John Carter
USA, fantasy, 133 min
reż. Andrew Stanton
wyst. Taylor Kitsch, Lynn Collins, Willem Dafoe
dystr. Forum Film
"John Carter" to zabawka dla chłopców rozmiłowanych w historiach fantasy. I na szczęście nikt tu nie udaje, że chodzi o coś więcej. Oczywiście, sugeruje się jakieś rozważania moralne, jakąś głębszą filozofię, ale tylko mrużąc oko - bo przede wszystkim ma być efektownie i o to twórcy tego filmu zadbali. A zadbali wyśmienicie - efekty nie rażą, nie wywołują zmęczenia czy uśmiechu politowania, konsekwentnie składają się na jakość opowieści. Wspierają je znakomite, dynamiczne zdjęcia, bardzo dobrze wykorzystywane w sekwencjach walk. I tylko, mimo pełnej zgody na zabawę, chciałoby się coś jeszcze...
Warto w tym miejscu podkreślić, że film ma niezwykłą historię. Tak naprawdę powinien powstać wiele lat temu. Bo to John Carter jest pierwowzorem tego, co potem widzieliśmy w rozmaitych "Conanach", "Gwiezdnych wojnach" i "Avatarach". Obraz jest ekranizacją książki Edgara Rice'a Burroughsa (tego od "Tarzanów"), która ukazała się w 1912 roku. Do jej przeniesienia na ekran przymierzano się kilkakrotnie (pierwszy raz w 1931 roku, w zamierzchłych czasach miał to być pełnometrażowy film animowany), ale nie wychodziło. Dokonał tego w końcu twórca hitowej animacji "Gdzie jest Nemo", który zachował staroświecki styl opowieści. Zebrano siły i moce, i... chyba wszystko przyszło za późno.
John Carter to młody weteran wojny secesyjnej, ciężko doświadczony walką na froncie, który stracił rodzinę. W tajemniczych okolicznościach trafia na Marsa, przez tubylców zwanego Barsoom. Tam zostaje uwikłany w wielki konflikt między tubylcami i ma okazję zakochać się w pięknej księżniczce Dejah Thoris, która desperacko potrzebuje jego pomocy.
Burroughs nie bawił się w logiczne i naukowe uzasadnianie pewnych wydarzeń - gdy było mu coś potrzebne, to po prostu wprowadzał to do akcji. Carter bez problemu oddycha marsjańską atmosferą, na skutek międzyplanetarnych różnic, m.in. w grawitacji, zyskuje nowe moce, skacze na duże odległości i wysokości (ojciec Tarzana?), a do komunikacji w języku Marsjan wystarczy mu łyk narkotycznego napoju. Na szczęście reżyser nie próbuje na siłę podkładać pod te sytuacje współczesnej wiedzy, dzięki czemu zachował klimat oryginału. W sukcesie przeszkodził mu tylko pech Cartera. Co z tego, że dziś oglądamy jak rodził się schemat fantasy, skoro ten schemat już wielokrotnie na ekranach kin widzieliśmy. Z tego powodu "Johna Cartera" ogląda się już tylko jako kolejny raz powielony schemat.
Cieszą humor, lekko zdystansowana gra aktorów (wycieczka na Marsa temu, kto rozpozna Willema Dafoe), uroda Lynn Collins, wartka akcja. Jednak w tym przypadku pierwsi są ostatnimi. Czy zmienią miejsce w następnej części?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?