Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Pietrzykowski nie żyje. Mistrz kontry opuścił ziemski ring

Marek Kondraciuk
Kiedy pokonałem najwybitniejszego polskiego boksera przy pingpongowym stole czułem się, jakbym wygrał finał igrzysk olimpijskich!

W poniedziałek rano zmarł w Bielsku-Białej, w wieku 80 lat, po długiej chorobie, niekoronowany król polskiego boksu Zbigniew Pietrzykowski. Nigdy nie był mistrzem olimpijskim, ale to właśnie on, a nie dwukrotny złoty medalista igrzysk Jerzy Kulej, został uznany jedenaście lat temu na gali z okazji 80-lecia PZB za najwybitniejszego naszego pięściarza w historii.

Dla mojego pokolenia, pamiętającego złote lata sześćdziesiąte epoki "Papy" Stamma, Zbigniew Pietrzykowski był mistrzem absolutnym, niezwyciężonym na polskich ringach. W archiwach odgrzebałem, że debiutując w wieku 19 lat w mistrzostwach kraju w Poznaniu 1953 przegrał na punkty z Leszkiem Leissem.

Później jednak na rodzimych ringach nie znalazł lepszego od siebie. W lidze, której mecze wyzwalały niegdyś znacznie większe emocje niż dziś rozgrywki koszykówki, siatkówki, a nawet piłki nożnej i np. łódzki Pałac Sportowy wypełniał dziesięciotysięczny tłum, Zbigniew Pietrzykowski nie przegrał nigdy. Stoczył 136 walk i wszystkie zwycięskie!

Często jego występ ograniczał się do rozgrzewki, bo krajowi rywale bali się stawać z nim między linami. Zmonopolizował także mistrzostwa Polski, zdobywając najpierw w wadze lekkośredniej, a później w średniej i półciężkiej aż 11 tytułów, co jest krajowym rekordem.

Wśród pięściarzy, którzy przekonali się o klasie Zbigniewa Pietrzykowskiego byli dwaj łodzianie z Gwardii. Zdzisław Józefowicz, świetny pięściarz, którego pechem w karierze było to, że "chodził" - jak się wówczas mówiło - w tej samej kategorii co Pietrzykowski, przegrał z nim 4 finały mistrzostw Polski (1960, 1961, 1963, 1964) i wszystkie na punkty. "Waleczne serce" Tadeusz Kubacki też wytrwał, ale przegrał finał 1962.

Po raz pierwszy oglądałem na żywo walkę Zbigniewa Pietrzykowskiego w 1963 w Pałacu Sportowym, w meczu z Rumunią (16:4). W tamtych czasach międzypaństwowe spotkania w ringu były wydarzeniami sportowymi skupiającymi uwagę prasy i przyciągającymi na trybuny komplet widzów. W zespole rywali były takie gwiazdy jak: Ciuca, Puiu, Badea, Monea i Mariutan, a Pietrzykowski znokautował w trzeciej rundzie Cojana i od razy stał się moim sportowym idolem. Pamiętam też jego późniejsze łódzkie zwycięstwa: w tym samym roku w meczu z ZSRR (10:10) nad Danem Poźniakiem i w 1965 z Anglią (16:4) nad Lawtherem, którego poddał sekundant.

Zbigniew Pietrzykowski żadnego ze swoich tytułów mistrza kraju nie zdobył w Łodzi, ale w meczach międzypaństwowych wystąpił w naszym mieście aż 6 razy i oczywiście wszystkie walki wygrał. Łącznie w takich spotkaniach stoczył 44 pojedynki, przegrywając zaledwie 2 (z Węgrem Pappem i z Czechem Koutnym)!

Sportowego idola z dzieciństwa poznałem w 1971 roku na obozie pływackim Włókniarza w Julinie koło Łańcuta. W tym samym ośrodku mieli zgrupowanie bokserzy BBTS Bielsko z trenerem Zbigniewem Pietrzykowskim. Dla 17-latka marzącego o dziennikarstwie sportowym to była nie lada gratka. Byłem podekscytowany obserwując wielkiego boksera podczas treningów, na spacerach i w stołówce, ale nie miałem śmiałości zainicjować rozmowy. Pietrzykowski lubił grać w pingponga, więc któregoś popołudnia spytałem, czy mógłbym z nim zagrać. Jakaż była moja radość, kiedy pokonałem go w pięciosetowym meczu! Pogratulował i powiedział: " - Dobry jesteś, grałem na stołach całego świata podczas turniejów bokserskich i rzadko przegrywałem. Widzę, że masz smykałkę do sportu".

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Czułem się, jakbym wygrał finał olimpijski! Mistrz zaprosił mnie później do gry w koszykówkę z jego bokserami. Chętnie też opowiadał o swojej karierze, o legendarnych, choć przegranych walkach z Cassiusem Clayem w finale igrzysk w Rzymie 1960 i z Laszlo Pappem w półfinale Melbourne 1956. Zdjęcie sprzed 43 lat z autografem i dedykacją "Sprawnemu Markowi" przechowuję wśród sportowych pamiątek jak relikwię.

Wielkość Zbigniewa Pietrzykowskiego określają nie tylko jego trzy medale olimpijskie, cztery tytuły mistrza Europy, ale także jego niezwykła filozofia bokserska. Spośród 367 stoczonych walk przegrał zaledwie 14, zremisował 2, a wygrał 351, z czego aż 220 przed czasem. A jednak nie lubił nokautować i powalenie rywala na matę nie było jego głównym celem w walce. Słowo walczyć rozumiał inaczej niż bić się. Często widać było wyraźnie, że oszczędza przeciwnika. Wielokrotnie w takich sytuacjach reagowali sekundanci rywali i poddawali swoich podopiecznych, symbolicznie rzucając ręcznik na ring.

W Julinie spytałem o to Zbigniewa Pietrzykowskiego. - Oczywiście, jak każdy bokser, starałem się zadawać jak najsilniejsze ciosy - powiedział wicemistrz olimpijski z Rzymu 1960 oraz brązowy medalista z Melbourne 1956 i Tokio 1964. - Czasem jednak widziałem w oczach rywala lęk i wówczas nokaut nie był celem samym w sobie. Nie dążyłem do tego, żeby fizycznie zdemolować przeciwnika, ale wtedy trzeba było uważać w obronie, żeby samemu nie oberwać przypadkowego ciosu.

Kilka lat później red. Bohdan Tomaszewski nazwał Zbigniewa Pietrzykowskiego "Łagodnym królem nokautu", umieszczając w swojej książce taką wypowiedź mistrza pięści: "Bokserzy zawsze walczyli zapamiętale, lecz nigdy nie było wśród nas wrogości. Kiedy usłyszymy gong nie zdarza się, aby walka przemieniała się choć na moment w bijatykę dla zemsty. Bokserzy również nie biją się poza ringiem. Pan powiedział: wzajemny stosunek dwóch ludzi walczących na pięści. W ringu jest on chyba po prostu ludzki".

Zbigniew Pietrzykowski nie był ringowym zawadiaką, fighterem, dążącym do zwarć, wymiany ciosów i traktującym boks jak swój żywioł. Szukał między linami zupełnie innych wrażeń i satysfakcji.

Charakterystyczna, odchylona sylwetka, cofnięty podbródek, wyczekiwanie na błędy rywala, perfekcyjny prawy prosty i potężne uderzenie "hakiem" z lewej definiowały go jako klasycznego kontr-boksera. Znakomitym balansem ciała potrafił unikać ciosów i pewnie dlatego trener Feliks Stamm, kiedy zobaczył go po raz pierwszy, dał mu przydomek "Piskorz". Dziewiętnastolatek urzekł "Papę", który dzięki tej swojej niesamowitej intuicji od razu dostrzegł w nim wielki talent i wstawił do reprezentacji na mistrzostwa Europy w Warszawie 1953.

Impreza przyniosła największy w historii triumf reprezentacji Polski, która zdobyła 5 złotych, 2 srebrne i 2 brązowe medale. Debiutant Zbigniew Pietrzykowski przegrał w półfinale z Anglikiem Bruce Wellsem, który zdobył złoto, a mało kto pewnie pamięta, że został również uznany za najlepszego boksera turnieju.

To była pierwsza i... ostatnia porażka Zbigniewa Pietrzykowskiego w mistrzostwach kontynentu, który później zdobył, jako pierwszy w historii pięściarz, cztery złote medale (Berlin 1955, Praga 1957, Lucerna 1959, Moskwa 1963).

- Zbyszek był mistrzem złotej kontry - trafnie scharakteryzował go mistrz olimpijski z tokio 1964 Marian Kasprzyk.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Zbigniew Pietrzykowski urodził się 4 października 1934 w Bestwince koło Bielska-Białej, a ciekawostką jest, że w tej wiosce przyszedł na świat 7 lat później mistrz olimpijski z Monachium 1972 w podnoszeniu ciężarów Zygmunt Smalcerz.

W rodzinie Eugeniusza i Jadwigi (kolejna ciekawostka, z domu... Pietrzykowskiej) nie było tradycji sportowych, ale trzej synowie rwali się do boksu i dźwigania ciężarów. Najmłodszy, Zbyszek, chciał iść w ślady najstarszego, Wiktora, który trenował w BBTS. Najpierw jednak, w wieku 16 lat, trafił na salę mającego słabszą drużynę BKS pod opiekę trenera Mleczki. Wkrótce jednak Wiktor, widząc, że braciszek radzi sobie coraz lepiej, zabrał go na trening do BBTS. Zbyszek poznawał abecadło boksu pod okiem trenera Ernesta Rademachera.

Trzy lata później przyszły wicemistrz olimpijski, zachwycił samego guru polskiego boksu "Papę" Stamma. To otworzyło Zbigniewowi Pietrzykowskiemu drzwi do kariery.

Jej najbardziej barwny rozdział, choć bez "Happe Endu" stanowią występy olimpijskie. Do legendy przeszły pojedynki z trzykrotnym mistrzem igrzysk (Londyn 1948, Helsinki 1952, Melbourne 1956) Węgrem Laszlo Pappem i Casiussem Clayem. Obaj aspirowali do tytułu najwybitniejszego pięściarza w historii olimpiad.

Kiedy 22-letni Zbigniew Pietrzykowski spotkał się w półfinale olimpijskim w Melbourne 1956 ze starszym o 8 lat Laszlo Pappem Węgier był już dwukrotnym mistrzem olimpijskim i jako pierwszy bokser z krajów socjalistycznych Europy Wschodniej sposobił się do przejścia na zawodostwo. Kilka miesięcy wcześniej spotkali się na turnieju w Warszawie i Polak sensacyjnie wygrał w drugiej rundzie. Papp był 4 razy liczony i sędzia przerwał walkę, ratując go przed nokautem. Pewny siebie Węgier atakował i nadziewał się na owe "złote kontry" Polaka, przegrywając jedyną walkę w karierze przed czasem.

Na olimpiadzie wyciągnął wnioski z tamtej porażki. Atakował tylko z doskoku i czekał, prowokując Polaka. Pietrzykowski leżał na deskach, ale w trzeciej rundzie przejął inicjatywę. Zabrakło mu jednak czasu, aby odrobić straty punktowe.

- Może gdyby nie było wcześniej tej warszawskiej walki pojedynek w Melbourne wyglądałby inaczej - mówił po latach Zbigniew Pietrzykowski, który przyjaźnił się z Pappem (zmarł w 2003) i kiedy się spotykali lubili wspominać swoje trzy walki.

Finały olimpijskie z Rzymu transmitowało Polskie Radio. Przed "Szarotkami" i "Pionierami" wrzało, kiedy komentator z oburzeniem poinformował, że doszło do największego skandalu w dziejach turniejów olimpijskich: w wadze średniej Tadeusz Walasek zdecydowanie pokonał Edwarda Crooka, ale sędziowie przyznali zwycięstwo Amerykaninowi! Polskie serca miał ukoić mistrz Europy Zbigniew Pietrzykowski, który w półciężkiej spotkał się z nieznanym, zaledwie 18-letnim Cassiusem Clayem.

Nikt nie mógł przypuszczać, że to przyszły pięściarz wszech czasów Muhammad Ali. Polak przegrał i kibice przed radioodbiornikami nie mieli wątpliwości, że znów nasz bokser został skrzywdzony.

- Nigdy nie spotkałem się z pięściarzem, który biłby tak silnie jak Clay - opowiadał mi po latach Zbigniew Pietrzykowski. - W pierwszej rundzie jeszcze kilka razy trafiłem, ale od drugiej Amerykanin, poruszający się w ringu miękko i szybko jak tancerz był już nieuchwytny dla mnie. Zamęczył mnie tym swoim tańcem, miał niesamowity repertuar ciosów, bitych bezpośrednio, z rotacją. Przegrałem wyraźnie - dodał.

Olimpijskie złoto nie było pisane "Piskorzowi". W Tokio miał dołek formy i przegrał w półfinale z Aleksiejem Kisielowem.

Po zakończeniu kariery Zbigniew Pietrzykowski został trenerem (BBTS, GKS Katowice, Wisła Kraków). Próbował sił w polityce i w latach 1993-1997 był posłem na Sejm.

Spoczywaj w spokoju, królu nokautu, mistrzu złotej kontry.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki