Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Święto Pracy w Łodzi - kiełbaski i "wojenni podżegacze" [ZDJĘCIA]

Maciej Kałach
materiały archiwalne
Na pochód w 1945 r. łodzianie ruszyli raczej dobrowolnie. Później, do czasów "Solidarności", obecność była sprawdzana.

"Robotnicy, pisarze, rzemieślnicy i nauczyciele święcili na ulicach zmartwychwstałej ojczyzny nie tylko święto pracy, ale i święto solidarności narodu zjednoczonego w walce z ciemnymi siłami faszymu i rodzimej reakcji!" - grzmi lektor Polskiej Kroniki Filmowej, relacjonujący łódzki pochód z okazji Święta Pracy w maju 1945 roku.

Na filmie defilują robotnicy ze sztandarem swojego zakładu - Fabryki Pończoch "Wolność" z ul. Sienkiewicza, kilka sekund wcześniej kamerzysta PKF uchwycił kolejarzy z transparentem "Niech żyje wieczysta przyjaźń i sojusz Polsko-Radziecki". Ale po 68 latach wcale nie tak trudno odnaleźć łodzian, którzy tamten pochód widzieli na własne oczy - a nie tylko w kronice.

Kiełbaski i kukły Tito

- Jako uczeń mieszkałem w domu u zbiegu ulic Niciarnianej z dzisiejszą aleją Piłsudskiego, czyli blisko placu Zwycięstwa. To tam od 1945 roku spotykali się wszyscy uczestnicy święta, idący w stronę placu, niezależnie ze wszystkich stron miasta - opowiada Wirgiliusz Galja, miłośnik historii, a w przeszłości pracownik zakładów "Anilana" w Łodzi. - Pierwsza uroczystość nie miała jeszcze charakteru zorganizowanej masówki, jak w latach następnych, gdy w miejscach pracy przed wymarszem każdy musiał podpisać listę obecności.

Helena Durys, w 1947 roku uczennica szkoły ekonomicznej na Księżym Młynie, a potem pracownica m.in. zakładów im. Marchlewskiego (gdzie dziś działa Manufaktura), twierdzi, że bez większych nacisków chodziło się na pochody jeszcze w końcówce lat czterdziestych. Przemówieniom towarzyszył bowiem festyn z muzyką oraz z kiełbaskami i bułeczkami, które w relacjach starszych łodzian ze Święta Pracy zawsze przewijają się jako rarytasy.

Jednak mimo kiełbasek, udział w wiecach szybko stał się dla dużej części mieszkańców niezbyt chętnie spełnianym obowiązkiem. Łodzianie, jak wspomina Galja, musieli nosić transparenty odpowiednio komentujące bieżące wydarzenia na świecie - np. wspierające Koreę Północną w walce z imperialistycznym Południem w wojnie z lat 1950-1953, a potem potępiające "krwawych kapitalistów" za prowadzenie wojny w Wietnamie.

- Z wczesnych lat pięćdziesiątych pamiętam też niesioną kukłę, przedstawianego jako faszysta z toporkiem, Josipa Broz Tito, który zaczął prowadzić niezależną od Związku Radzieckiego politykę w Jugosławii. Była i kukła "krzyżaka" Konrada Adenauera, kanclerza RFN - mówi Galja.

Jak się pozbyć flagi?

- Kiedy w 1953 r. zaczęłam pracę w dziale zaopatrzenia "Marchlewskiego", za brak podpisu na liście obecności przed zbiórką, traciło się premię albo awans - mówi Durys. - Zbiórka odbywała się na terenie zakładu ok. godz. 9, potem w drodze na plac Zwycięstwa kierowaliśmy się w stronę Piotr-kowskiej, w którą wlewały się załogi innych fabryk.

Ale, według Durys, do placu Zwycięstwa docierali ci bardziej wierzący w komunizm. - Z koleżankami starałyśmy się niezauważenie czmychnąć z pochodu, aby posiedzieć przy herbacie, w którymś z barów mlecznych w okolicy Piotrkowskiej. Bary były 1 maja otwarte, ale w ten dzień nie podawano alkoholu - mówi Durys.

"Marchlewski" szedł Piotrkowską czwórkami: zwykle w środku maszerowały panie, po bokach panowie. - Jeśli nieśli transparent rozwinięty nad głowami pań, mieli problem, bo nie mogli tak po prostu się wymknąć - mówi Durys.

Desperaci transparenty porzucali w bramach. Podobnie było z flagami, tzw. szturmówkami. Jeśli nie lądowały w bramie, to w rękach wrobionego kolegi. - Jako pretekst podawało się konieczność pójścia za potrzebą. Najbardziej naiwnych można było poznać po tym, że wchodząc na plac Zwycięstwa nieśli i po trzy szturmówki - opowiada Galja.

W latach sześćdziesiątych plac Zwycięstwa przestał sprawować funkcję centralnego miejsca obchodów 1 Maja. Kulminacją Święta Pracy było przejście uczestników pochodu przed honorową trybuną na wysokości Urzędu Miasta Łodzi. Na ul. Piotrkowskiej od ul. Narutowicza proletariusze zaczynali się rozchodzić, a w okolice placu Wolności zajeżdżały zakładowe autokary. - Czekały na pracowników odpowiedzialnych za "pokwitowane" transparenty i sztandary: takie, których nie można było porzucić w bramie albo oddać naiwnemu koledze - mówi Galja.

Uczeń chodził za oceną

Przed wymarszem w stronę trybuny honorowej lud pracujący gromadził się dzielnicami - np. Górna na pl. Niepodległości, Polesie przy parku im. Poniatowskiego, zaś Widzew w miejscu dawnej kumulacji marszu, czyli na pl. Zwycięstwa. Gdy wszyscy byli już na swoich miejscach, ruszała pierwsza dzielnica, a pozostałe czekały na swoją kolej.

- Jeśli wypadaliśmy ostatni, stanie w blokach startowych mogło trwać nawet cztery godziny - mówi Ireneusz Mielcza-rek, który w 1967 r. zaczął pracę w szkole zawodowej przy ul. Wareckiej. Obecny dyrektor Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 7, czyli "samochodówki" z ul. Prożka, twierdzi, że na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych uczniom nie obniżano oceny z zachowania za brak udziału w pochodzie. - Jednak "aktywni" w przygotowaniu do pochodu mogli liczyć na jej podwyższenie - mówi Mielczarek.

Dramatyczny, pochodzący z wcześniejszych czasów, epizod dotyczący oświaty odnotował w zbiorze wspomnień absolwentów I Liceum Ogólnokształcącego pt. "Nasz wiek"Marek Pawlikowski, maturzysta z 1951 roku. Przed pochodem w czasie pierwszomajowej akademii "ku czci" jeden z uczniów "dukał" zadany referat na temat "podżegaczy wojennych", wśród których znalazł się papież Pius XII. W jego obronie głos zabrał o. Wincenty Glowa, jezuita i katecheta I LO. - "Jego wystąpienie nagrodzono gromkimi oklaskami. Nie zobaczyliśmy go już więcej, został natychmiast odwołany i (jak mówiono) aresztowany" - napisał Pawlikowski.

Gdzie dwóch się kłóci...

Pamiętający PRL łodzianie zgadzają się, że po powstaniu "Solidarności" naciski na obecność w pochodzie zdecydowanie zelżały. Po stanie wojennym nie powróciły już listy obecności, maszerował raczej ten, kto dalej wierzył w komunizm. Ale wśród łodzian można znaleźć takich, którzy przed "Solidarnością" nie maszerowali przez trzynaście lat z rzędu i to zarabiając na chleb w Urzędzie Wojewódzkim.

- Od 1962 r. do 1975 r. pracowałem tam w wydziale rolnictwa i leśnictwa - opowiada Bogdan Witkowski. - Państwowi urzędnicy absencję podczas pochodu mogli przypłacić utratą pracy, ale ja spędzałem ten dzień na działce.

Fart urzędników wojewody to efekt sporu z prezydentem Łodzi. Obaj dygnitarze kłócili się, kogo pracownicy powinni iść na czele marszu. Ale przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej (czyli prezydent) stawiał na swoim, więc urażony przewodniczący Rady Wojewódzkiej wyjeżdżał do któregoś z miast powiatowych, gdzie był główną personą. A przy okazji dawał swoim podwładnym wolną rękę, co do sposobu spędzania 1 Maja.

współpraca: M. Witkowska

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki