Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Radosław Wiśniewski: Nie wystarczy ryba, trzeba dać wędkę

Redakcja
Radosław Wiśniewski, łódzki biznesmen, założyciel fundacji Happy Kids, wybrany Łodzianinem Roku 2011
Radosław Wiśniewski, łódzki biznesmen, założyciel fundacji Happy Kids, wybrany Łodzianinem Roku 2011 Jakub Pokora
Z Radosławem Wiśniewskim, łódzkim biznesmenem, założycielem fundacji Happy Kids, wybranym Łodzianinem Roku 2011, rozmawia Anna Gronczewska

Jak Pan przyjął ostatnie wyróżnienie, czyli tytuł Łodzianina Roku?

Byłem bardzo zaskoczony. Nie spodziewałem się nawet zakwalifikowania do grona kandydatów do tego zaszczytnego tytułu. Gdy okazało się, że zostałem Łodzianinem Roku, poczułem wielkie zobowiązanie. To we mnie teraz dominuje i na swój sposób przygniata. Oczywiście, daje mi to satysfakcję, że moja idea spotkała się z uznaniem społecznym. Co pewnie jest istotną wartością dla ludzi, którzy tę ideę realizują. Ale czuję też duże zobowiązanie, z którego muszę się wywiązać. Wiem, że nie wolno nam teraz zwolnić. Musimy dalej konsekwentnie realizować naszą wizję i być jeszcze bardziej sprawnym. Co powinno się przekładać na konkretne efekty pomocy dzieciom.

Podobno wszystko zaczęło się wiele lat temu, przed jednym z łódzkich hipermarketów?

Tak naprawdę jeszcze wcześniej. Korzenie fundacji Happy Kids są oparte na grupie kapitałowej Redan. Nasza fundacja ma niewiele ponad dziesięć lat. Natomiast wcześniej, w gronie współpracowników, przyjaciół, inicjowaliśmy różne akcje społeczne w obrębie Redanu. Chcieliśmy, by merkantylne cele biznesowe były oparte na jakimś systemie wartości.

Ale gdyby nie spotkał Pan 10-letniego chłopca przed hipermarketem to może jednak nie byłoby tej fundacji?

To wtedy prawdopodobnie nie powstałyby rodzinne domy dziecka. Oczywiście, tak się to zaczęło. Chcieliśmy pomóc rodzinie tego chłopca. Przenieśliśmy ją w zupełnie inne warunki mieszkaniowe. Bardzo chcieliśmy wtedy pomóc, ale nie zweryfikowaliśmy strony prawnej tego zagadnienia. Okazało się, że trójka dzieci z tej rodziny miała nakazy sądowe, które obligowały policję i kuratorów do zabrania ich do domu dziecka. Ta rodzina miała też chyba jakieś rozliczenia ze swoimi sąsiadami, co wynikało z jej straszliwego ubóstwa.

Utrzymuje Pan jeszcze kontakt z tą rodziną?

Jeszcze dalej się nią opiekujemy, mimo że rodzina się już mocno usamodzielniła. Mieszkają już nie w jednym mieszkaniu, ale w dwóch czy trzech. Poszli swoimi drogami życiowymi. Jeszcze rok temu była to rodzina w pełni utrzymywana przez fundację. Rok, półtora roku temu uznaliśmy, że są już wystarczająco samodzielni.

Warto było im pomóc?

Myślę, że tak. Każda z tych sytuacji to nie jest bajka. Dzieci, rodziny mają za sobą bagaże trudnych doświadczeń. Często ograniczenia swoich potencjałów. Brakuje im przykładów i szans. To, co my możemy im dać w najprostszy sposób, to szansa. Natomiast ta szansa, to nie zawsze wszystko. Chcielibyśmy, aby dziecko, które nie chodzi do szkoły, zostało lekarzem. Tylko nie zawsze to się udaje. W przypadku rodziny, o której mówimy, wszystkie dzieci skończyły szkoły, mają zawody. Wyszli na prostą.

Potem powstała fundacja i idea rodzinnych domów dziecka?

Zacząłem współpracować z moim przyjacielem, Markiem Kuszewskim. On wniósł do zespołu osób, które pracowały w Redanie i chciały coś zmieniać, wiedzę. Tłumaczył nam, że jeśli mamy taką możliwość i chcemy pomagać, to musimy potrafić to robić. Pomoc może czasem zaszkodzić. Mieliśmy takie sytuacje, że komuś pomagaliśmy, ale robiliśmy to w nieumiejętny sposób. Dawaliśmy rybę, a nie wędkę. Powodowało to, że osoby, którym pomagaliśmy, stawały się jeszcze mniej samodzielne niż były. Marek Kuszewski wprowadził natomiast system czytelnych zasad, dzięki którym mogliśmy zaczął budować organizację, która mogłaby bardziej metodycznie pomagać swoim podopiecznym.
Zakładanie rodzinnych domów dziecka to dawanie wędki, a nie ryby?

