Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie lokale: Restauracja Bretońska - u Szmytowej

Redakcja
Dariusz Romanowicz
Opowieścią o restauracji "Bretońska" rozpoczynamy cykl publikacji o legendarnych łódzkich lokalach. Tekst pochodzą z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka pt. "Lorneta z meduzą", przygotowywanej do publikacji przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński.

To było dobre miejsce na spotkanie w ważnych interesach z człowiekiem, któremu zależało na tym, aby był "niewidoczny". Po prostu tu załatwiało się dyskretnie wszelkiego rodzaju biznesy. "Załatwiłeś" - bo oczywiście w sklepach nie było - wkład do piecyka gazowego, metalowe drzwi do mieszkania czy płytki do wyłożenia łazienki? Należało zatem ustalić z dostawcą wszystkie elementy transakcji handlowej, no i dobrze też było sprawę opić. W podobnych relacjach takie przypieczętowanie umowy absolutnie niezbędne i pewniejsza gwarancja następnych dostaw. Tworzyły się w ten sposób tak zwane kontakty. Dając znajomemu taki "cynk", mogłeś dostać inny, na przykład na cement, cegłę, a nawet dostęp do pana inspektora budowlanego. Wymiana "kontaktów" była - oczywiście poza polityką - najważniejszym tematem rozmów.

Do restauracji "Bretońska", czyli do Szmytowej, było daleko. Kawał drogi od ulicy Kilińskiego czy Piotrkowskiej, żadnych neonów, reklam. W oknie deska z wypalonym napisem "Tkacka" i kilka paprotek nieznacznie przysłaniało tajemnicze wnętrze oświetlone tylko żyrandolem z wikliny. W półmroku ledwo widoczne zarysy paru stolików wprost zapraszały do siebie, aby przy nich usiąść.

Na początku ulicy Żeromskiego, a właściwie jej końcu, zamyka ją bowiem ulica Legionów (w owych czasach Obrońców Stalingradu), była restauracja "Bretońska". Nikt tak jej nie nazywał i pytany nie odpowiadał, bo nie wiedział. Był bowiem pewien kłopot. Otóż już w pierwszych tygodniach 1945 roku na ulicy Daszyńskiego (obecnie Tuwima) pani Strzelecka Regina otworzyła zakład gastronomiczny "Bar Bretoński". Nazwa adekwatna do potrawy tam serwowanej jako specjalność zakładu, czyli "fasolki po bretońsku". Ale wyjątkowo atrakcyjna była w tym barze zakąska. Otóż do kieliszka wódki na talerzyku podawano- licząc od sztuki - fasolę typu "Jaś". Dorodne ziarna wielkości połowy męskiego kciuka w ilości żądanej przez klienta stanowiły danie kompletne, które w sytuacji gospodarczej dopiero co wyzwolonego kraju rozwiązywało problem zakąski.

Gdy powiedziałeś: "Wczoraj byłem u »Szmytowej«", wszyscy wiedzieli, gdzie byłeś. Na Daszyńskiego było się w "Barze Bretońskim", a tu u Szmytowej, choć w restauracji "Bretońska".

To było dobre miejsce. Strategiczny punkt, jak mówili obywatele oficerowie Ludowego Wojska Polskiego rozlokowani w okolicznych budynkach, ale i w pobliskich koszarach, pamiętających jeszcze, jak stacjonował tu 37. Jekaterynburski Pułk Piechoty, którego orkiestra dęta po ulicy Piotrkowskiej na przełomie XIX i XX wieku maszerowała, dmiąc w trąby. Koszarował tu również sławny w bojach 31. Pułk Strzelców Kaniowskich. Później wojsko z koszar usunięto i budynek stał się magazynem lekarstw wszelakich, czyli rządził tu CEFARM (czytaj: Centrala Farmaceutyczna). Zaroiło się samochodami ciężarowymi z całego kraju, no i rzecz oczywista, kierowcy tych pojazdów byli częstymi gośćmi "Bretońskiej".

Wchodząc do restauracji, natychmiast zauważałeś charakterystyczne okrągłe żółte światła. To cztery kule żyrandoli w żółtym kolorze, powieszone tuż nad bufetem, oświetlały dyskretnie najbliższe otoczenie. Światło to nie rzucało cienia. Przytłumionym ciepłem chytrze dobranego koloru otulało przestrzeń i biesiadników siedzących przy najbliższych stolikach.

Wchodzącym żółte plastikowe kule kojarzyły się z żółtym światłem sygnalizatorów ruchu, instalowanych jako absolutna nowość właśnie na rogatkach łódzkich ulic. Bywało, że świeciły jednocześnie na czterech rogach, bo tak życzył sobie obywatel milicjant siedzący w okrągłej oszklonej budce zawieszonej wysoko na narożniku kamienicy, skąd kierował ruchem.

Jeszcze innym taki kolor świateł przypominał paragraf z przepisów o ruchu drogowym. Kolor żółty - uważaj! Bez gazu. Ręce na kierownicę.

Ale co tam! Nie taki diabeł straszny, nawet jak na żółto świeci. Tym bardziej że nie było przed tym barem stołków, które mogłyby na dłużej zatrzymać klienta przed obliczem i rękoma barmana. Po dwie szybkie "pięćdziesiątki", wypite na stojąco pod fasolkę po bretońsku, nie pozwalały na jakieś tam poszerzone refleksje o ruchu drogowym. No chyba że padły słowa:

- Szanowna pani, po dwa łyki dla dwóch panów to jak zefirek dla wiatraka.
Zupełnie co innego, jak panowie przychodzili specjalnie napić się tu wódeczki. Siadali do stolika, pieszczotliwie mościli się w zagłębieniach krzeseł i zamawiali. Przeważnie w tak szacownym gronie był prowodyr, czyli człowiek regulujący ilość trunku, na pierwsze zamówienie rzecz jasna. On też proponował zakąski. Znał się! Później już było łatwiej. Na każdego przychodziła kolej, a i zamówienie było krótkie: - Szanowna pani… itd.

Bywało, że zmieniały się zakąski.

Szanowane przez klientelę były pyszne śledziki w oliwie, ale i bigos "po łódzku" przez samą szefową sprawiony. Specjalność zakładu to cenione smakowo "żeberka baranie", "pieczeń barania" i "flaki wołowe". Czy przy takim wyborze dań można było konsumować je o suchym gardle? Co by sobie te pieczyste pomyślały? Że może jakiś ogoniasty czworonóg je skonsumował?

Były więc "dwa głębsze", czyli dwie setki podane w cienkościennych "literatkach", które wyglądały tak, jakby ktoś lornetkę teatralną na talerzyku postawił. W kuchni, w międzyczasie, "dochodziły" na patelni dwa schabowe podane z kapustą kiszoną, zasmażaną, oraz kartofelki, obowiązkowo przyrumienione.

Wszystkie takie smakołyki nie były dostępne zawsze, w każdym czasie. Były, niestety, takie lata w gospodarce żywieniowej socjalistycznego kraju, że gdyby nie "fasolka po bretońsku", zostałoby tylko wąchanie chleba.

Restauracja "Bretońska" zaistniała w roku 1945, tuż po wyzwoleniu miasta od okupanta hitlerowskiego. Wcześniej, jeszcze przed wojną, w 1939, był tu mały sklepik prowadzący sprzedaż "winiwódek", jak mawiali łodzianie.

Pani Władysława i pan Julian, czyli małżeństwo Szmidt, byli jego właścicielami i z dużym powodzeniem handlowali tym specyficznym, acz niezbędnym asortymentem. Od zawsze pan Julian i pani Władysława chcieli być restauratorami. Niestety. Trafili na niedobry czas. Lata wojny i okupacji przesunęły ich marzenia na rok 1945.

Pan Julian urodził się jeszcze w XIX wieku i w myśl reguł z tamtej epoki oraz według ówczesnych zwyczajów uprawiał sztukę restauratorską. Było po staroświecku, ale właśnie to miało swój urok. Restauracja cieszyła się dużym uznaniem konsumentów. Przyszedł jednak czas i pan Julian odszedł w zaświaty, gdzie na niebiańskich stołach usługuje, z czego na pewno uradowani są uskrzydleni konsumenci. Pani Władysława dalej zaś prowadziła zakład i tak się utarło w zwyczajach łódzkich, że mówiono krótko: do Szmytowej.

Nie zmienił tego zwyczaju pan Michał Dąbrowski. Tak jest, ten sam Dąbrowski. Muzyk, klarnecista i właściciel "Chaty Wuja Toma". Dogadał się z panią Szmidtową i jako wspólnik, w roku 1984, objął we współposiadanie "Bretońską".

Zdarzyło się to niecały rok po odwołaniu stanu wojennego. Gospodarka leżała na obie łopatki i wszystko należało "organizować". Dalej obowiązywał w kraju system reglamentacji, czyli wszystko na kartki. Był taki czas, że nawet wódki nie można było sprzedawać normalnie, bo też była na kartki. Ale kto powiedział, że nie można było dostawy alkoholu "zorganizować", pomijając reglamentacje?

Wyjeżdżał samochód-cysterna z wytwórni, czyli Państwowego Monopolu Spirytusowego, i specjalny, bardzo dokładny licznik mierzył bardzo dokładnie ilość nalewanego płynu. Po przybyciu do rozlewni wypompowywano zawartość, liczono, mierzono i… dwanaście litrów czystego spirytusu brakowało!? Proceder trwał. Obok szofera sadzano milicjanta, aby pilnował transportu. I co? Przyjeżdżali do rozlewni, liczyli i… dwunastu litrów brakowało. Cud mniemany? Nie. Polak potrafi.
Takiego "numeru" Milicja Obywatelska jeszcze nie przerabiała. Poleciały nawet głowy nieporadnych oficerów dochodzeniowych w komendzie wojewódzkiej MO.

Szukano, węszono i nic. Utartym zwyczajem wszystkich policji i milicji na świecie, poradzono się obywateli osadzonych w areszcie.

Jeden taki był. Uczony, z dyplomem magistra filozofii, osadzony w areszcie za produkcję w stodole tatusia rolnika papieru toaletowego, towaru niedostępnego w sklepach. Ów obywatel zgodził się na współpracę.

- Obywatele milicjanci - powiedział osadzony. - Należy zajrzeć do wnętrza cysterny!

Zajrzeli. Co zobaczyła wysoka komisja śledcza? W głębi tego owalnego zbiornika, do jego górnej części podwieszone było… wiadro. Wisiało sobie, luźno zawieszone na sznurze, gdzieś tak metr od góry zbiornika.

Przed zjazdem do bazy, aby znów napełnić cysternę, pan kierowca odwiedzał odbiorcę. Dyskretnie opróżniał wiadro, przelewając dwanaście litrów czystego rektyfikowanego spirytusu do wiadra klienta, kasował należność, wieszał puste wiadro na swoje miejsce i odjeżdżał. W wytwórni nalewano, w rozlewni wylewano i… brakowało dwunastu litrów.

Innym razem zamówiono w Państwowym Monopolu Spirytusowym skrzynkę wódki czystej, 40 procent, czyli normalnej, tak zwanej konsumpcyjnej. Skrzynkę, czyli 25 butelek po pół litra dostarczono. Wstępna kontrola pani Szmydtowej przy odbiorze towaru nie stwierdziła żadnych uchybień. Była zamówiona ilość, butelki prawidłowo zakapslowane, nalepki ogłaszały: "Czysta Wyborowa 40%". Po pierwszym nalaniu szok! To był czyściutki spirytus rektyfikowany 95%. Znajomość rzeczy właścicielki, w szczególności dotycząca alkoholi, pozwoliła stwierdzić, że spirytus był we wszystkich butelkach. Pierwsza myśl: pomylił się robotnik obsługujący maszynę. Ścisła kontrola akcyzowa wykryje błąd i biedny pracownik poniesie konsekwencję karną i skarbową, a odbiorca jako paser pójdzie siedzieć. Restaurator zawiózł skrzynkę do rozlewni, informując kierownika o pomyłce. I co usłyszał?

- Panie, spieprzaj pan z tego zakładu. Pana tu nie było, a ja pana nigdy nie widziałem. Nie będzie żadnej zamiany butelek. Dostał pan towar i znikaj pan!

Już w drzwiach usłyszał restaurator słowa wykrzyczane przez kierownika nalewajni.

- Barany! Wały obrzydłe, komu żeście dali tę skrzynkę? Komu? To było dla Józka!

W 1982 roku władza wojskowa wydała zarządzenie, że konsumpcja alkoholu może odbywać się dopiero po godzinie trzynastej i do tego koniecznie i obowiązkowo z zakąską. Sytuacja paradoksalna. Brak żarcia w kraju, ale zakąska obowiązkowa!

Wszyscy kombinowali. Ci, co chcieli się napić i zjeść, oraz ci, co te podstawowe produkty w restauracjach musieli klientowi na stół dostarczyć. Knajpy opłacało się otwierać około trzynastej i zamknąć można już było o szesnastej. Limitowany przydział wódki w zasadzie kończył się o tej godzinie, a kawałek sera i skrawek chleba nadziane na wykałaczkę jako obowiązkowa zakąska wyglądał tak, że zniechęcał do konsumpcji nawet największego opoja.

Z różnych zapewne powodów, może i dlatego, że zmarła pani Szmydtowa, restauracja w roku 1997 zamknęła swe skromne, acz sławne podwoje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki