Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Słowik: Polska to nie jest raj

Joanna Leszczyńska
Andrzej Słowik wrócił z emigracji do Łodzi.
Andrzej Słowik wrócił z emigracji do Łodzi. Jakub Pokora
Z Andrzejem Słowikiem, byłym działaczem opozycyjnym i byłym szefem łódzkiej Solidarności, rozmawia Joanna Leszczyńska.

Zaskoczył Pan wiele osób swoim powrotem. Niektórzy myśleli, że zostanie Pan na stałe za granicą...

Zawsze są tacy, którzy wątpią... Wyjechałem tylko do pracy. Może gdybym wyjechał wcześniej, to kto wie? Ale kiedy wyjeżdża się, mając pięćdziesiątkę, to emigracja raczej nie wchodzi w grę.

Czasem człowiek nieoczekiwanie zapuszcza korzenie i zostaje.

Zapuszczanie korzeni wymaga kontaktów z tubylcami. Oboje z żoną pracowaliśmy w Australii w ambasadzie. Żona wyjechała tam wcześniej ode mnie. Ten warunek w jej przypadku był spełniony, bo jakiś czas pracowała w australijskiej firmie. Ja pracowałem jako kierowca ambasadora. W takiej sytuacji trudno jest całkowicie się adaptować do tamtejszych warunków. W Australii byliśmy 9 lat, rok w Kanadzie, gdzie też byłem kierowcą w ambasadzie. Planowaliśmy pozostać tam do 2014 roku. Po upływie terminu umowy zyskałbym prawa emerytalne. Ale tak się nie stało. Od października byłem na zwolnieniu. Za sprawą sztuczek prawnych, kiedy chorowałem, otrzymałem wypowiedzenie. Będę starał się to wszystko wyjaśnić. Nadal jestem na zwolnieniu i staram się o rentę.

Przed dwoma laty mówił Pan, że wyjechał Pan za granicę, żeby nabrać dystansu, żeby odżyć. Tak się stało?

Tak. To było mi potrzebne. Doszedłem już do takiego momentu, że pozostało mi walenie głową w ścianę w proteście przeciwko całej rzeczywistości. Wyjechałem też z powodów osobistych, ale głównie z powodu atmosfery w kraju. Oczywiście, że mogłem nadal pracować w MPK, ale polityka i tak by się do mnie dobijała. Nie sposób było powiedzieć dawnym znajomym: "Już was nie znam. Nie przychodźcie do mnie z jakimiś pomysłami." A ja chciałem od tego wszystkiego odpocząć. Zdawałem sobie sprawę, że w pewnym sensie mój wyjazd to dezercja w stosunku do 92 tysięcy ludzi, którzy głosowali na mnie w wyborach do Senatu, ale dłużej w takim stanie trwać nie mogłem.

Kiedy Pan wyjeżdżał, rządził premier Buzek, czyli formacja Panu bliska, która wkrótce poniosła sromotną porażkę.

Bliska i daleka jednocześnie. Bliska, bo wywodziła się ze związku Solidarność, ale nigdy moim marzeniem nie było przekształcanie związku w partię polityczną, czy tym bardziej przejmowanie władzy i branie za nią odpowiedzialności, kiedy nie było zaplecza do takiej misji. Dzisiaj Buzek jest ważną postacią w Parlamencie Europejskim, ale za nim jest pustka polityczna. Z AWS nie zostały nawet szczątki. Gorzej, że w świadomości społecznej jest niesmak po zawiedzionych nadziejach.

Kilka lat temu czytałam, że nie płaci Pan składek związkowych w Solidarności. Dziś Pan płaci?

Nie, bo nie jestem członkiem związku od czasu, kiedy wyjechałem w 2001 roku. Nie pamiętam, czy to ja wystąpiłem, czy mnie skreślono. Wydaje mi się, że to z mojej strony była inicjatywa.

Bycie członkiem Solidarności nie miało dla Pana żadnego znaczenia, nawet symbolicznego?
Miało i to nie tylko symboliczne, ale przecież wyjechałem z kraju. Za tym wystąpieniem ze związku nie krył się żaden protest. Po prostu w ambasadzie w Australii nie ma żadnej organizacji związkowej. Utrzymywałem jednak kontakt z komisją zakładową "S" w MPK. Krzysio Frątczak, mój dobry kolega, jest tam szefem. Nie było takiego pobytu w Łodzi, żebym nie zajrzał do MPK. Podoba mi się to, co Solidarność robi w MPK. Firma została mocno odchudzona pod względem liczby pracowników, natomiast liczba związkowców wzrosła z 300 do 600, i to w ciągu dwóch, trzech lat. Okazało się, że związek jest potrzebny.
Jak Pan ocenia po powrocie polską rzeczywistość?