Tak to postrzegaliśmy. Pierwszy rodzinny dom dziecka powstał dziesięć lat temu. Mieści się przy ulicy Czahary w Łodzi. Zamieszkała w nim siódemka dzieci. Wiedzieliśmy, że nie będziemy mogli pomóc tysiącom. Mogliśmy się skupić na grupie kilkudziesięciu dzieci, którym moglibyśmy pomóc w sposób bardziej globalny. By wypełnić maksymalnie ich deficyty, by w okresie ich dzieciństwa, młodości przejąć za nie odpowiedzialność. By po przekroczeniu pełnoletności udało się im mocno stanąć na nogach, uwierzyć w siebie. My kupujemy lub budujemy dom. Znajdujemy rodziców, którzy będą taki rodzinny dom dziecka prowadzić, co nie jest takie proste. Musimy być przekonani, że trafimy na właściwych rodziców. Prowadzenie rodzinnego domu dziecka to ogromna odpowiedzialność. Domownicy muszą na co dzień pracować z dziećmi, dbać o nie, dawać im wzorce, zapewnić rozwój, dać poczucie bezpieczeństwa. Dzieci, które trafiają do takiego domu dziecka, mają najczęściej wiele problemów. Gdy się o nich słyszy, to chce się płakać. Część naszych dzieci jest niepełnosprawna, często ze schorzeniami neurologicznymi. Wysiłek włożony w wychowanie takiego dziecka jest ogromny.

Rodzinne domy dziecka prowadzone przez fundację Happy Kids powstają tylko w Łodzi?

Nie. W Łodzi mamy cztery rodzinne domy dziecka. Jeden znajduje się w Lubczynie, miejscowości położonej koło Wieruszowa, na granicy województwa łódzkiego.

Czym fundacja zajmuje się jeszcze oprócz prowadzenia rodzinnych domów dziecka?

Nasza fundacja zajmuje się generalnie zapobieganiu sieroctwu społecznemu. Takimi fundamentalnymi kotwicami naszej działalności są oczywiście rodzinne domy dziecka. Z tym, że staramy się w miarę możliwości pomagać dzieciom w różnych momentach ich życia. Wspieramy biologiczne rodziny znajdujące się w trudnych sytuacjach, by się nie rozpadły. Albo propagujemy rodzicielstwo zastępcze.

Zgłasza się do was po pomoc wiele osób?

Fundacja dostaje mnóstwo listów. Na większość z nich nie jesteśmy w stanie zareagować. Prośby dotyczą często sytuacji, które nie znajdują się w obszarze naszego działania. W obecnych czasach osobom niezaradnym, wycofanym, chorym jest bardzo trudno żyć. Szczególnie w sytuacji, gdy ich aktywność życiowa była związana z czasami socjalizmu, kiedy wszystko było inaczej poukładane. Te osoby nie potrafią się odnaleźć w nowej rzeczywistości, nawet nie wierzą, że potrafią.

Jest Pan biznesmenem, działa społecznie. Jak znajduje Pan na wszystko czas?

Czasu zawsze brakuje. Nie uważam się za mistrza świata w organizacji czasu. Zawsze potrzebne jest zaufanie, a więc odpowiedni dobór ludzi, którzy realizują określone idee biznesowe, społeczne. To kluczowa sprawa.

Czy to, że jest Pan z zawodu lekarzem, sprawia, że schyla się Pan nad problemami innych ludzi potrzebujących pomocy?

Trudno mi powiedzieć, że to wynika z tego. Lekarz, jeśli przeszedł swoją historię edukacyjną czy zawodową, siłą rzeczy musiał się napatrzeć na rzeczy, które wykraczają poza szarą egzystencję. Musiał widzieć cierpiących ludzi. Nie jest dla mnie oczywiste, że to jest tym, co rozwija jego wrażliwość, nie jest to oczywiste. Natomiast lekarz jest zawodem, który powinien być wykonywany przez pasjonatów. Mnie generalnie brakuje tego zawodu. Być może podświadomie realizuje się wspomagając fundację.

Czy Łodzianin Roku jest łodzianinem?

Moja rodzina od strony mamy jest od dwustu lat związana z Łodzią. Ja co prawda urodziłem się w Koninie, ale tylko dlatego, że mój tata miał tam praktyki. Generalnie od dziecka mieszkam w Łodzi, tu pracuję, rozwijam się.

Czy niedługo powstanie nowy rodzinny dom dziecka prowadzony przez Happy Kidds?

Mam nadzieję, że powstanie na przełomie tego i następnego roku. Jeszcze nie wiemy, czy w Łodzi, czy też poza nią.

Czego można życzyć Łodzianinowi Roku?

Pokory, zdrowia, trochę szczęścia i sił.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki