Oto przy pracach Krystiana Lupy przedstawienia wielu promowanych dziś młodych realizatorów jawią się jako zwykłe... produkcyjniaki. Jako zabawki, metalowe bączki, których obsługi można się nauczyć szybko (choć nie zawsze wiadomo, w którą stronę zmierzą) i puszczać je co rusz w innych teatrach ku uciesze gawiedzi i finansowej satysfakcji własnej. Czy nie jest to większa hochsztaplerka niż eksperymentowanie z własnym językiem teatralnym nawet, jeśli na końcu nie zawsze jest pełen sukces?
Odwagę do tego ma Lupa, który coraz bardziej majstruje w regułach teatru, odziera go z aury tradycyjnej iluzji i fikcji, ale też rozszerza pole ich działania. Igra też z czasem akcji, która sytuuje się gdzieś poza nim. Niekiedy jest to łobuzeria intrygująca, bo przecież wciąż jesteśmy w teatrze, w świecie, który musi się skończyć.
Ten szpagat realizuje się na kilku poziomach. Na pierwszym mamy "tradycyjną" sytuację wyjściową i "realistyczne" zdarzenia. Ulegając błędnemu komunikatowi, na nieczynnej stacji wysiada grupa podróżnych, m.in. znudzone sobą małżeństwo, popijająca dziennikarka Falaczi, grupa studentów aktorstwa, którzy decyzją reżysera szukali w Auschwitz doświadczeń do realizacji "Hamleta", urodzony w Oświęcimiu Martin, który gardzi współczesnością i lunatyczna staruszka opiekująca się chorym synem. Budzą się urazy, a seks wisi w powietrzu. Ale inny jest sposób zakotwiczenia ich w świecie sceny - bez muzyki, wyraźnej dramaturgii, konfliktu i celu. Także bez literackości tekstu, którego (ewentualny) artyzm ułatwiłby skupienie uwagi na treściach. Jego miejsce zastępują obscena, bełkotliwość rozmów.
W takim świecie aktorzy są jak performerzy grający aktorów. Można ich oglądać bezpośrednio na scenie lub w zbliżeniu - na ekranach. Ten teatralny wojeryzm ma jednak drugie dno. Aktorów podgląda para homoseksualnych graficiarzy, których widz sam podgląda. Z ukrycia przedrzeźniają oni podróżnych. A może dysponują też jakąś wiedzą o nich? Status tej pary jest migotliwy. W tym właśnie, ale też w podglądaniu, w surowości eksplorowania języka sztuki, wiele jest z surrealistycznego, kręconego m.in. w łódzkim Hotelu Grand, filmu Davida Lyncha "Inland Empire" (pierwszego w technologii cyfrowej, z użyciem kamer nie w pełni profesjonalnych). Tak realizuje się drugi poziom sensów - nieoczywistość zwykłych zdarzeń.
W znakomitych reżysersko sekwencjach jak bańki puchną i pękają emocje budzone przez kolejne tematy (znane ze spektakli i oficjalnych wypowiedzi Lupy): aluzje do własnego teatru i "strategii" innych reżyserów; wolność, która zezwala na każde głupstwo i odciska się piętnem czy krytyka postaw młodych aktorów. Na tle tej ostatniej ujrzymy jak starcza opowieść Panisławy (Krzesisława Dubielówna) uwiedzie jednego z bardziej rozgarniętych młodych (Mirosław Haniszewski). Ale pierwszym słowem, które wagą uporządkuje ten "bajzel" będzie... Auschwitz. Jego widmo wróci w mocnej finałowej scenie, gdy przemoc ukaże swą nieodwracalność i... niejednoznaczność.
Miarą eksperymentu Lupy są reżyserska odwaga i intensywność dzieła. Cóż, że teatralny mechanizm i wyłuskiwane nim emocje niekoniecznie biorą pod uwagę racje widza.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?