Żyję w wąskim korytarzu problemów, które mnie bez-pośrednio dotyczą. Mam mnóstwo spraw urzędowych do załatwienia.

Polska urzędnicza jak wypada?

W porównaniu z Australią bardzo blado. Tam przy jednym okienku załatwia się wszystko. A u nas np. wydział komunikacji w Głownie wysyła interesanta do Urzędu Miasta w drugiej części miasta, żeby zapłacił 160 złotych, a przecież ten wydział jest agendą Urzędu Miasta. Nie bez powodu jesteśmy potem oceniani jako kraj, w którym wykorzystanie czasu pracy jest nieporównywalnie niższe niż w krajach wiodących. Urzędnicy wykonują u nas czynności zupełnie niepotrzebne, zabierają interesantom czas, ustawiając ich w bezsensownych kolejkach. Dlaczego, skoro jest sieć internetowa? Inny przykład. Na Łagiewnickiej, która niedawno była wyasfaltowana, część krawężników jest skruszała. To samo na wiadukcie przy Dworcu Kaliskim. Urzędas, który płaci wykonawcy, przyjął źle wykonaną robotę.

Nabrał Pan do wszystkiego dystansu?

Na pewno inaczej patrzę na Polskę, bo widzę, że nie jesteśmy narodem wybranym. Podlegamy tym samym mechanizmom gospodarczym i społecznym i nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Albo się do tego dostosujemy, zmienimy mentalność, sposób życia i bycia, albo będziemy traktowani jak społeczeństwo nieobliczalne. W Australii do pozazdroszczenia jest duży szacunek dla prawa, respekt dla każdego człowieka w mundurze, nawet dla "kanara". Tam każde polecenie trzeba wykonać. Nie do pomyślenia jest też zmiana barw partyjnych, nie tylko w trakcie kadencji, ale w ogóle.

Co Panu w Polsce najbardziej przeszkadza?

Z wymiaru sprawiedliwości mamy bardziej "wymiar" niż sprawiedliwość. Nielegalność stanu wojennego została potwierdzona sądownie dopiero po 30 latach. Nic z tego nie wynika. Pucz został potwierdzony przez najwyższe organy władzy sądowniczej, a puczyści mają się dobrze. Jeżeli sprawcy zamachu na konstytucję są chorzy, to w areszcie na Mokotowie są doskonałe warunki do leczenia wszystkich schorzeń. Odpowiedzialność powinni ponieść wszyscy członkowie WRON, także ci w terenie. Zastanawiam się też, jak to jest, że pieszczochy komunizmu stają się pieszczochami Rzeczypospolitej. Myślę o tych odznaczanych Orderem Orła Białego, jak Andrzej Wajda. Niedawna decyzja sądu w sprawie Krzysztofa Wyszkowskiego i tego, co mówił o agenturalnej przeszłości Wałęsy, też każe postawić pytanie, czy to jest sprawiedliwość, czy to jest "wymiar"?

Nic nie stracił Pan na ostrości spojrzenia... A ma Pan o coś żal do Jerzego Kropiwnickiego, Pana kolegi z opozycji?

Przede wszystkim o to, że za późno zareagował, czy też nie zdawał sobie sprawy, jak jest odbierany przez mieszkańców. Wiadomo, że u podstaw decyzji o referendum w sprawie jego odwołania, były powody polityczne, ale część jego winy może w tym też była. Mam nadzieję, że to, co zrobił, zaprocentuje w przyszłości. Myślę o skutkach gospodarczych jego zagranicznych podróży.
Kiedy Pan miał pewność, że stoi w życiu po słusznej stronie?

Myślę, że to był czas od 1980 roku do 1990 roku. Był to okres najbardziej bogaty w doświadczenia. Ciągle coś się działo. Moje mieszkanie było jak poczekalnia na Dworcu Kaliskim, bo stale ktoś w nim był. W pracy to samo. Brakowało czasu, by spojrzeć na wszystko z dystansu. Ale ja się z tym dobrze czułem.

A czuł Pan się kiedyś nie na swoim miejscu?
Kiedy byłem wiceministrem pracy (w latach 1992-1993-przyp. red.). To było zderzenie realnych możliwości z wyobrażeniami o potrzebie niezbędnych zmian. Bezrobocie rosło niesamowicie, oprocentowanie kredytów też. Przemysł się walił. Do tego dochodziła walka polityczna, machina biurokratyczna i stare naleciałości. Za biznesplan (to było wtedy najmodniejsze słowo) trzeba było słono płacić. Zanim wszystkie młyny przemieliły dokumenty, okazało się, że bank już nie chce udzielić kredytu, bo biznesplan był już stary. Starzy znajomi często trafiali do mnie ze swoimi problemami. Wspólnie natrafialiśmy na ścianę. Zastanawiałem się, czy ja do tego jestem w ogóle przygotowany. Minister finansów Andrzej Olechowski prowadził ze mną i Jurkiem Kropiwnickim jakąś grę. Co innego mówił do nas, co innego na posiedzeniu rządu. Jak doszło do decydowania, wyparł się wszystkiego, co proponował wcześniej. Toteż tamten okres kojarzy mi się z wielkim stresem i poczuciem bezradności, że wszystko co robimy, jest za wolne i spóźnione. Czy były szanse uniknięcia takiego totalnego zawalenia się gospodarki? I tu powraca pytanie, czy Okrągły Stół powinien się odbyć w tamtym czasie i na takich warunkach, czy też później, kiedy mielibyśmy bardziej przygotowanych ludzi, do tego co nas czeka. Część opozycjonistów i strona rządowa powtarzali jednym głosem, że społeczeństwo jest już tak zmęczone, że trzeba się dogadać, bo inaczej grozi nam totalna katastrofa. A ja uważałem, że społeczeństwo jest w stanie wytrzymać więcej, ale władza miała interes, przekonując ludzi, że tak dalej już nie można i wkupowała się w ich łaski, zapewniając sobie bezkarność, co wyłazi do dzisiaj. Opozycji zabrakło czasu, by lepiej przygotować się. W ciągu tygodnia nie zrobi się z pracza czy szwacza ministra. Trzeba było na tym trochę popracować.

Jaką cenę Pan zapłacił za to, co Pan robił w życiu?

Dla mnie było normalne, że za wszystko się płaci. Kiedy byłem kolarzem, oczywiste było, że nie miałem wolnej soboty czy niedzieli. Za Solidarność zapłaciłem 2,5-letnim więzieniem. "Czerwony" mnie docenił. (śmiech)

Rozpad Pana poprzednich małżeństw to też była cena?

Wydawało mi się, że to co robię, jest ważniejsze niż dom. Tymczasem druga strona miała większe oczekiwania. Po czasie człowiek otwiera oczy i dostrzega, że istnieje jeszcze inne życie. Może moja przeszłość też miała znaczenie, bo kiedy byłem kolarzem, dom był miejscem tymczasowym. Od 14 roku życia jeździłem na zgrupowania, mieszkałem w hotelach.

Teraz dom jest ważniejszy?

To wynika też chyba z wieku, że w końcu pojawia się potrzeba zapuszczenia korzeni. Bardzo późno, ale jeśli nie teraz, to kiedy?
Żonę poznał Pan w Australii?

Nie, poznaliśmy się w Łodzi. Elżbieta pracowała w Zarządzie Regionu Solidarności, w redakcji "Solidarności Ziemi Łódzkiej". Wyjechała do Australii w 1986 czy 1987 roku, kiedy nie miała w Polsce szansy na pracę.

Co Pan będzie teraz robił?

Chcę włączyć się w prace Komitetu Więźniów Politycznych i Internowanych, który wspólnie z IPN i Zarządem Regionu Solidarności przygotowuje się do obchodów 30-lecia stanu wojennego. Chciałbym też pomoc Krzysiowi Krawczykowi, który z żoną organizują Festiwal Kobiet Miracle im. Miry Kubasińskiej i cykliczną imprezę "Marynarze szos" pod Strykowem. Z przyjemnością stwierdzam, że są osoby, które dzwonią i chcą się spotkać, porozmawiać. Słowem, jest zapotrzebowanie na moją aktywność. Obawiam się, że dam się znowu w to wciągnąć.

Wystartuje Pan w wyborach parlamentarnych?

Ten etap należy zamknąć, bo kolejne podejście mogłoby wyglądać jak próba powrotu Michaela Schumachera do Formuły 1. Nie mówię, że jestem na poziomie siedmiokrotnego mistrza świata, ale chodzi mi o sam mechanizm. Taki powrót nie rokuje szans. W ogóle to cieszę z powrotu do kraju. Wróciłem do środowiska, które znam lepiej niż australijskie. Może tam żyje się łatwiej, bezpieczniej, spokojniej, Australijczycy mówią nawet, że mieszkają w raju. A ja jednak tęskniłem za Polską.
Rozmawiała Joanna Leszczyńska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki