W obozie przy ulicy przemysłowej Niemcy stworzyli dzieciom piekło

Materiał powstał we współpracy z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Rozmowa z dr. Ireneuszem Piotrem Majem, dyrektorem Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu w Łodzi.

Dlaczego tworzone właśnie Muzeum Dzieci Polskich jest tak bardzo potrzebne?

Do tej pory nie było w Polsce instytucji, która prowadziłaby narrację historyczną wyłącznie na temat losów polskich dzieci w czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu. Szereg instytucji kultury nawiązuje do tej tematyki, na przykład Muzeum Powstania Warszawskiego opowiada historie małych powstańców, wiedzę o męczeństwie więzionych dzieci upowszechnia Państwowe Muzeum
na Majdanku. Jednak martyrologia dzieci to naturalnie tylko jedno z wielu zagadnień z działalności statutowej tych muzeów.

Dlaczego muzeum powstaje akurat w Łodzi?

W Łodzi w czasie II wojny światowej istniał niemiecki obóz koncentracyjny dla dzieci polskich, zwany obozem na Przemysłowej. Było to wyjątkowe miejsce. W literaturze pojawia się określenie „małe Auschwitz”, porównujące łódzki lager do obozu koncentracyjnego KL Auschwitz. Obóz na Przemysłowej funkcjonował od 1 grudnia 1942 roku do 18 stycznia 1945. Przeznaczony
był wyłącznie dla dzieci narodowości polskiej. W ciągu 25 miesięcy istnienia obozu przeszło przez niego około trzech tysięcy dzieci.
Górną granicą wieku było 16 lat. Udało nam się potwierdzić obecność dziecka rocznego, a według świadków były tam nawet niemowlęta. Trudno byłoby znaleźć drugi taki obóz na świecie. Jak można było do niego trafić? Część dzieci, na przykład z Mosiny w Wielkopolsce, miała rodziców aresztowanych za działalność konspiracyjną. Ale były też sieroty, dzieci zatrzymane w łapankach,
dzieci oskarżone o tak zwane włóczęgostwo, szmugiel czy handel. Powodem skierowania do obozu mogło być też nieskasowanie biletu czy kłótnia na placu zabaw z dzieckiem volksdeutschów. Główny powód był jeden – narodowość polska. Formalnie obóz oddano pod zarząd policji kryminalnej.
WIĘCEJ O ŁÓDZKIEJ KULTURZE PRZECZYTASZ TU:

Jakie były warunki?

Można je sobie wyobrazić na podstawie racji żywnościowych. Na śniadanie była kromka chleba i kubek czarnej, niesłodzonej kawy lub czegoś, co ją przypominało. Na kolację było to samo, a na obiad – miska zupy. Z relacji żyjących jeszcze więźniów
wynika, że była to zupa z odpadków: pływały w niej obierzyny, liście, robaki. Dzieci notorycznie chodziły głodne i chorowały z niedożywienia. Były też w ciężkiej kondycji psychicznej z powodu braku rodziców. W obozie przy ulicy Przemysłowej nie było komór
gazowych, dzieci mordowano, głodząc je i zmuszając do ciężkiej pracy. Umierały z powodu wycieńczenia, pobicia przez wachmanów, chorób. W przypadku prób ucieczki Niemcy strzelali do nich. Uważa się, że od 200 do 300 dzieci zostało tam zamordowanych.

Kim byli nadzorcy?

Komendantem obozu był szef policji kryminalnej w Łodzi Camillo Ehrlich. Do zasług naszych historyków należy odkrycie jego powojennych losów. Okazało się, że w literaturze na temat obozu pojawiło się błędne imię – Karl. Gdy odkryliśmy prawdziwe, otworzyły się przed nami niemieckie archiwa. Okazało się, że Camillo Ehrlich w 1945 roku był aresztowany przez NKWD i skazany na karę dożywocia. Ale w więzieniu przesiedział tylko sześć lat, bo zaproponowano mu współpracę z komunistyczną bezpieką Stasi i przerzucono do Niemiec Zachodnich. Funkcjonował tam przez lata jako specjalista od kryminologii. Pisał książki i artykuły, był cenionym specjalistą i do tej pory jest cytowany. Często odnosił się do kwestii wychowania młodzieży… Dożył starości i nie poniósł za zbrodnie dokonane na polskich dzieciach żadnych konsekwencji.

A jego podwładni?

Z całej 120-osobowej załogi obozu tylko dwie osoby zostały po wojnie skazane na karę śmierci: kierowniczka części dziewczęcej Sydonia Bayer i wachman Edward August. Genowefa Pohl, która była wachmanką w obozie, przez wiele lat funkcjonowała w Łodzi pod zmienionym nazwiskiem i bardzo dobrze odnalazła się w strukturach komunistycznych. Zatrudniła się w ciekawym miejscu – jako intendentka w żłobku. Jej praca polegała nie tylko na zapewnianiu aprowizacji, ale nieformalnie opiekowała się też dziećmi. Dopiero w latach 70. wytoczono jej proces, została skazana na 25 lat więzienia, wyszła na wolność w 1989 roku na podstawie amnestii, zmarła dwadzieścia lat temu.

Jak to się stało, że ich działalność tak długo pozostała niezauważona?

Wielu łodzian – i tu nie można mieć do nich pretensji – po wojnie nie miało świadomości, że takie miejsce jak obóz koncentracyjny dla dzieci polskich rzeczywiście istniało. Niemcy bardzo dobrze wybrali lokalizację. Obóz znajdował się na terenie wydzielonym
z getta, ze stroną aryjską łączyła go tylko brama wjazdowa od ulicy Przemysłowej. Do tego propaganda niemiecka utrwalała narrację o tym, że był to obóz dla młodocianych przestępców, właściwie „polskich bandytów”. Z tego względu byli więźniowie nie zawsze chcieli o swoich przeżyciach opowiadać. Doszły też względy polityczne, na przykład w 1972 roku cenzura nie pozwoliła wyemitować w telewizji dokumentu o obozie, który odnaleźliśmy w archiwum TVP, bo akurat w tym czasie nawiązano stosunki dyplomatyczne między PRL a RFN. W konsekwencji wiemy bardzo dużo o getcie łódzkim, czego nie można powiedzieć o historii obozu dla polskich dzieci. Wprawdzie w PRL-u temat obozu z Przemysłowej został podjęty w jednej monografii i kilku innych
publikacjach, powstały o nim dwa filmy, a w 1971 roku odsłonięto w pobliżu byłego obozu pomnik Martyrologii Dzieci „Pękniętego Serca”, jednak do niedawna jeszcze wielu mieszkańców naszego miasta nie wiedziało o jego istnieniu.

Muzeum ma wypełniać tę lukę?[\sc]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki