Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przez dekady ubierała Polki, projektując dla Telimeny i Modeny. Teraz tworzy własną markę

Joanna Barczykowska
Ewa Kozieradzka otworzyła pracownię i Showroom na Księżym Młynie
Ewa Kozieradzka otworzyła pracownię i Showroom na Księżym Młynie Grzegorz Gałasiński
Przez dekady polskie kobiety lubiące modę, ceniące płaszcze Modeny i Cory Garwolin, kostiumy Telimeny, blezery Iwony, kożuchy Kurowa nie wiedziały, że ubiera je łodzianka Ewa Kozieradzka. Projektantka, która już w socjalizmie ubierała polską ulicę, wychodzi z cienia, zakłada markę i zaczyna tworzyć pod własnym nazwiskiem.

Pod koniec zeszłego roku otworzyła pracownię i showroom na Księżym Młynie w Łodzi i tam zaprasza wierne klientki. A ma ich dziesiątki, bo to ona przez lata kształtowała gust Polek, przywoziła za żelaznej kurtyny nowinki z zachodniego świata , gdzie wyjeżdżała na targi i pokazy mody. W jej płaszczach i sukniach wieczorowych chodziły aktorki, gwiazdy, żony partyjnych dygnitarzy i Polki kochające modę. Nieraz musiały wydać na te ubrania całą pensję, ale było warto. Kim jest Ewa Kozieradzka?

Żyła w cieniu i ubierała ulicę

Ewa Kozieradzka przez wiele lat żyła w cieniu. Pracowała dla Domu Mody Telimena, Zakładów Przemysłu Odzieżowego Modena, dla firmy dziewiarskiej Iwona, zakładów Cory Garwolin i Kurowa.

- Projektant, wiążąc się z marką, zwykle pracuje w jej cieniu. Tak było kiedyś i jest nadal. Z jednej strony czuje się satysfakcję, że ma się wpływ na styl ubierania wielu osób, z drugiej zgodę na anonimowość, co też ma dobre strony. Nie ryzykowaliśmy nazwiskiem, gdyby kolekcja okazała się niehandlowa. Zakład odzieżowy to była niezawodna szkoła zawodu, odpowiednik praktyki u mistrza cechowego, pod warunkiem, że miało się szczęście i trafiło się na fachowców. Ja miałam - mówi Ewa Kozieradzka.

Wtedy wielkim wyróżnieniem i zaszczytem była praca dla wielkich domów mody. Dziś domów mody w Polsce nie ma.

- Pamiętam, że jednym z milszych momentów mojej zawodowej kariery były zawsze Zaduszki, choć niezręcznie się do tego przyznawać. Wtedy na cmentarzu co drugi płaszcz był mój. Uczucie było fantastyczne - mówi projektantka. - To uczucie jeszcze podkręcało do dalszej pracy. Czasem jeszcze raz zastanawiałam się, czy dobre było to cięcie, czy może trzeba było to zrobić inaczej. Największą dumę czułam patrząc na fajną kobietę, świetnie wyglądającą w moim płaszczu. Dziś nie ma już takich możliwości. Kiedyś szłam ulicą i co kilkanaście metrów spotykałam Polkę w moich ubraniach. Tego uczucia na pewno nigdy nie zapomnę - przyznaje Kozieradzka.

Na markę tych wielkich domów mody pracował cały zespół: projektanci, technolodzy, konstruktorzy i krawcowe oraz handlowcy. Ich nazwiska były znane tylko ludziom z branży.

- Wtedy pracowaliśmy na markę, ale nikomu to nie przeszkadzało. O projektantach mówiło się najczęściej jedynie przy okazji pokazów mody czy sesji w kolorowych magazynach. Najważniejszy był jednak zgrany zespół. Tak było m.in. w Telimenie czy w Kurowie. Wszyscy mieli jeden cel: żeby to się sprzedawało. Zwłaszcza że projektant niezależnie od tego, czy tworzy w socjalizmie, czy kapitalizmie, jest zainteresowany tym, żeby widzieć swój projekt na kimś. Fajnie było, dopóki wszyscy byli zainteresowani. Niestety, przyszły czasy, że zainteresowanych osób było coraz mniej. Wielu handlowców z ubrań chciało przejść np. do proszków do prania czy kawy, bo więcej płacili, a efekty u nas nie były już tak zadowalające - mówi Kozieradzka.

Projektantka chwali polskie domy mody za chęć podążania za światowymi trendami, mimo że w socjalistycznej Polsce brakowało wszystkiego.

- Firmy wysyłały nas na targi mody do Duesseldorfu czy Londynu. Chodziliśmy na pokazy pret-a-porter. Wtedy też po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z fachowymi czasopismami, tzw. trendbookami, które dla nas zamawiano - wspomina Kozieradzka.

Dzięki temu projektanci tworzyli w Polsce nową jakość. Kozieradzka wspomina jednak, że chętnych klientek było zawsze więcej niż dostępnych kolekcji.

- Wtedy sprzedawaliśmy wszystko. Kolekcje schodziły praktycznie do ostatniej sztuki, o czym dziś można tylko marzyć. Wtedy każdy, kto miał pieniądze, kupował ubrania w Telimenie albo w Modzie Polskiej. Nie było innej alternatywy. Zdarzały się nam hity i rzeczy mniej udane, ale schodziło wszystko, bo był ciągły brak. Teraz jest odwrotnie. Jest tak dużo rzeczy, że z tego zalewu coraz trudniej wybrać coś dobrego - mówi Kozieradzka.
Choć Telimena, Iwona czy Cora Garwolin dawały jej dostęp do nowych trendów, pokazów mody na Zachodzie, to czasem też musiała pohamowywać swoje ambicje.

- Najbardziej bolała mnie zmiana tkanin. To się zawsze tłumaczyło efektem ekonomicznym. Czasem wybrane przez nas tkaniny okazywały się po prostu za drogie - mówi projektantka. - Te firmy gwarantowały jednak zawsze jakość. Uważam, że wiele im zawdzięczamy, bo stamtąd wywodzą się najlepsze kadry. Nie chodzi mi tu tylko o projektantów, ale także o technologów, konstruktorów, krawcowe. Niestety, po upadku socjalizmu duże polskie domy mody się rozsypały, a ludzie przeszli do mniejszych zakładów.

Miała być grafikiem

Ewa Kozieradzka całe życie poświęciła modzie. Patrząc na jej życiorys widać, że moda sama się o nią upominała. Ukończyła grafikę na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, ale nigdy nie pracowała w tym zawodzie.

- Wtedy panowała niepisana reguła, że najzdolniejsi idą na grafikę. Poza tym, na grafice byli prawie sami mężczyźni, a na ubiorze odwrotnie, więc wybór był prosty - tłumaczy projektantka.

Przez przypadek trafiła do filmu i zaczęła szyć kostiumy w filmach historycznych, m.in. dla Zanussiego. Przyznaje, że skusiła ją ilość zer w kontrakcie.

- To była prawdziwa szkoła. Wtedy nauczyłam się pierwszej, podstawowej zasady: ubiór to funkcja - ochrona przed warunkami atmosferycznymi i wygoda. Dowiedziałam się tego przez przypadek. Zrobiłam piękny żupan szlachecki, ale aktor rzucił tym kostiumem i powiedział, że nie będzie w tym pracował. A był to Wojciech Pszoniak, więc zbytnio mu nie napyskowałam, choć byłam młoda i bezczelna. Pszoniak poprosił, żebym go założyła i wtedy poczułam ciężar kostiumu. Żupan był piękny, bogato zdobiony, malowniczy i niezwykle fotogeniczny... ale ważył 18 kilogramów. Aktor nie mógł w nim pracować - mówi Kozieradzka.

Kolejna zasada, czyli szlachetność tkanin, przyszła sama.

- W Polsce wtedy łatwiej było o świetny jedwab i wspaniałą wełnę niż o co innego. Tkaniny w filmie były zawsze bardzo szlachetne i to mi zostało do dziś - mówi Kozieradzka.

Tą regułą projektantka kieruje się do dziś. Kolekcja zaczyna się dla niej od tkaniny. Kiedy Ewa Kozieradzka założyła własną markę, jej znakiem rozpoznawczym stały się kolekcje z najbardziej szlachetnych tkanin.

- Postanowiłam wykorzystać swoje kontakty w świecie mody. Dzięki nim sprowadzam końcówki tkanin przygotowanych dla najlepszych domów mody: Dior, Max Mar, Dolce&Gabbana. Potem przygotowuję projekty. Wszystko charakteryzuje się bardzo wysoką jakością. Moją dewizą jest ubierać, a nie przebierać - zapewnia projektantka.

Ewa Kozieradzka chce przypomnieć dziś znaczenie dwóch słów: elegancja i szyk.

- Swoje kolekcje przygotowuję zgodnie z tymi zasadami. W nich zawiera się i jakość, i kolor, i piękna tkanina, ale brak krzykliwości - mówi projektantka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki