płytą rodzi się na nowo. Pytają mnie ludzie o moje ulubione piosenki, ale nie podam jednej czy dwóch. Każda jest dla mnie ważna. Może najwięcej dla mnie znaczy "To co dał nam świat". Jednak jej nie śpiewam, bo za bardzo się przy niej wzruszam. Nie śpiewam w niej tylko o Ani Jantar, ale też o wielu wspaniałych ludziach, którzy odeszli, o moich rodzicach. Mam nadzieję, że do lepszego świata.

Jak pan dziś wspomina okres pracy z Trubadurami?
Dzięki nim zaistniałem na rynku muzycznym. Moja wdzięczność dla Ryśka Poznakowskiego, Sławka Kowalewskiego, Mariana Lichtmana jest ogromna. Spędziliśmy z sobą mnóstwo czasu, więcej niż z rodziną. Nawzajem się rozśmieszając, bawiąc, kłócąc. Graliśmy w grubych kostiumach, w nieklimatyzowanych salach, zlani potem. Estrada nie miała litości. Często mieliśmy po dwa, trzy koncerty dziennie. Ale okres był wspaniały! Byliśmy dla siebie jak rodzeni bracia. Do tej pory traktuję ich jak swoich braci.

Dlaczego zdecydował się pan na karierę solową?
Na emigrację wyjeżdżał Marian Lichtman, zespół zaczął się kruszyć. Sam Rysiek Poznakowski zaproponował mi, bym spróbował zaśpiewać sam. Napisaliśmy razem z Ryśkiem moją pierwszą solową płytę "Byłaś mi nadzieją". Ze wzruszeniem ściskałem ją, słuchałem różnych piosenek, nie wierząc, że mogę to zaśpiewać. Mój warsztat muzyczny ciągle dojrzewał i tak jest do dziś. On ciągle ewoluuje.

Ważne miejsce w pana życiu zajmuje Bóg, wiara... Dał pan temu wyraz na jubileuszowym koncercie, który niedawno odbył się w łódzkim Teatrze Wielkim.
Dziękuję, że pani to dostrzegła. Ale taka jest prawda. Ewangelia, Osiem Błogosławieństw to rzeczy, które są świetną receptą na życie. Mam za dużo przykładów, by tu wymienić, by udowodnić, że różaniec potrafi czynić cuda. Nie tylko w moim przypadku. Czasem dzwonią do nas ludzie, proszą o modlitwę. Modlimy się rano, wieczorem, przed jedzeniem. Odmawiamy Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Ludzie są jednak często niereformowalni. Jak mówi św. Paweł, dusza chce, prosi, byś robił inaczej, a ciało robi swoje...

Wiara pomaga przetrwać ciężkie chwile?
Bez wątpienia. Gdyby nie wiara, czułbym się ciemnym człowiekiem, zamkniętym w piwnicy. Nie wiedziałbym, w którą stronę się udać. Oczywiście można żyć bez Boga. Żyłem tak wiele lat. Ale nawet wtedy wydawało mi się, że ktoś nade mną czuwa.

Gdy rano staje pan przed lustrem, może pan powiedzieć: Spełniłem się i jestem dobrym człowiekiem?
Trudno mówić o tym samemu. Pracuję ciągle nad swoimi słabościami. Nie mam o sobie bardzo dobrej opinii. Ale zaakceptowałem siebie już dawno. Wydaje mi się, że jestem człowiekiem, który nie lubi zakłamania, a jednocześnie potrafię się pochylić nad bliźnim, nawet mi nieznanym. Myślę, że mam genetycznie dobre serce, wszczepione przez mamę i tatę.

Jak spędza pan święta?
Oczywiście w rodzinnym gronie. Będzie syn, brat, teściowa, szwagierka. Podczas pasterki jak zwykle będę śpiewał w kościele Ojców Oblatów w Grotnikach.

Czego życzyłby pan na Boże Narodzenie i nowy rok naszym Czytelnikom?
Wszyscy życzą zdrowia, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Wesołych, słonecznych świąt. To wszystko chcemy mieć i to wszystko Pan Bóg planuje. Nie zapominajmy, że jest siła zła, ciemności, która ciągnie nas w zupełnie inną stronę. Chodzi o to, by nie zwracać na nią uwagi. Jeżeli jest jakiś problem, należy poczekać miesiąc, dwa i on zniknie. Potem człowiek śmieje się, dlaczego tak się denerwował, zranił innego człowieka. Tak więc życzę Wam, kochani, byście się nie przejmowali. Dajcie Panu Bogu szansę! By były to święta przebaczenia i miłości. Bez miłości bardzo trudno żyć, mamy ją na co dzień, ale przebaczenie przychodzi nam trudno, bo jesteśmy tacy zapiekli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki