Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie Bałuty - najbardziej biedna, niebezpieczna i... znana część miasta

Anna Gronczewska
Muzeum Miasta Łodzi/archiwum Dziennika Łódzkiego
Bałuty - zawsze mieszkali tu ludzie „z charakterem”. Nie zawsze jednak cieszyli się dobrą opinią. W Łodzi mawiano: bez kija i noża nie podchodź do bałuciorza...

W granice Łodzi Bałuty zostały włączone dopiero w 1915 roku. Przez lata, jako wieś, sąsiadowały od północy z łódzkim Starym Miastem. Jednak ta wieś się rozwijała. Z czasem powstała tu osada fabryczna. W 1875 roku sporządzono plan parcelacji. Wytyczono rynek i kilka ulic. Dwie z nich były przedłużeniem łódzkiej ul. Zgierskiej, a także Łagiewnickiej. Proces kolonizacji osady fabrycznej Bałuty zakończył się w 1872 roku. Pierwszym osadnikiem tzw. Bałut Nowych był Gustaw Sterzel, lekarz miejski z Łodzi, wyznania ewangelickiego. Po dziesięciu latach mieszkało tam już 1.468 osób. 470 z nich było Żydami, 466 - katolikami, 372- ewangelikami, a 160 było innego wyznania.

Gdy powstawała osada fabryczna Bałuty, wokół były łąki. Wybudowano ładne domy ze studniami i stojącymi w podwórzach toaletami. Ta sielskość Bałut skończyła się z rozwojem sąsiadującej z nimi fabrycznej Łodzi. Pod koniec XIX i na początku XX wieku zaczęli tu przybywać z okolicznych wiosek ludzie szukający pracy w łódzkich fabrykach. Wielu z nich zamieszkało na Bałutach, a do pracy dojeżdżali. Podczas I wojny światowej okupujący Łódź Niemcy podjęli decyzję o przyłączeniu Bałut do miasta.

Historyczne granice Bałut na północy ciągną się od ul. Wojska Polskiego do Dolnego Rynku. Na zachodzie docierały do Żubardzia, a na wschodzie przebiegały wzdłuż ul. Łagiewnickiej, dalej do ul. Inflanckiej i Cmentarza Żydowskiego.

Na terenie Bałut trudno było znaleźć wielkie fabryki. A najbardziej dochodowym interesem był wynajem mieszkań. W 1884 r. takie nieruchomości posiadały 345 osoby. Ponad 70 proc. stanowili Niemcy. Do Żydów należało 22 proc. mieszkań przeznaczonych na wynajem. Sytuacja zmieniła się po włączeniu Bałut do Łodzi.

Wtedy to na bałuckim rynku nieruchomości zaczęli dominować Polacy. Należało do nich blisko 40 proc. mieszkań. Właścicielami 34 proc. byli Żydzi, a 27 proc. - Niemcy.

Jeszcze przed włączeniem Bałut do Łodzi ważną rolę w życiu tej osady odrywała Rzeźnia Bałucka. W niej odbywał się ubój bydła, badanie mięsa. Zanim powstała, to handel mięsem, świniami, krowami, kurami odbywał się na placu Izaaka Baumgolda, który znajdował się na rogu obecnej ul. Żabiej i Łagiewnickiej. Resztki z uboju wrzucano do rynsztoków. Powodowało to niesamowity fetor, pogarszało stan sanitarny. Te warunki polepszyły się wraz z powstaniem Rzeźni Bałuckiej. Znajdowała się ona niemal naprzeciw placu Baumgolda. Istniała od 1910 do 1935 roku.

Na pogrzeb króla Bałut przyszło kilka tysięcy osób

Pod koniec lat 20. minionego wieku zmarł Karol Kramer zwany „królem Bałut”. Podkreślano, że był najpopularniejszym i najbardziej lubianym człowiekiem mieszkającym w tej części Łodzi. A jednocześnie jednym z najbogatszych. Należało do niego bowiem 36 największych bałuckich domów. Za co tak lubiano Kramera? Głównie za to, że lokatorów swych kamienic traktował jak członków rodziny.

- Przez całe życie nikogo nie eksmitował, a zubożałym lokatorom pożyczał pieniądze i potem się nie upominał! - podkreślali mieszkańcy Bałut.

Cieszył się wśród mieszkańców tej dzielnicy wielkim szacunkiem. Często rozstrzygał w skomplikowany sprawach handlowych, rodzinnych. Jego śmierć była dla mieszkańców Bałut wielkim szokiem. Tak jak zostawiony przez niego testament.

„Nie chcę, by moi spadkobiercy domagali się pieniędzy się od lokatorów, zaległego komornego” - napisał w testamencie. - „To biedni ludzie, daruje im wszystko.”

Nikogo więc nie zdziwiło, że w pogrzebie króla Bałut wzięło udział kilka tysięcy osób.

W ciemnych uliczkach czekali przestępcy

Od początku za Bałutami ciągnęła się zła opinia. Uważano, że tu bije serce łódzkiej przestępczości.

Jej rozwojowi sprzyjała ciasna zabudowa i brak oświetlenia. Podobno przestępczość na Bałutach zmniejszyła się wraz z oświetleniem części tamtejszych ulic. Mieszkało tu też wielu biednych ludzi. Część z nich na skutek kryzysu gospodarczego, który dopadł świat i Łódź na przełomie lat 20. i 30 XX wieku, straciło pracę. Czasem, by wyżywić rodzinę, wiązali się z działającymi na Bałutach bandami.

„Bałuty były zawsze żywym barometrem koniunktury łódzkiego przemysłu”- zauważali w 1933 roku dziennikarze „Expressu Wieczornego”. - „Gdy fabryki były w pełnym ruchu, gdy pracowały całą parą wykonując zamówienia dla rynku rosyjskiego, na Bałutach panował względny dobrobyt. Codziennie, skoro świt tysiące robotników, niby ciche, czarne roje wypełzały z wąskich bałuckich uliczek, które wyglądały jak kanały pełne błota, z domków, które były wielkim śmietnikiem szły w kierunku miasta, do fabryk”.

Zwracano uwagę, że bałuccy robotnicy ciężko pracowali w fabrykach, ale nadchodził w końcu dzień wypłaty.

Za otrzymane pieniądze mogli utrzymać rodziny. Kiedy jednak fabryki stawały, to do domów na Bałutach wkradała się bieda.

Opisywane w prasie z lat 30. XX wieku mieszkania na Bałutach musiały wyglądać okropnie.

„W małych, dusznych izdebkach, do których tylko rzadko zaglądało słońce, gdzie wilgoć i pleśń toczyły ściany, gnieździć się zaczęła nieodłączna choroba proletariatu fabrycznego gruźlica” - pisała międzywojenna łódzka praca.

Bałuty były zresztą często tematem przedwojennej prasy. Zastanawiano się nad przyszłością tej dzielnicy Łodzi, opisywano jej przeszłość. Zauważano, że już za czasów rosyjskich to przedmieście miasta traktowano po macoszemu. Przypominano, że tu rozgrywały się krwawe sceny podczas słynnego buntu łódzkiego z 1892 roku, ale też na początku XX w., w latach 1905-1909.

„Jedyne co rząd moskiewski zrobił dla Bałut, to wysłał tu patrole kozackie, żołnierskie i policyjne dla ‚uśmierzenia kramoły’, którą węszyły czujne nosy urzędników rosyjskich” - zauważali przedwojenni dziennikarze. - „Tam na wąskich, ponurych i ciemnych uliczkach hulała kozaczyzna”.

Padła niejedna salwa, która odbijała się od murów bałuckich. Trąbka pogotowia nie wywoływała w tym smutnym osiedlu żadnego zdziwienia, ani zainteresowania.

Podkreślano też przestępczy charakter Bałut. Dochodziło tu podobno do bratobójczych walk. Co rusz ktoś ginął od noża lub kuli z rewolweru. Nikt nawet nie kwapił się, by znaleźć sprawców.

„Ludzie tam zobojętnieli na wszystko, zahartowali się na widok krwi” - zauważały gazety.

Skarżono się też, że gnieżdżą się tam nie tylko bandyci, złodzieje, alfonsi i męty społeczne.

„Obok nich żyją tysiące bałuckich dzieci!” - alarmowano. - „Skazane są na niedozór i ulice, przez samo swe urodzenie na tragicznym przedmieściu. Predestynowane są na zagładę!”

Niemal codziennie dochodziły też informacje o krwawych zbrodniach popełnionych na Bałutach. Np. w 1936 r. na podwórku domu znajdującego się na rogu ul. Żytniej i Młynarskiej znaleziono zwłoki noworodka. Policja szybko ustaliła, że jego matką była Marianna Burdelakowa. Kobieta była w separacji z mężem.

„Mieli ze sobą siedmioro dzieci, z których żadne nie pozostawało przy życiu” - donosiły gazety. - „Wszystkie bowiem przychodziły na świat w siódmym miesiącu ciąży. Raz urodziła nawet trzech chłopców, ale zmarli zaraz po porodzie. Ostatnie jej dziecko mogło żyć, ale wrzuciła je do dołu kloacznego”.

Do kolejnego dramatu doszło w domu przy ul. Młynarskiej 47. Jak donosiły tytuły gazet, żona porąbała tam tasakiem pijanego męża.

„Żona w przypływie szału rzuciła się na męża z tasakiem i zadała mu 21 strasznych ciosów w głowę, piersi i ręce” - pisał „Express Wieczorny Ilustrowany” w 1934 roku. - „Dogorywającego mężczyznę wywlokła na korytarz i ułożyła przy drzwiach sąsiada.”

Przystojny Franek łamał serca pań i uciekał z więzienia

Najsłynniejszym bałuckim przestępcą był „Ślepy Max”. Ale Bałuty miały też innych swoich bohaterów. Jak choćby Franciszka Gościka. Przedwojenne gazety pisały o nim, że jest „królem bałuckich apaszów”. Był też ulubieńcem pań z półświatka. Jego historia zaczęła się w 1924 roku.

Wtedy Franek dostał powołanie do wojska. Przyzwyczajony do hulaszczego życia chłopak z Bałut nie mógł się przyzwyczaić do wojskowego rygoru. Podczas jednej z przepustek spotkał swoją byłą kochankę. Zwierzył się jej, że już dłużej nie może wytrzymać w wojsku. Obiecała mu pomoc w ucieczce. A że Franek służył w Łodzi, to nie było z tym wielkiego kłopotu. Po ucieczce z koszar Franek Gościk kilka miesięcy się ukrywał. Głównie w różnych bałuckich melinach. Nie zapomniały też o nim dawne dziewczyny, które dostarczały mu jedzenie, pieniądze. A co najważniejsze - nie były o siebie zazdrosne.

- Taki jak Franek nie może mieć tylko jednej dziewczyny! - tłumaczyły sobie. Dla nich był niezwykłym chłopakiem.

Po kilku miesiącach stwierdził, że wojskowi pewnie już o nim zapomnieli. Przestał się ukrywać. Gdy bawił się w jednym z mieszkań na Bałutach, do środka wtargnęła żandarmeria wojskowa. Franek trafił do więzienia. Sąd wojskowy za dezercję skazał go na siedem miesięcy więzienia. Karę odbywał przy ul. Kraszewskiego w Łodzi. Udało mu się uciec, ale niedługo cieszył się wolnością. Rozesłano za nim listy gończe i znów go złapano. Ale ponownie uciekł z więzienia. Tym razem nie ukrywał się już w Łodzi, ale w podłódzkich miasteczkach.

Przystojny Franek robił wrażenie na wielu paniach, które chętnie się nim opiekowały i pomagały. On zaś wkroczył na przestępczą drogę. Zaczął napadać na wozy jeżdżące podłódzkimi drogami. Tak zdobywał jedzenie i pieniądze, które przeznaczał głównie na kobiety i rozrywki. Schronienia udzieliła mu m.in. bogata mieszkanka Kocianowic w pow. łaskim. Jednak ich szczęście nie trwało długo, bo na trop Franka z Bałut wpadła policja. Kiedy policjanci weszli do mieszkania „bałucki apasz” zaczął ostrzeliwać ich z dwóch rewolwerów, po czym wyskoczył przez okno. Strzelanina przeniosła się na podwórko. Korzystając z ciemności Franek uciekł do lasu. Potem powrócił na Bałuty. Koledzy przyjęli go z otwartymi rękami. Oddawał się też rozkoszy w ramionach swoich dziewczyn.

Planował z kumplami kolejne napady. Nie wiedział, że ktoś go zdradził. Spacerował jedną z bałuckich ulic, gdy zatrzymała go policja. Był tak zaskoczony, że nawet się nie bronił...

Trzy karty, czyli lotne stoiska hazardu

- Za złoty płacimy dwa, za trzy - sześć! - można było często usłyszeć na bałuckich ulicach. Głównie tych położonych w okolicach Bałuckiego Rynku i targu przy Bazarowej.

Rozstawiano tam „lotne stoiska” hazardu, jak określała je przedwojenna prasa. Można było zagrać np. w trzy karty.

- Gra w trzy karty polega na tym, że aranżer trzymając w ręku karty pośród których jest as, zręcznie manipulując rzuca je wszystkie w pewnym momencie na stół - wyjaśniano. - Grający stawiają po złotówce na tę kartę, o której myślą, że jest asem. Gdy gracz odgadnie, to dostaje podwójną kwotę, w zależności od postawionej stawki. Ale większość osób przegrywa. Oszustwo polega na tym, że aranżer gra podwójnymi kartami. Z jednej strony jest as, a z drugiej np. ósemka.

Kolejną grą, w którą można było zagrać przy bałuckim „stoliku hazardu” była „para nie para”. Zasady były proste. Aranżer kładł na stoliku kilka par cukierków. W pewnym momencie dorzucał do nich jeszcze jednego lub dwa.

- Grający widzą, że jest para, ale przy liczeniu okazuje się, że jest nieparzysta ilość cukierków - tak tłumaczono zasady tej gry. - Dzieje się tak, bo jeden z pomocników aranżera wciela się w grającego i podczas liczenia wyrzuca z rękawa cukierka lub gdy zachodzi potrzeba, odejmuje.

Gracze widząc, że jest para stawiają na parę. Ale niewiele to pomaga i pieniądze wędrują do kieszeni oszustów.

Na bałuckich ulicach grano też powszechnie w oczko. Oczywiście aranżer tak przygotował karty, by zawsze wygrywać. Te najmocniejsze, a więc asy i króle, nakłuwał szpileczką.

- Tak więc podając je innym graczom wyczuwał, jakie to karty i ile oczek ma przeciwnik - tak opisywano zasady oszustwa. - Poza tym wśród „kibiców” znajdowało się kilku wspólników aranżera, którzy namawiali gapiów do gry i podwajania stawek.

Wieś-niewieś, osada-nieosada, jakieś dziwaczne osiedle

Pod koniec lat 20. XX wieku, po zabójstwie prezydenta Łodzi Mariana Cynarskiego, którego zamordowali dwaj mieszkańcy Bałut, oczy łodzian zostały skierowane baczniej tę dzielnicę. Zaczęli odwiedzać ją reporterzy łódzkich gazet. Pisali, że można tu obejrzeć „figury z makabrycznego albumu Łodzi”. Skarżyli się, że na bałuckich ulicach trudno doświadczyć zieleni.

„Gros domów, a raczej chałup drewnianych, rzadko piętrowych z galeryjkami i facjatami, patrzy zamglonymi oknami w uliczną nudę, w tłuste sadzawy nieschnących bajor, po których myszkują chude kundle. Wieś-niewieś, osada-nieosada, jakieś dziwaczne osiedle ludzkie, zbudowane byle jak po obu stronach piaszczystej drogi prowadzącej do Łagiewnik” - pisano.

Dziennikarze zauważali też, że bałuckie ulice są do siebie bardzo podobne. Z czasem jednak na Bałutach zaczęło przybywać kilku piętrowych kamienic z mikroskopijnymi, jednoizbowymi mieszkaniami, zaludnionymi od strychu do suteren biedotą.

„Najbardziej charakterystyczne dla Bałut są podwórza” - pisał jeden z łódzkich reporterów. - „Parterowe domki mają nader głębokie dziedzińce okrążone dużymi oficynami o kolorycie koszarowo-więziennym”.

Podkreślano też, że w dzień bałuckie ulice były niemal puste.

„Dorośli są na robocie, inni śpią po nocnej zmianie, a wielu jest takich, którym dobrze rozumiany interes własny nakazuje przy świetle słonecznym nie defilować na oczach władz” - tłumaczyła to zjawisko łódzka prasa. - „Ul. Kielma, Franciszkańska, Piaski, Mickiewicza, Cymera, Zawiszy i tyle innych, gdzie żyją setki tysięcy, o których Śródmieście wie bardzo mało. Podwórza zaś roją się od dzieci. Samotnych, bladych, wynędzniałych, których życie od zarania nie ma żadnych radości, tajemnic. Dziecko Bałut od zarania boi się ludzi. Po podwórzach uwijają się setki dzieci zahartowanych na mróz, nie baczących na słotę. Bawią się w klipę, palanta, w klasy. Pod ścianami siedzą starsi. Grają w guziki, ecie-pecie, w stalki, szulki czy pasek. Błyski hazardu zapalają się wcześnie w oczach bałuckich dzieci. Niemowlęta otulone w chustki w drewnianych stojakach wygrzewają się na słońcu pod okiem starszego rodzeństwa. Czasem powietrze przebije ostry krzyk i płacz. To bójka. Dzieci bałuckie biją się zajadle i ciężko. Bezlitosna pięść starszych kładzie w takich razach kres swawoli”.

Twierdzono, że trzeba rozpocząć wielką akcję społeczną, by uzdrowić „siedlisko łódzkiej nędzy i brudu”, jak opisywano Bałuty. Były one traktowane po macoszemu. Uważano, że trzeba to zmienić. Chciano, by na Bałutach stanął dom wychowawczy, kąpielisko, dom godziwych rozrywek, czytelnia, teatr...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Niedziele handlowe mogą wrócić w 2024 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki