Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielkanoc w przedwojennej Łodzi. Strzały z korkowców, cukrowe baranki i syrop zamiast miodu...

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Na łódzkich rynkach można było kupić takie wielkanocne baranki. Mijają lata, ale wiele zwyczajów i przyzwyczajeń łodzian pozostaje nie zmienionych.
Na łódzkich rynkach można było kupić takie wielkanocne baranki. Mijają lata, ale wiele zwyczajów i przyzwyczajeń łodzian pozostaje nie zmienionych. Reprodukcja Grzegorz Gałasiński
Mijają lata, ale wiele zwyczajów i przyzwyczajeń łodzian pozostaje nie zmienionych. Nie tylko w czasach współczesnych Wielkanoc potrafiła zaskakiwać śniegiem. Na łódzkich ulicach strzelały „korkowce” i kalichlorek. Przed świętami uaktywniali się złodzieje i oszuści...

W 1929 roku Wielkanoc przypadała na początku kwietnia i zaskoczyła łodzian... śniegiem.

- Po 97 dniach trzaskającego mrozu i kilkunastu dniach chłodu doczekaliśmy się obfitego śniegu i dwóch stopni mrozu!- żalili się dziennikarze łódzkich gazet.

Przed tamtą Wielkanocą pełen oburzenia list do wiernych skierował biskup Wincenty Tymieniecki, pierwszy ordynariusz diecezji łódzkiej.

- Istniał w kraju naszym zwyczaj, będący wypływem katolickich uczuć polskiej ludności, że w trzy ostatnie dni Wielkiego Tygodnia poświęcone rozważaniu Męki i śmierci Pana Naszego Jezusa Chrystusa, wszelkie lokale rozrywkowe jak teatry i kinematografy bywały zamknięte- pisał biskup Tymieniecki. - W roku bieżącym zwyczaj ten został zdeptany: w Wielki Czwartek i Wielką Sobotę kinematografy w naszem mieście mają być otwarte i czynne. Jest to obelga dla katolickiej ludności miasta Łodzi. Wobec tego w imię naszych uczuć religijnych, w imię polskiej tradycji narodowej zaklinam Was, aby ani jeden wierzący i kochający tradycję Polak katolik nie odwiedził w te dni żadnego kinematografu. Ukochani, spełnijcie swój święty obowiązek, a radosne Wielkanocne święta napełnią Was wewnętrznem zadowoleniem, co niech Wam da Zmartwychwstający Zbawiciel.

Czas świąt wielkanocnych w 1929 roku nie należał do spokojnych. Między innymi w nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę dokonano włamania do domu przy ul. Zgierskiej 24, który należał do pana Lewkowicza. Jak zaznaczano bardzo zuchwałego! Pan Lewkowicz mieszkał z rodziną na parterze. Około godziny 2.00 w nocy ktoś wybił szybę w oknie i wszedł do środka. Zrobiono to tak cicho, że Lewkowicz i jego rodzina niczego nie usłyszeli, tylko spokojnie spali. Włamywacze byli sprytni. Odwiedzili wszystkie pomieszczenia, oprócz sypialni Lewkowiczów. Musieli mieć dobre rozeznanie, bo w jednej z szuflad znaleźli 12 tysięcy złotych. Gdy z łupem chcieli już opuścić mieszkanie przy ul. Zgierskiej, obudził się pan Lewkowicz. Zaniepokojony hałasem wyszedł z sypialni wprost na jednego ze złodziei.

- Jedno słówko, a zabiję! - krzyknął w kierunku Lewkowicza złodziej, jednocześnie kierując w jego stronę rewolwer. Pan Lewkowicz stał jak skamieniały, nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Po chwili złodzieje uciekli przez okno. Dopiero wtedy Lewkowicz zaczął krzyczeć. Miał szczęście, bo ulicą przechodził policyjny patrol. Policjanci ruszyli w pogoń za złodziejami. Złapali ich, a pan Lewkowicz odzyskał swoje 12 tysięcy złotych...

Do kolejnych dramatycznych wydarzeń doszło w Wielką Sobotę 1929 roku w domu przy ul. Chłodnej 12. Mieszkali tam państwo Kapuścińscy, którzy uchodzili za zgodną rodzinę. Ale wieczorem, już gdy trwały ostatnie przygotowania do świąt, z ich mieszkania zaczął dobiegać przeraźliwy krzyk. Nagle na parapecie okna pojawiła się Helena Kapuścińska i skoczyła z drugiego piętra na bruk. Z ciężkimi obrażeniami odwieziono ją do szpitala. Jej mąż nie mógł zrozumieć, co się stało.

- Dostała nagłego obłędu!- tłumaczył policjantom, którzy przybyli na miejsce tragedii.

Także w Wielkim Tygodniu 1929 roku na jeden z warszawskich komisariatów zgłosiła się łodzianka Aleksandra Jankowska.

- Porwali mi syna! - zaczęła krzyczeć po przekroczeniu progu komisariatu.

Gdy się trochę uspokoiła, zaczęła wyjaśniać, że robiła przedświąteczne zakupy w warszawskim sklepie przy ul. Podskarbińskiej. Weszła do środka, a syn czekał na nią na zewnątrz. Nagle zobaczyła przez okno, że pod sklep podjeżdża samochód i ktoś wciąga do środka jej syna.

- To mógł zrobić tylko mój mąż! - zakomunikowała policjantom Aleksandra.

Zaczęła opowiadać, że od sześciu lat żyje z mężem w separacji. On został w ich łódzkim mieszkaniu, a ona z synem przeprowadziła się do Warszawy. Ale w ostatnim czasie mąż zaczął ją nękać. Chciał, by oddała mu ich 11-letniego syna.

- Nigdy nie oddam ci syna! - krzyczała do męża podczas jego wizyt w Warszawie.

Jankowski postanowił więc sam załatwić sprawę. Do pracy szybko jednak przystąpiła łódzka policja. Odnalazła Jankowskiego i odebrała mu syna. Wielkanoc chłopiec spędził z mamą. A jego ojciec dzielił się wielkanocnym jajeczkiem w więzieniu...

Czas świątecznych przygotowań wykorzystywali złodzieje, oszuści. Na kilka dni przez Wielkanocą sklep kolonialny Franciszki Trzeby, który mieścił się na rogu ul. Franciszkańskiej i Zawiszy, odwiedził przystojny, elegancko ubrany młody mężczyzna.

- Jestem kontrolerem urzędu miar i wag - zakomunikował młody człowiek. - Otrzymałem informację, że wagi w pani sklepie nie są w porządku.

Trzebowa oburzyła się na te słowa, ale stwierdziła, że może kontrować, bo nie ma nic do ukrycia, nikogo nie oszukuje. Kontroler sprawdził wagi. Stwierdził, że waga waży nieprawidłowo. Powiedział, że pani Franciszka musi zapłacić 15 złotych. Zdenerwowana kobieta dała mu pieniądze. Kontroler poszedł do sąsiedniego sklepu, który należał do Ottona Berlofa. Tam sytuacja się powtórzyła. Sprawdził wagi, wziął pieniądze i wyszedł. Po chwili pojawił się w sklepie Anny Wagnerowej. Tam już nawet nie dotknął wag.

- Widzę, że jest źle, nawet nie będę niczego sprawdzał!- stwierdził „kontroler”. - Musi mi pani zapłacić 20 złotych, inaczej zgłoszę sprawę wyżej, będzie miała pani kłopoty...

Ale Wagnerowa nie straciła zimnej krwi.

- Chce pan łapówkę! - krzyknęła w kierunku „inspektora”. - Proszę się natychmiast wylegitymować!

„Kontroler” zaczął uciekać. Ale Wagnerowa go już nie puściła. Wezwała policję. „Kontrolerem” okazał się Henryk Złotkowski. „Kontrola” wag kosztowała go pół roku więzienia...

Przed świętami na rynkach w Łodzi i okolicy pojawili się też sprzedawcy cukierków, słodyczy, marmolad czy miodu produkowanych z... syropu kartoflanego.

- Mączkę ziemniaczaną daje się z łatwością przerobić przy pomocy środków chemicznych na słodki, choć o ordynarnym smaku, syrop - wyjaśniano łodzianom w gazetach. - Jest to płyn brudnożółty, przypominający trochę miód, ale cuchnący zmarzniętymi kartoflami. Otóż ten właśnie specjał mieszano z miodem! Zdarzały się nawet przypadki, że fałszerze zamiast miodu sprzedawali sam syrop dodając do niego związek benzolowy. Zasadniczo ten związek benzolowy używany jest do produkcji mydła miodowego.

Okazało się, że fałszowano nie tylko miód, ale również tłuszcze. Na przykład olej słonecznikowy czy rzepakowy sprzedawano jako znakomitą oliwę prowansalską i nicejską. Odkrywano też fałszerstwa wędlin.

- Kiełbasę podrabiano przy pomocy mąki kartoflanej, kaszy i farbowanej na czerwono aniliny - tłumaczono. - Nie brakowało też sfałszowanego masła, do którego dodawano margarynę. Bywały nawet przypadki, że samą margarynę sprzedawano jako „masło śmietankowe”.

- Na łódzkich rynkach i w sklepach skonfiskowano też konserwy rybne, które pachniały tak, jakby zrobiono je jeszcze przed wojną! - zauważali reporterzy „Echa”.

Przed Wielkanocą przeprowadzano też liczne kontrole łódzkich sklepów. Tak jak pod koniec marca 1937 roku. Sprawdzano między innymi, w jakich godzinach obsługują klientów. Właściciele sklepów otwartych po godzinie 21.00 zostali ukarani mandatami. Dostali je także ci, którzy zmuszali przechodniów, by weszli do ich sklepów.

Pod koniec lat dwudziestych, przed Wielkanocą, z pabianickich podwórek w tajemniczy sposób zaczęły ginąć... indyki. Policja ustaliła, że w Pabianicach grasuje banda, która specjalizuje się w takich kradzieżach. Przy czym ich łupem padały nie tylko indyki, ale również kaczki i kury. Niestety, przed Wielkanocą nie udało się zidentyfikować i ująć członków bandy.

Przedwojenne łódzkie gazety użalały się przed Wielkanocą nad losem ludzi, którzy nigdy nie mają świąt. Głównie żołnierzy, strażaków i policjantów, którzy musieli trwać na posterunku, gdy inni świętowali. Reporterzy odwiedzili więc posterunek policji, koszary wojskowe i straży ogniowej.

- Ciężka to i odpowiedzialna praca! - pisał o pracy policjantów reporter „Echa”. - Tym bardziej dzisiaj, gdy inni mają święta. Ale policjant o tym nie myśli, wie, że państwo i społeczeństwo złożyło na niego ten obowiązek. Spełnia go więc bez żalu, z dumą!

Rzeczywiście, policjanci i strażacy mieli w okresie świątecznym wiele pracy. W 1932 roku, przed Wielkanocą, łódzka policja przeprowadziła obławy na przestępców, którzy chcieli w Łodzi dokonać „śmiałych wypraw złodziejskich”. Między innymi zatrzymano znanego nie tylko w Łodzi złodzieja, Bolesława Tankiewicza.

Wielkanoc to czas, gdy można było postrzelać z korkowców czy tzw. kalichlorków. Odpalano je w zwykle w czasie procesji rezurekcyjnej, ale wystrzały słychać było przez całe święta. Była to wielka atrakcja dla łódzkich chłopców, którzy czekali na nią całą noc. Ale bywało, że taka kanonada kończyła się tragicznie. Do takiej sytuacji doszło w Wielkanoc 1934 roku przy ul. Karpackiej w Łodzi. Tam grupa chłopców strzelała z „korkowców”. Robili to też w wielkanocny poniedziałek. Traf chciał, że ul. Karpacką przechodził Stanisław Razowski. Postanowił zwrócić chłopcom uwagę, że to za głośna i zbyt niebezpieczna zabawa.

- Schowajcie te korkowce, rezurekcja dawno się skończyła! - krzyknął do nich Stanisław Razowski. Chłopcy zaczęli się tylko śmiać, a jeden z nich wystrzelił z korkowca prosto w pana Stanisława. I trafił prosto w oko mężczyzny! Chłopcy uciekli, a mężczyzna stracił oko...

Przed Wielkanocą uaktywniali się kłusownicy. Nic więc dziwnego, że w Wielkim Tygodniu 1934 roku przeprowadzono na nich obławę w lasach w okolicy Grotnik. Przeprowadzali ją leśnicy. W pewnym momencie udało się im osaczyć grupę kłusowników. Ci jednak postanowili, że tak łatwo się nie poddadzą. Zaczęli strzelać w kierunku leśników. Ciężko ranny został starszy gajowy Franciszek Krasiński.

- Kłusownikom udało się uciec, ich ofiara dogorywa w szpitalu! - zauważył reporter „Expressu Wieczornego Ilustrowanego”.

W 1937 roku informowano, że Wielka Sobota w mieście przebiegła spokojnie. Łodzianie tłumnie odwiedzali kościoły i modlili się przy Grobie Pańskim.

- Ci, którzy w ostatniej chwili robili zakupy spieszyli się bardzo, bo sklepy zamykano o godzinie 18.00 - można było przeczytać w łódzkich gazetach. - O tej godzinie do zajezdni zaczęły też zjeżdżać tramwaje. Od tego momentu ruch pieszych wzmógł się bardzo znacznie. Około godziny 20.00 na łódzkich ulicach zrobiło się rojno, bo wielkie rzesze wiernych udawały się do kościoła na rezurekcje.

W łódzkiej katedrze rezurekcję celebrował biskup Włodzimierz Jasiński, ordynariusz łódzki. A homilię wygłosił biskup Kazimierz Tomczak, sufragan łódzki. O godzinie 20.00 rezurekcje odbyły się też w innych kościołach Łodzi - Dobrego Pasterza, w kaplicy sióstr urszulanek i u ojców jezuitów. W innych świątyniach Łodzi rezurekcje zaczynały się w wielkanocną niedzielę, o godzinie 6.00 rano.

- Wszystkie kościoły były zapełnione po brzegi! - zapewniało łódzkie „Echo”. - Wierni brali też licznie udział w innych nabożeństwach.

Cieszono się, że nie zawiodła pogoda. Było słonecznie, ale chłodno. Po południu się zachmurzyło i zaczął nawet prószyć śnieg. Ale w 1937 roku Wielkanoc wypadała ostatnich dniach marca. Śnieg więc nikogo specjalnie nie dziwił. Po godzinie 13.00 na trasy zaczęły wyjeżdżać tramwaje.

- Wszystkie lokale publiczne były zamknięte - informowano. - Czynne były jedynie kina i teatry. Frekwencja normalna. Sklepy i budki z papierosami były nieczynne. W związku z tym w mieście pokazali się sprzedawcy papierosów noszący je w specjalnych skrzynkach. Cieszyli się oni dużym powodzeniem. Bójek i innych zajść było niewiele. Przyczyna tkwiła w tym, że zamknięte były restauracje. Ludzi „pod dobrą datą” nie spotkało się zupełnie.

W 1938 roku Wielkanoc miała miejsce w połowie kwietnia. Upłynęła spokojnie, choć powody do narzekania mieli właściciele sklepów w Łodzi.

- Kupiectwo w okresie przedświątecznym przeżyło na ogół ciężki okres - pisał dziennikarz „Echa”. - Mimo dużych trudności kredytowych, oczekując zapowiadanego końca kryzysu, zaopatrzono się na okres świąteczny. Tymczasem obroty wypadły słabo. Lekkie ożywienie dało się tylko zaobserwować na rynku spożywczo-kolonialnym (wędliny, mięso, mąka, nabiał). Natomiast wina i wódki, zwłaszcza gatunkowe, nie były prawie wcale kupowane, ze względów oszczędnościowych. Zimna, wcale nie wiosenna pogoda, odbiła się również ujemnie na branży galanteryjnej i odzieżowej. O zakupie letnich trykotaży, ubrań nie było wcale mowy.

Wielkanoc 1938 roku niemile wspominało kilku łodzian. 27-letni Eugeniusz Pryłucki, mieszkaniec ulicy Krakusa, postanowił pożegnać się z życiem. Wyskoczył z trzeciego piętra domu w którym mieszkał. Ale próba samobójcza nie okazała się skuteczna. Eugeniusz złamał nogi, doznał wstrząsu mózgu, ale przeżył. Odwiedziono go do szpitala św. Józefa. Do groźnego wypadku doszło w Rudzie Pabianickiej. Jadący z wielką prędkością motocykl potrącił przechodząca przez ul. Starorudzką 36-letnią Annę Linkę, mieszkankę Pabianic. Kobieta doznała poważnych obrażeń, między innymi pęknięcia czaszki. Odwieziono ją do szpitala św. Józefa w Łodzi. Natomiast motocyklista uciekł z miejsca wypadku...

Należy też pamiętać, że przed wojną w Łodzi obowiązywało rozporządzenie, które nakazywało dozorcom zamykać o godzinie 23.00 bramy kamienic. Łodzianie oburzali się, że ta godzina nie zmienia się w czasie świąt.

- Istnieje jednak zwyczaj, do którego dostosowuje się część dozorców, że bramy są wcześniej otwierane i zamykane później, by nie utrudniać łodzianom udziału w świątecznych nabożeństwach - zauważały gazety. - Ale to tylko dobra wola dozorców.

Przed świętami łodzianie tłumnie odwiedzali miejskie łaźnie. Obliczono, że w 1930 roku w Wielkim Tygodniu wykąpało się w nich ponad 70 tysięcy chrześcijan mieszkających w Łodzi.

Nie zapominano również o biednych. Paczki dla nich przygotowało Towarzystwo Opieka. Urządziło też „święcone” w sześciu świetlicach dla dzieci bezrobotnych rodziców. W paczkach znalazły się między innymi kiełbasa, strucla, jajka i czasem słodycze. Polski Czerwony Krzyż przygotował zaś paczki dla chorych żołnierzy. Wielkanoc była też czasem zabawy. W drugi dzień świąt Łódzka Rodzina Radiowa zapraszała na dancing do restauracji Hotelu Polskiego przy ul. Piotrkowskiej 3.

Przez wiele lat wielkanocną atrakcją Łodzi była wizyta Cyrku Staniewskich. Cyrk reklamował się niemal we wszystkich przedwojennych łódzkich gazetach. Niektóre oferowały darmowe bilety do cyrku dla stałych czytelników. Rozkładał się on niemal w sercu Łodzi, bo przy al. Kościuszki. Na przykład w 1937 roku wielkanocną atrakcją cyrku były między innymi występy czternastu Abisyńczyków, gwiazdy filmowej Luisity Leers. Tę ostatnią reklamowano jako najodważniejszą i najsilniejszą kobietę świata, która wykonuje „zdumiewające produkcje” pod kopułą cyrku. Występował też żongler Italo i grupa włoskich klaunów. Gwiazdą programu miał być słynny iluzjonista Corodini. Zapraszano też na tresurę koni arabskich i występy ulubieńca publiczności, króla polskich humorystów Bronisława Bronowskiego.

Cyrk Staniewski przyjechał też do Łodzi przed ostatnią przed wybuchem wojny Wielkanocą. Zapraszał między innymi na tresurę lwów morskich...

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki