Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzki handel w czasach PRL-u, kolejki po pralki i radość z kupna czekolady. Zobacz archiwalne zdjęcia

Anna Gronczewska
Handel w czasach PRL stanowił wyższą szkolę jazdy. Młode pokolenie tylko się uśmiecha ze zdziwieniem, gdy słyszy o kartkach, talonach, peweksach, saturatorach, kolejkach do sklepu czy obowiązkowym udziale w pierwszomajowych pochodach.CZYTAJ DALEJ I ZOBACZ ARCHIWALNE ZDJĘCIA NA KOLEJNYCH SLAJDACH
Handel w czasach PRL stanowił wyższą szkolę jazdy. Młode pokolenie tylko się uśmiecha ze zdziwieniem, gdy słyszy o kartkach, talonach, peweksach, saturatorach, kolejkach do sklepu czy obowiązkowym udziale w pierwszomajowych pochodach.CZYTAJ DALEJ I ZOBACZ ARCHIWALNE ZDJĘCIA NA KOLEJNYCH SLAJDACH archiwum Dziennika Łódzkiego
Handel w czasach PRL stanowił wyższą szkolę jazdy. Młode pokolenie tylko się uśmiecha ze zdziwieniem, gdy słyszy o kartkach, talonach, peweksach, saturatorach, kolejkach do sklepu czy obowiązkowym udziale w pierwszomajowych pochodach.

Najwięcej absurdów PRL-u wiąże się właśnie z handlem. Dziś trudno uwierzyć, że jeszcze blisko 30 lat temu niemal wszystko można było kupić tylko na kartki. A system kartkowy zaczął funkcjonować wraz z nadejściem nowej władzy. Był kontynuacją tego, który podczas okupacji wprowadzili Niemcy. Tak więc bez kartek nie kupiło się między innymi chleba, mąki, kaszy, ziemniaków, warzyw, mięsa, tłuszczy, cukru, a nawet soli, octu i zapałek. Powojenne kartki zniesiono w 1949 roku. Ale powrócono do nich już po dwóch latach, w sierpniu 1951 roku. Tłumaczono, że w związku z trudną sytuacją rynkowa trzeba wprowadzić kartki na mięso, tłuszcze wieprzowe i przetwory mięsne. Od grudnia tego roku bez kartek nie kupiło się już też masła i innych tłuszczów roślinnych, a od 1952 roku także mydła, środków piorących, cukru i słodyczy. Ale nie trwało to długo. Z dniem 1 stycznia 1953 roku kartki zniesiono, ale jednocześnie podniesiono znacznie ceny towarów, które były nimi objęte.

Przez kolejne 23 lata Polska była krajem, w którym kartki nie obowiązywały. Aż nadeszło lato 1976 roku. Wtedy wprowadzono kartki na cukier.

- Informacja o tym, że mają być wprowadzone kartki na cukier rozeszła się przed ich wprowadzeniem - wspomina 78-letnia dziś Józefa Pawlak, emerytowana pracownica łódzkiego Unionteksu. - W sklepach ustawiały się gigantyczne kolejki po cukier. Miałam znajomą w jednym ze sklepów spożywczych. Dzięki temu udało mi się kupić 20 kilogramowy worek cukru. Nie zapomnę jaka byłam szczęśliwa!

Pani Józefa nie przypuszczała już za kilka lat na kartki będzie kupować nie tylko cukier. 28 lutego 1981 roku wprowadzono w Polsce kartki na mięso. Dwa miesiące później, 30 kwietnia, nie kupiło się już bez nich wszelkich przetworów mięsnych, masła, mąki, ryżu, kaszy. Od września 1981 roku system kartkowy objął mydło, proszek do prania i papier toaletowy. A po wprowadzeniu stanu wojennego na kartki kupowało się też między innymi czekoladę, alkohol, papierosy, buty, benzynę.

I tak na przykład pracownik umysłowy mógł liczyć na dwa i pół kilograma „kartkowego mięsa”. Kto pracował fizycznie dostawał cztery kilo mięsa miesięcznie. Tyle samo „dostawały” dzieci. Pół litra wódki można było wymienić na butelkę importowanego wina. Ale już „wino marki wino”, nazywane też „patykiem pisane” kupiło się bez kartek. Choć oczywiście nie było dostępne w ciągłej sprzedaży. Na kartki „dostawało” się również 30 litrów benzyny do fiata 126.

- Z benzyną sobie radziliśmy - opowiada Janusz Krakowiak, emerytowany księgowy. - Wystarczyło mieć znajomego zawodowego kierowcę. Oni mieli nadmiar benzyny. Umiejętnie wyliczali jej zużycie, to znaczy część sprzedawali „na lewo”.

Kwitł też handel zamienny. Na kartki każdy dorosły obywatel dostawał 15 paczek papierosów na miesiąc. Nawet ten, który w życiu nie zapalił ani jednego papierosa. Nic więc dziwnego, że nałogowi palacze gotowi byli oddać za paczkę papierosów niemal wszystko, z mięsem i czekoladą włącznie.

- Oczywiście chodziło o wymianę kartkami - wyjaśnia Janusz Krakowiak. - I jeśli chodzi o czekoladę, to nazywano ją tak na wyrost. Z prawdziwą czekoladą nie miała wiele wspólnego. Był to tzw. wyrób czekoladopodobny. Mogę jednak zapewnić, że wtedy wyroby smakowały jak najlepsze szwajcarskie czekolady! Dziś pewnie nikt nie wziąłby ich do ust!

W latach osiemdziesiątych XX wieku dochodziło też do takich paradoksów, że by kupić pieluchy, czy mleko w proszku trzeba było pokazać książeczkę zdrowia dziecka. Dodatkową rolkę papieru toaletowego zdobyło się za okazaniem kwitu potwierdzającego, że sprzedało się kilogram makulatury. System kartkowy zniesiono w Polsce 31 sierpnia 1989 roku.

W PRL w zasadzie zawsze był problem z kupnem artykułów gospodarstwa domowego czy sprzętu radiowo- telewizyjnego. W 1951 roku do Państwowych Domów Towarowych w Łodzi nadszedł transport atrakcyjnych artykułów. Twierdzono, że najbardziej ucieszyły się młode matki, które mogły kupić wózki dziecięce. Powody do radości mieli też miłośnicy sportów wodnych, bo w transporcie znalazły się kajaki. Dużą popularnością cieszyły się radia „Pionier” za 750 zł i „Aga” za 1500 złotych. Wielką radość łodzianie przeżywali też w 1958 roku. Nadeszły do Łodzi luksusowe artykuły gospodarstwa domowego, które można nabywać w sklepach MHD. Były to odkurzacze czeskie i radzieckie w cenie od 1000 do 2400 zł.

- A także importowane prodiże ze szkła hartowanego, które pozwalają obserwować cały proces pieczenia przez szklaną kopułę, a także prodiże do frytek - pisał „Dziennik Łódzki”. - Cena w granicach 600 zł. Poza tym do nabycia się elektryczne opiekacze do grzanek w cenie 300 zł, a także maszyny do szycia matki „Łucznik”. Te ostatnie będą sprzedawane w sklepie przy ul. Tuwima 20. Łódź otrzymała w dużej ilości krajowe aparaty radiowe i niemieckie „Stradivariusy” w cenie 5.600 zł.

W latach pięćdziesiątych w łódzkich domach nie było wiele lodówek Do przechowywania różnych artykułów spożywczych, zwłaszcza latem, potrzebny był lód. Tylko ten w 1953 roku stał się w Łodzi towarem deficytowym. Można go było kupić jedynie w wytwórni lodu przy ul. Armii Czerwonej. Jednak tam sprzedawano go w jedynie 25 kilogramowych taflach.

W 1959 roku łódzkie „Społem” na łamach „Dziennika Łódzkiego” chwaliło się, że był to bardzo dobry czas dla handlu w Łodzi. Łodzianie mogli robić zakupy w 632 sklepach należących do spółdzielni spożywców.

- W tym 202 przemysłowych, 430 spożywczych i 149 punktach drobnodetalicznych jak bufety, wózki, kioski i stragany - informował „Dziennik Łódzki”.- O ile w branży spożywczej plany przekroczono to w pozostałych plany wykonano w 94,1 procentach. Głównym powodem były braki w zaopatrzeniu w artykuły przemysłowe. Otwarto też 7 nowych sklepów, ale to dalej za mało. Powinno być ich więcej.

W 1957 roku zakończono budowę domu nazywanego przez łodzian „Adasiem”. Mieścił się przy ul. Piotrkowskiej 172. Zaczęli się wprowadzać do niego pierwsi lokatorzy. Cały budynek liczył zaś 212 izb.

Pod koniec wakacji 1969 roku reporterzy „Dziennika Łódzkiego” odbyli rajd po sklepach sprawdzając czy nie brakuje w nich artykułów szkolnych przed rozpoczęciem nowego roku. Nie narzekali. Byli między innymi w jedynym na Teofilowie sklepie z artykułami papierniczymi mieszczącym się przy ul. Rojnej.

- Ruch niewielki, a zaopatrzenie w bruliony i zeszyty bardzo dobre - pisali. - Brakuje tylko bloków technicznych. Nie brakuje natomiast nowości, a więc ekierek z kątomierzem i linijek z tabliczką mnożenia oraz wzorami matematycznymi.

W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych dla łódzkiego handlu nadeszły lepsze czasy. Powstawały nowe domy handlowe. W handlu i gastronomii działo się wtedy wiele. Remontowany od dłuższego czasu sklep komisowy przy ul. Głównej (róg Targowej) zmienił profil. - Będzie to sklep typu PeKaO sprzedający różnego rodzaju zagraniczne materiały za dewizy - informowano. - Będzie tu można kupić kremplinę, materiały ubraniowe męskie i damskie, tkaniny typu non-iron.

Dobrą informacją było to, że do Łodzi dotarła duża partia mebli z importu.

- Z Jugosławii otrzymaliśmy zestawy wypoczynkowe „Harfa” oraz zestawy młodzieżowe „Junior” - podawał „Dziennik Łódzki”. - Czechosłowacja dostarczyła jasne meblościanki. Dotarły też długo oczekiwane zestawy „Vivena” z NRD.

Jednak największym wydarzeniem było otwarcie w Łodzi dwóch wielkich domów towarowych, które z czasem stały się najpopularniejsze w Polsce. Pomysł wybudowania wielkiego domu handlowego, który obsługiwałby nie tylko aglomerację łódzką pojawił się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Na granicy Śródmieścia i Górnej działał już od 1967 roku „Uniwersal” należący do Domów Towarowych Centrum. Władzom łódzkiego „Społem”, czyli spółdzielni spożywców zamarzył się podobny dom handlowy. Szybko zyskały aprobatę lokalnych władz. Na rogu ul. Piotrkowskiej i al. Mickiewicza rozpoczęto budowę „Centralu”. Obok powstał wieżowiec, w którym swoją siedzibę miał łódzki oddział „Społem”. Wreszcie w sierpniu 1972 roku mieszkańcy Łodzi otrzymali nowy dom handlowy. „Central” otwierany był dwa razy. 28 sierpnia nastąpiło otwarcie dla władz partii i miasta. Była wstęga, kwiaty, przemówienia. Dzień później „Central” otwarto dla klientów. Szybko stał się on najpopularniejszym sklepem nie tylko w Łodzi, ale w całej Polsce. Na parkingi znajdujące się w miejscu, gdzie dziś stoi m.in. Silver Screen zajeżdżało codziennie kilkadziesiąt autokarów z rejestracjami z całej Polski.

Oba domy towarowe należały do najlepiej zaopatrzonych w Polsce. Kupiło się tam nie tylko produkty gospodarstwa domowego, sprzęt elektroniczny, ale też rajtuzy. Nic więc dziwnego że do Łodzi na zakupy przyjeżdżały wycieczki autokarowe z całej Polski. W Polsce obowiązywała polityka nakazowo-rozdzielcza. Ale ówczesnemu prezesowi „Centralu” Lechowi Sosnowskiemu udawało się wyjść poza rozdzielnik i załatwiać więcej towaru niż ten, który „Centralowi” przysługiwał. Szefowie innych dużych sklepów mieli nie raz o to pretensje. Prezes Sosnowski szukał dostawców poza granicami kraju, m.in z NRD, ZSRR. W „Centralu” można było kupić radzieckie telewizory, szampan, enerdowskie zegarki, chałwę, czekoladę z orzechami, mydła i szampony o zapachu świeżego jabłuszka. W innych sklepach i domach handlowych towar deficytowy. Ale też chińskie zabawki i ubrania dla dzieci. Oczywiście nawet w „Centralu” te artykuły kupowało się nie bez kłopotu. Każdy dzień domu handlowego rozpoczynał się podobnie. O godzinie 8.00 otwierano drzwi sklepu, był pisk, krzyk, przepychania. Kiedy klienci byli już w środku to przez chwilę stali zdezorientowali. Nie wiedzieli gdzie iść. Schodami ruchomymi, zwykłymi, do piwnicy, gdzie sprzedawano sprzęt agd. W kolejnej dekadzie PRL-u, czyli latach osiemdziesiątych pojawiły już listy kolejkowe. Ich przewodniczący skrupulatnie odliczali kolejność, a gdy dostarczono zbyt mało pralek lub telewizorów, to żądali od kierownika stoiska informacji jak wielka była dostawa. Nie mogła „zniknąć” nawet jedna sztuka. Gdy na przykład nadeszła dostawa z płaszczami damskimi, tzw. prochowcami, to znikały natychmiast. Nikt nie pytał się o rozmiar, nie ważne było czy to pierwszy czy trzeci gatunek. Nie było też żadnych reklamacji. Trzeba też pamiętać, że często te wszystkie artykuły kupowali handlarze. Płaszcze i bluzki trafiały potem na bazar. W pewnym okresie „Central” miał zatrudnionego na etacie szklarza...

55-letnia dziś Joanna Janicka miała z dziesięć lat, gdy przyszła z mamą na zakupy do „Centralu”. Pamięta, że była zachwycona. Tylko bardzo bała się, by się nie zgubić.

- No i bałam się trochę tych schodów - wspomina pani Joanna. - Największe kłopoty miałam z wchodzeniem na nie, a potem zejściem. Drżały mi nogi.

Z „Centralem” wiąże się jeszcze jedno zdarzenie z jej życia. Marzyła bowiem o nowych wrotkach. Po wielu namowach mama zgodziła się je kupić. Joasia już wyobrażała siebie na wrotkach, jak jeździ na nich po uliczkach swojego osiedla na Widzewie. Szczęśliwa pojechała z mamą tramwajem do „Centralu”. Stoisko ze sprzętem sportowym było na drugim piętrze. Na parterze mama spotkała znajomą. Ta opowiedziała jej o dziewczynce, która zabiła się na wrotkach...

- Tak skończyły się moje marzenia o wrotkach, zamiast nich mama kupiła mi piłkę do siatkówki - śmieje się dziś Joanna.

Czasem deficytowy towar trafiał też do innych sklepów w Łodzi. Na przykład w 1976 roku do „Argedu” trafiły żyrandole i kinkiety stylu retro sprowadzone z Austrii i Włoch. Do Łodzi dotarły też włoskie pralki automatyczne firmy „Candy”. Mogły je kupić tylko te osoby, które się na nie zapisały.

- Ostatnio nadeszły też krajowe sokowirówki, które skierowano do trzech sklepów: przy ul. Armii Czerwonej, ul. Piotrkowskiej i al. Kościuszki- informował „Dziennik Łódzki”. - Ukazał się też podobno świetny środek do mycia szyb „Puros” z Łódzkich Zakładów Chemicznych. Z kosmetyków, których ciągle jest za mało dostaliśmy sporo kremów i płyn zapobiegający przetłuszczaniu się włosów „Lotos”. Swoje farby do włosów nadesłała też „Londa”. Już wkrótce spodziewane jest nadejście młynków elektrycznych z Włoch, żelazek turystycznych z ZSRR, krajowych lodówek i zamrażarek.

Z czasem jednak półki w sklepach świeciły pustkami. Nadszedł stan wojenny. Już od dłuższego czasu wszystko kupowało się na kartki. Pierwsza Wielkanoc stanu wojennego przypadła 11 i 12 kwietnia 1982 roku. Informowano, że wszystkie kobiety pracujące w gospodarce uspołecznionej będą miały wolną Wielką Sobotę. Ożywiony ruch panował w łódzkich sklepach.

- Największe kolejki obserwujemy przy stoiskach z alkoholem, herbatą, śmietaną, a także tam gdzie można kupić owoce cytrusowe - pisał „Dziennik Łódzki”. - Przed świętami w łódzkich sklepach znalazło się 35 tysięcy litrów win gronowych, a ma być dostarczonych kolejnych 7 tysięcy. Zmalały za to zapasy herbaty w łódzkich hurtowniach, bo trafiły do sklepów. Zawieziono tam 147,5 tony. Ale, że od dłuższego czasu brakowało w nich herbaty, to błyskawicznie została wykupiona. Niemniej w piątek i sobotę do łódzkich sklepów trafi jeszcze 30 ton herbaty. Również w tych dniach rozwiezione zostaną resztki kubańskich i tureckich pomarańczy - około 15 ton, a także 10 ton cytryn. Skończyły się za to rodzynki, których sprzedano 35,5 tony.

Zapewniano też, że przed świętami nie zabraknie chleba. Świąteczne wędzonki można było kupić na kartki. Na głowę przypadało 300 gram.

- Niektóre więc sklepy odmawiały przyjmowania tych delikatesowych wędlin - informował „Dziennik Łódzki”. - Do bałuckich sklepów dostarczono 35 ton tych wędzonek, a sprzedano tylko 15! Łódzki sztab żywnościowy zastanawiał się jak rozwiązać ten problem. Po wielu naradach ustalono, że decyzję w tej sprawie podejmie zarząd „Społem”, który na bieżąco ma monitorować sprzedaż w sklepach mięsnych.

Przed Wielkanocą 1990 roku reporterzy „Dziennika Łódzkiego” odbyli rajd po sklepach Łodzi i sprawdzali czy można w nich kupić wędzonki. Na przykład w Domu Handlowym „Teofilów” był tłok przed stoiskiem mięsnym. Szynkę można było tam kupić za 60- 62 tysiące złotych, a polędwicę za 67 tysięcy.

- Natomiast w sąsiednim sklepie „Jagna” wyrób wędzonek był skromniejszy - zauważali reporterzy „Dziennika Łódzkiego”. - Kilogram szynki kosztował 43 tysiące złotych, a klienci bezskutecznie pytali o baleron i polędwicę. Natomiast na targowisku naprzeciw „Centralu” szynkę sprzedawano tylko z jednego samochodu należącego do Zakładów Mięsnych w Pabianicach. Sprzedawcy nie wywiesili cennika. Ten pojawił się dopiero po godzinie 13.00. Wtedy można było się dowiedzieć, że gotowana szynka kosztuje 60 tysięcy złotych, a polędwica- 72- 75 tysięcy zł. W „Centralu” trudno było się docisnąć do stoiska z mięsem. Tam szynka i baleron kosztowały 49 tys. zł, a baleron - 39 tysięcy złotych.

A potem, w latach 90-tych rozpoczęły się czasy wolnego handlu. Dziś wielkich problemów z zakupem wymarzonego artykułu nie ma - wszystko zależy od zasobności portfela. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Giganci zatruwają świat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki