Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie lokale: Dworzec Fabryczny czynny całą dobę

Redakcja
Poniższy tekst pochodzi z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka pt. "Lorneta z meduzą", przygotowywanej do publikacji przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński (www.km.com.pl).

Wprost idealnym przystankiem na szlaku zwolenników knajp był Dworzec Fabryczny. Węzeł kolejowy. Końcowy lub początkowy przystanek dla Polskich Kolei Państwowych, skąd szyny wiodły wprost do prawdziwego dworca kolejowego dla miasta Łodzi, czyli Koluszek. Miłośnicy tego szlaku nie mieli zamiaru gdziekolwiek wyjeżdżać. Wprost przeciwnie. Dla nich był to punkt docelowy. Po prostu meta. Zainteresowani byli tym, co na tym dworcu było dla nich najistotniejsze. Restauracją "Dworcową", i to z dwoma salami konsumpcyjnymi. Tak jest. Pierwsza oznaczona kategorią pierwszą, a druga - oczywiście, kategorią drugą. W tej pierwszej mielony z dorsza był świeższy.

Najczęściej odwiedzany był jednak dworcowy bufet. Od późnych godzin wieczornych aż do białego rana bufet utkany był osobnikami najróżniejszej postury i różnej konduity. Mali, trochę więksi, ubrani różnie, choć najczęściej przyzwoicie i nawet modnie. W tym zestawie barowych gości nie było lumpów, staczy bramowych czy dopijaczy resztek pozostawionych w kuflach. Tu stał trzon ludu pracującego miast i wsi, chociaż tych ostatnich zdecydowanie mniej. Tu stali obywatele nocnych niedokończonych i niedopitych popijaw, obywatele wszelkich klas społecznych, których walkę między sobą wieścił brodaty klasyk panującego ustroju. Tutaj nic z tych rzeczy. Tutaj w bufetowym szeregu stał inteligent pracujący, robotnik, poeta, malarz stalugowy z pobliskiej uczelni i tajemniczy nieznajomy ukryty za podniesionym kołnierzykiem. Stali murem, ramie w ramię, twarz przy twarzy i myśl była jedna: "Napić się wódki".

Ze stoickim spokojem oczekiwali na przynoszony przez barmana talerzyk. Lorneta z meduzą! (popularny w PRL-u zestaw: dwie setki czystej w kieliszkach, tzw. setkach, plus galaretka z zimnych nóżek - dop. autora). Obsługa znała to hasłowe zawołanie i nie dziwiła się na tak złożone zamówienie.

W PRL-u wszyscy wiedzieli: wódka była, zakąski - rzadziej. Ten zestaw był obowiązkowy. Wypijało się lornetę, a meduza szła do zwrotu. Niejadalna była, choć obowiązkowa.

Stacja Łódź Fabryczna. Lokomotywa dojeżdżała do masywnej zapory na zakończeniu torów, i ani centymetra dalej. Kiedyś inaczej było. Jeszcze w 1945 roku ulica Kilińskiego przecięta była potężną estakadą z szynami kolejowymi, które w prostej linii łączyć miały Dworzec Fabryczny z Dworcem Kaliskim. Projektu nie zrealizowano, a wiadukt rozebrano… Podobno na Dworzec Kaliski kiedyś tunel będzie?

W każdym razie tu się przyjeżdżało, wysiadało i stąd szło do domu, ale można było i odwrotnie. Ostatni pociąg odjeżdżał gdzieś tak około dwudziestej trzeciej. Mniej więcej w tym samym czasie inny przyjeżdżał. Pierwszy poranny do Bielska-Białej odjeżdżał około czwartej. Między tymi godzinami dworzec mógł być spokojnie zamknięty, zresztą takie praktyki stosowano na innych dworcach, i to światowych. W Helsinkach portier zamykał drzwi na klucz już o godzinie dwudziestej pierwszej i otwierał o szóstej.

Na naszym Fabrycznym też tak można by było, ale to jakieś niedorzeczne. Zamykać dworzec kolejowy? Restauracja dworcowa, i to czynna całą dobę, była zrozumiałym ukłonem władzy ludowej w stronę swojego ludu, a że przy okazji załapywali się inni? Nie szkodzi. Bufet dworcowy i jego załoga wyrabiała normy, zdobywając nawet proporczyk brygady pracy socjalistycznej. Zresztą tak po ludzku. Co miał robić pielgrzym pijackiego szlaku ulicy Kilińskiego - i nie tylko - kiedy barmani tamtych szynkwasów wymownym skinieniem głowy wskazywali na zegar, chowali butelki pod ladę i gasili światło?

Oczywiście pozostawał Dworzec Fabryczny.

Oświetlonym wejściem, niby gwiazda zaranna, witał pielgrzymów szlaku, zdążających tu z otchłani złych ludzkich zdarzeń. Przybywali z miasta, które nie spełniło ich marzeń i nadziei. Zawiedzeni przeżytymi dniami i nocami, zdążali tu, na swój dworzec, aby uciec w inną rzeczywistość. Jaką?
Nie było tu filozoficznych dialogów, lecz samotność i wewnętrzny monolog egzystencjalny: Być albo nie być… ale wypić trzeba!

Tutaj, na Dworcu Fabrycznym, znajdowali odpowiedź. Być! Nie być? Nie stać przy bufecie jutro i pojutrze? Trzeba być! I oni byli. To los przywodził ich tu na pokuszenie. Podnieść nalane wódą szkło, na wysokość oczu, zajrzeć bestii w ślepie - jedno tylko miała - i… wypić! Giń i przepadnij.
Zaiste. Osobnik z tą bestią w środku wykrzywiał się, otrząsał jak kundel obsikany znienacka przez pijaka. Otwarte usta zionęły niewidocznym grzechem, wyrażając całą ohydę pokuszenia, na które osobnik skazany był przy bufecie dworca kolejowego Łódź Fabryczna.
Nic to. Oni, przytuleni do baru, trwali dalej w ordynku bufetowego porządku.

Był nawet pomysł, aby tu urządzić lokal z dancingiem, czyli aby muzyka grała i tańce przytulańce, a jakże, się odbywały. Najbardziej cieszyły się na taką wiadomość "dziewczynki" z pobliskiego parku Moniuszki, gdzie "pracowały". Zamiana miejsca zawierania kontraktów na "robotę", radykalnie poprawiłaby im komfort pracy. Znacznie przyjemniej negocjuje się przecież w objęciach ewentualnego klienta i kiedy gra orkiestra.
Zocha Żelazko - tak nazwana, bo w torebce nosiła dusze od żelazka (żeliwny wkład do żelazka, który przed prasowaniem należało podgrzać w piecu węglowym - dop. autora) i w obronie swojej dumy zawodowej, odganiając się rzeczoną torebką od niesfornego klienta, pozbawiała go męskiego animuszu w sposób radykalny. Otóż Zocha zarządziła: - Dosyć kurewstwa parkowego. Kupić nowe kiecki i dajemy dupy jak damy.

Najpierw tańce.

Z wyjątkiem dwóch godzin w środku nocy, przeznaczonych na sprzątanie, lokal - jak już wiemy - czynny był całą dobę. Ktoś powie: Ale w pewnych okresach na dworcach kolejowych wódki nie sprzedawano. Oczywiście, były takie nieżyciowe czasy, ale wtedy handlowano informacją, gdzie można było ją kupić. Miejscowi wiedzieli. Szło się za dworzec, mijało budynek o typowej architekturze niemieckiej (zostawili go okupanci hitlerowscy), podchodziło do wagonu kolejowego stojącego na bocznicy i tam kilkoma stuknięciami - znanymi sobie i innym zaufanym - tylko i jedynie w… gaśnicę zawieszoną na wagonie, co wywoływało sprzedającego i można było u niego złożyć zamówienie.

Co na to SOK (Straż Ochrony Kolei - dop. autora), czyli strażnicy kolejowi, czy nawet MO (Milicja Obywatelska - dop. autora)? Ci pierwsi pilnowali, żeby tłoku nie było, a ci drudzy pilnowali tych pierwszych, żeby ich nie pobito.

Podróżny, który przecież nie znał miejscowych ścieżek i "klimatów" zakupu alkoholu, całkowicie zdawał się na pomoc obsługi kelnerskiej. Gdy już siedział za stołem, najlepiej w sali kategorii pierwszej, a kelner był zadowolony z konsumenta, który nie grymasił, był miły i nie zerkał kątem oka na rachunek, dostawał uprzejmą informację, gdzie i jak nabyć rzeczony trunek, na ten przykład, na dalszą podróż. Przy bardzo dobrych relacjach, popartych rzecz oczywista dodatkowym załącznikiem w postaci biletu NBP (pieniądz papierowy Narodowego Banku Polskiego - dop. autora), klient otrzymywał butelkę na "miejscu" i nie musiał już się fatygować do jakiegoś tam martwego wagonu z gaśnicą. Otrzymywał butelkę z etykietą "Cytroneta" lub - w zależności od okresu w rozwoju gospodarki socjalistycznej - o innej, acz dźwięcznej nazwie, na przykład "Ptyś". Zawsze jednak ze spodziewaną zawartością o ustalonej ilości, jak i firmowej procentowości.

Kiedyś, za dobrych czasów (podobno były takie) owiniętych w pelerynę poetów, zjawiał się na dworcu Wielki Pielgrzym Szlaku, sam Leon Schiller, czyli Pan Lulek, jak mawiali czekający na mistrza łódzcy dorożkarze. Nie po to tu przyjeżdżał, aby z miasta Łodzi wyjechać. Nic z tych rzeczy. Mistrz przybywał tu, aby podtrzymać żagiew swojego talentu. Stawał w szeregu bufetowych gości i sycił Go, ten talent, częściowo utracony w przed chwilą zakończonym przedstawieniu w pobliskim teatrze. Podtrzymywał ów wielki dar bogów licznymi kolejkami boskiego płynu, jak mawiał Mistrz.

Nie On jeden przybywał tu, aby uzupełnić przeciekającą przez sito czasu sławę, wypływającą podstępnie z ciała artysty. Bywali tu wszyscy wielcy i najsławniejsi. Stojąc przy bufecie stacyjnym, nad niejednym z nich widać było areolę sławy. Jednak już jakby bez wieńca laurowego.

Ona, ta sława, ma wymagania i artysta z należytym szacunkiem musi się jej koniecznie podporządkować. Artysta dołżeń byt obmyt, obryt i niemnoszko pijan (ros.: artysta powinien być umyty, ogolony i trochę pijany - dop. autora) . Ta zasada ujawniona przez braci naszych Moskali dobitnie i jednoznacznie porządkuje ten układ.
Tutaj Lech, Czech i Rus to jakoby jeden mąż, wsparty o bufet, z wyraźnym gestem jednej ręki - podniesionej, ze szkłem w zaciśniętej dłoni. Gest, który jednoczy wszystkich ludzi z barów i dworcowych bufetów na całym świecie.

Chór Hariana, czyli czterech przystojniaków z miasta Łodzi, wracając z trasy, na cztery głosy pięknie śpiewał: "jeszcze raz, jeszcze raz polej nam, dolej nam…".

Niedokończone spory literackie toczone gdzieś przy stolikach kawiarnianych - tylko tutaj o porannej porze przy kolejowym bufecie mogły być właściwie osądzone, a życie artysty na tym łez padole, w aspekcie słów księcia Danii, szczególnie tutaj nabierało właściwego znaczenia egzystencjalnego.

Bar na Dworcu Fabrycznym bywał też trybuną polityczną. Rozpolitykowany, acz niedopity mówca właśnie tutaj znajdował słuchaczy. Co prawda, o różnym nasączeniu alkoholowym, wprost proporcjonalnym do percepcji słuchaczy. I stąd niektórzy słuchali, nie słysząc, i patrzyli, nie widząc. Oparty o bar mówca, trzymając w wyciągniętej ręce "sto gram w szkle", ogłaszał swój manifest polityczny. Dziwna sprawa. Wszystkie były negatywne w treści, a nawet w formie w stosunku do panującego systemu. Nie było ani jednego wystąpienia, w którym jakiś ochlany prelegent chwaliłby aktualnie rządzących. Ci negatywni nigdy jednak nie mogli dokończyć przemówienia. Koledzy w pół zdania, chwytem podpachowym, a nawet podkolanowym, wynosili mówcę, chroniąc go przed konsekwencjami.

Gdyby ktoś zechciał zebrać w jednym miejscu i o określonej godzinie tylu sławnych ludzi, w różnym rozumieniu tego słowa, przenigdy by mu się nie udało! Nie ma takiej mowy, która przekonałaby ich do bycia razem tu i teraz.

A jednak Dworzec Fabryczny miał taką moc. Tutaj, po zamknięciu ostatniej knajpy w mieście, o porannym świcie można było spotkać tych, którym właśnie zabrakło jeszcze tej jednej kropli wypełniającej czarę ich marzeń.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki