Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyjechali z Łodzi i rozpoczęli w Londynie nowe życie. Jak im poszło?

Matylda Witkowska, Joanna Barczykowska
Londyn daje przyjeżdżającym tam łodzianom ogromne możliwości. Ale zanim osiągnie się sukces, trzeba czasem wiele razy zacisnąć zęby
Londyn daje przyjeżdżającym tam łodzianom ogromne możliwości. Ale zanim osiągnie się sukces, trzeba czasem wiele razy zacisnąć zęby 123RF
Strata pracy, bankructwo rodzinnej firmy, konieczność zarobienia na dalszą podróż. Większość mieszkańców, którzy zdecydowali się na wyjazd do Wielkiej Brytanii, została do tej decyzji zmuszona przez los. Z czasem odnieśli sukces, ale najpierw musieli być twardzi...

39-letnia Maja Wasilewska wyjechała do Londynu siedem lat temu. Pracowała wtedy jako redaktorka telegazety w łódzkiej telewizji publicznej i jako samotna matka ledwo wiązała koniec z końcem. - Nie chciałam wyjeżdżać z Polski, ale nie miałam wyjścia: pensja nie wystarczała mi na utrzymanie rodziny – wspomina.

Wybór padł na Londyn. Maja nie znała zbyt dobrze angielskiego i tak jak wielu Polaków na pierwszym etapie emigracji rozpoczęła karierę od pracy w fabryce. Firma robiła nadruki na koszulkach.

- To była ciężka praca - wspomina Maja. - Koszulki nadrukowywano w bardzo wysokiej temperaturze. Moim zadaniem było wyciąganie ich z maszyny, więc wciąż miałam poparzone palce – opowiada.

W fabryce pracowała ponad rok, po czym została zwolniona. Odnalezienie się na rynku pracy bez znajomości języka nie było łatwe.

- Zainwestowałam w siebie i zapisałam się do college'u językowego. Po półtora roku, gdy już byłam w stanie poprawnie się wysłowić, dostałam pracę na pół etatu w kantynie banku JPMorgan, a wkrótce potem kolejne pół etatu jako korektorka w gazecie Goniec Polski. Byłam przeszczęśliwa, bo w końcu znalazłam pracę w moim zawodzie - wspomina Maja.
Stabilizacja trwała dwa lata. Gdy bank przenosił się do nowej siedziby, firma w kantynie zażądano od niej pracy na cały etat. - Nie chciałam rezygnować z pracy w gazecie i odeszłam z kantyny. Miałam jednak pecha, bo kilka tygodni później gazetę przeniesiono do Gniezna. I tak znów zostałam bez pracy – opowiada Maja.

Gdy po raz drugi została bez pracy, postanowiła wykorzystać to jako szansę. - Wiedziałam już, że chcę zostać w Londynie na stałe, dlatego szukałam czegoś, co by mnie rozwijało. Nie chciałam wracać do kelnerowania i pracy w fabryce – mówi.

Nie było lekko, ale łodzianka się nie poddała. Od zawsze interesowała ją działalność charytatywna. W Wielkiej Brytanii spodobały jej się tzw. charity shops. To sklepy, do których ludzie oddają niepotrzebne ubrania i artykuły codziennego użytku, a zyski z ich sprzedaży trafiają na cele charytatywne. Maja zgłosiła się jako wolontariuszka do sklepu fundacji RSPCA, która walczy o prawa zwierząt. Przez kilka miesięcy pracowała za darmo, zdobywając doświadczenie. A potem dostała wymarzoną pracę asystentki menadżera sklepu w sklepie prowadzonym przez fundację Marie Curie Cancer Care, która zapewnia opiekę osobom terminalnie chorym na nowotwory.

-Charity shops to wspaniały wynalazek, dzięki któremu wszyscy zyskują: ludzie pozbywają się niepotrzebnych rzeczy, pracownicy sklepów mają pracę, a fundacje pieniądze na działalność – mówi łodzianka. - Jestem zachwycona tą pracą. Moim kolejnym marzeniem jest dostać pracę na cały etat i kiedyś zostać menadżerką sklepu – dodaje.

Ze swojego życia w Wielkiej Brytanii jest zadowolona. - Oczywiście lepiej wyjechać, gdy ma się 19 lat i można tu skończyć college oraz ułożyć sobie życie. Jeśli ktoś, tak jak ja, wyjedzie późno i bez znajomości języka, będzie miał trudniej. Ale zawsze warto powalczyć o swoje życie – mówi.
.

Sukces odniosła też Katarzyna Sikora z Katowic. Wyjechała 17 lat temu. - Firma mojego męża zbankrutowała. Ja miałam roczne dziecko i nie pracowałam. Nie mieliśmy wyboru - opowiada.

Chociaż Polacy nie mogli wtedy pracować legalnie, znająca angielski Kasia szybko znalazła źródło dochodu. - W Polsce zajmowałam się rebirthingiem (metoda oddechowa polegająca na oddychaniu świadomym - przyp. red. ), miałam grono znajomych z różnych części świata. I po przyjeździe do Anglii od razu się z nimi skontaktowałam - wspomina. Na początku Kasia prowadziła w domu prywatne sesje rebirthingu.

Z czasem, gdy dziecko podrosło, a Polacy uzyskali możliwość legalnej pracy, zaczęła prowadzić profesjonalne kursy rebirthingu, uzdrawiania theta i ustawień rodzinnych. Pracuje też na część etatu w administracji ośrodka psychoterapii. - Mam angielski paszport i to daje mi poczucie bezpieczeństwa - mówi.

Polakom, którzy wybierają się na Wyspy, radzi podążać za swoimi zainteresowaniami. - Nawet jeśli ktoś pracuje na budowie, a z wykształcenia jest historykiem, to niech zapisze się do koła historyków. Nauczy się języka rozmawiając o tym, co go interesuje, pozna miejscowych ludzi. W Anglii jest mnóstwo takich zajęć, jedne są płatne, inne za darmo. Warto z nich skorzystać - mówi.

Marta wyjechała do Anglii sześć lat temu. Sama nigdy by się na to nie zdecydowała, ale namówił ją do tego przyjaciel, zapalony podróżnik. - W tamtym okresie wyjeżdżało bardzo dużo ludzi, poza tym Robert zaraził mnie miłością do zwiedzania, do robienia szalonych rzeczy i podejmowania spontanicznych decyzji - mówi Marta.

Anglia miała być tylko przystankiem na drodze do słonecznej Kalifornii, którą razem chcieli zobaczyć w tamte wakacje. Potrzebowali jednak pieniędzy na podróż, które mieli zarobić właśnie w Anglii. Marta była po pierwszym roku studiów, chłopak po trzecim. Cel w Anglii wybrali przypadkiem. - Krążyliśmy palcem po mapie i wybraliśmy rejon, w którym żył Robin Hood.

Wydawało mi się to całkiem romantyczne, lubiłam ten film, kiedy byłam mała i pomyślałam, że lasy Sherwood są na pewno piękne. Tak też było - wspomina dziewczyna.

Kiedy Marta jechała do Anglii po angielsku potrafiła powiedzieć tylko kilka słów. Trochę bała się wyjazdu, ale miała przy boku Roberta. To miała być trzymiesięczna przygoda z finałem USA.

Do Kalifornii dotarła dopiero w zeszłym roku. Pojechała tam na zjazd firmowy menedżerów restauracji z sieci, w której obecnie pracuje. Marta mieszka w Anglii już sześć lat. Zaczynała praktycznie od zera, bo po dwóch miesiącach jej chłopak Robert pojechał dalej - do Kalifornii. Ona została. Ich miłość nie przeszła próby czasu, a Marta postanowiła poradzić sobie sama.

Wynajęła maleńki pokoik, zaczęła pracę w restauracji na kuchni. Kiepsko mówiła po angielsku, nie umiała gotować. Ale była przebojowa, szybko się uczyła, lubiła ludzi i była otwarta. Wkrótce nauczyła się tajników zawodu i języka.

W Anglii mieszkało kilku znajomych z jej rodzinnych stron, ale ona chciała poznawać nowych ludzi. Polubiła Anglików, a oni ją. Nigdy nie chciała zamykać się w polskich enklawach. W końcu się zakochała w Angliku. - To była dla mnie największa nauka angielskiego i angielskości. Zamieszkaliśmy razem, a ja spałam ze słownikiem przy łóżku. Kiedy nie potrafiłam mu czegoś wytłumaczyć, bardzo się denerwowałam, dlatego zaglądałam do słownika. I już - opowiada Marta.

Wszystko zaczęło się układać. W życiu prywatnym i zawodowym. Marta trafiła do sieci Hard Rock Cafe. Zaczęła piąć się po szczeblach, aż awansowała na menedżera kuchni. Zrobiła kurs z księgowości i zarządzania ludźmi. Dostała nową pracę - jest drugim menedżerem w dużej restauracji w Anglii. Kieruje ludźmi, jest odpowiedzialna. Przestała gotować w pracy, a zaczęła w domu. Do Kalifornii dotarła po sześciu latach. Restauracja, która należy do amerykańskiej sieci, wysłała ją tam na szkolenie do siedziby firmy. Marta była zachwycona. Czy czegoś żałuje?

- Nie. Dziś mogę pozwolić sobie na znacznie więcej niż kiedyś. Chciałabym kiedyś wrócić do Polski, ale wiem, że tam nigdy nie mogłabym żyć na takim poziomie - mówi dziewczyna. - Połowę wypłaty wydaję dziś na podróże, a drugą na jedzenie w restauracjach. W Anglii są fenomenalne.

Marta trzyma się z samymi Anglikami. Twierdzi, że dziś narodowość przyjaciół nie ma dla niej znaczenia. Jej najlepsza przyjaciółka pochodzi z Ghany, a chłopak z Czech. Polubiła też Anglików. Nie kupuje w polskich sklepach i nie jada w polskich restauracjach w Anglii. Dlaczego?

- Nie chcę żyć polskim życiem w Anglii, bo wtedy dostałabym schizofrenii i żyłabym w jakiejś dziwnej rzeczywistości. Skoro zdecydowałam się mieszkać i pracować w Anglii, to chcę żyć tu pełnią życia ze wszystkimi tego konsekwencjami - tłumaczy Marta i dodaje, że jej jedyną słabością są ogórki kiszone z polskiego marketu.

Marcie się udało. Postawiła na otwartość. Nie każdy ma jednak taki charakter. W tym samym czasie do Anglii wyjechał Błażej. Pochodził z małego miasteczka w województwie łódzkim. Po skończeniu liceum zostało mu tylko osiedlowe życie. W tamtym czasie wyjeżdżało wielu jego znajomych z osiedla. Wsiadł do autobusu i pojechał. Do dziś tak jeździ, bo boi się, że jeśli wsiądzie do samolotu spotkają go przykre konsekwencje. Kiedyś uciekł od wojska i do dziś boi się, że spotka go za to kara. Polskę odwiedza rzadko, bo odstrasza go wizja kilkudziesięciogodzinnej podróży. Mieszka w Londynie, tak jak większość jego kolegów z osiedla.

Najpierw zamieszkał na squacie - opuszczonym bloku niedaleko centrum, gdzie spędził ponad dwa lata. Sam urządził sobie mieszkanie. - Zasada była prosta, jeśli zajmiesz lokal, jest już twój. Musiałem wynieść tony gruzu i urządziłem się z pomocą Anglików. Chodziłem po osiedlach domków jednorodzinnych, gdzie można znaleźć sprawne telewizory, kanapy itd. Anglicy wyrzucają mnóstwo dobrych rzeczy. Na squacie nie musiałem płacić za prąd, ani innych rachunków. Trochę przeszkadzały szczury i zimna woda, ale wieczorami było wesoło - opowiada chłopak.

Szybko znalazł pracę, roznosił ulotki. - Dobre na początek - pomyślał, ale nie zdawał sobie sprawy, że tak już zostanie. Od sześciu lat Błażej jeździ po Londynie z tym samym Serbem i rozwozi ulotki. Mieszka w czwartej strefie, wynajmuje pokój w domu z Polakami, do dziś nie nauczył się dobrze mówić po angielsku. Miał już kilka dziewczyn Polek - ale z żadną mu nie wyszło. Codziennie chodzi do polskiego sklepu za rogiem, po ulubione piwo i serek do kanapek. Obiady jada w pakistańskich knajpach - bo najtaniej. Do centrum Londynu praktycznie nie jeździ, bo nie stać go na tamte atrakcje. Po opłaceniu czynszu i kupieniu jedzenia niewiele mu zostaje. Dlaczego nic nie zmieni?

- Boję się. Przez tyle lat przyzwyczaiłem się do takiego życia. Kiedy muszę poszukać nowego mieszkania, kupuję gazetę "Londynek" i sprawdzam ogłoszenia. Najszczęśliwszy byłbym, gdybym mógł mieszkać z ludźmi z mojego miasta - mówi chłopak.

Nowej pracy też nigdy nie szukał, choć ta nie jest zbyt dobrze płatna. Anglicy nadal wydają mu się niezmiernie obcy. Ale chce tam zostać i twierdzi, że lubi Londyn.

Basia i Piotrek pojechali do Londynu w ciemno. Na miejscu nie mieli ani pracy, ani mieszkania. Wiedzieli jedno: są razem i dadzą radę. I dali. Najpierw pracowali na zmywaku, wynajęli pokój od Polaków. Zaczęli zarabiać. Nie chcieli wracać do Łodzi. Potem ona dostała pracę w biurze, on ze zmywaka awansował na menedżera restauracji. Pokój zamienili na mieszkanie.

Ich związek jednak nie przetrwał, gdy Basia poznała Anglika Marka. Pojawił się w biurze, przyszedł jako klient. Popatrzył jej głęboko w oczy. Poszli na kawę. Jedną, drugą. Potem na drinka. Zakochała się. Mark zabierał ją w miejsca, do których wcześniej nie chodziła. Była tym wszystkim zauroczona. Rozstała się z Piotrkiem. Wprowadziła się do domu z ogrodem. Rok temu urodziła trzecie dziecko.

Dzisiaj Basia nie pracuje, nie musi. Mark zarabia na rodzinę, na dom, na wakacje w Tajlandii. Niczego im nie brakuje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki