Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Angielski kradnie Piotrkowską

Marta Madejska
Marta Madejska jest doktorantką Instytutu Kultury Współczesnej UŁ, animatorką społeczną, zaangażowaną w pracę łódzkiego sektora pozarządowego
Marta Madejska jest doktorantką Instytutu Kultury Współczesnej UŁ, animatorką społeczną, zaangażowaną w pracę łódzkiego sektora pozarządowego
Skontaktowała się ze mną czytelniczka Dziennika Łódzkiego z sugestią tematu na felieton. Temat rzeczywiście okazał się ciekawy, trudno tylko zdecydować, od której strony go ugryźć. Chodzi mianowicie o kwestię obecności anglojęzycznych reklam i nazw lokali na reprezentacyjnym odcinku ulicy Piotrkowskiej oraz tego, jaki wpływ mają na to władze Łodzi.

Wspomniana Czytelniczka (pragnąca zachować anonimowość) usiłowała drogą pisemną zwrócić uwagę władz na to, że zgoda na zalew angielszczyzny jest równoznaczna ze zgodą "na usuwanie języka polskiego przestrzeni publicznej". Chciałaby także dociec, czy nowym, lokalnym najemcom nie można zasugerować, aby kierowali się polskojęzyczną kreatywnością. A jeżeli tak, to kto w ogóle mógłby to zrobić?

Wyłaniają się tu dwie kwestie: obecność języka w przestrzeni miejskiej oraz prawo regulujące oba aspekty rzeczywistości.

W pierwszej sprawie do głowy przychodzi fala pytań i wątpliwości. Ludzie młodszych roczników całkowicie już naturalizują wszelkie obce nazwy - "kebab house", "coffe house" czy "sushi house". Język angielski znamy ze szkół i studiów, wnosi w nasze życie dużo wygody, dzięki swojej użyteczności przy próbach porozumienia się w różnych zakątkach świata, a przy tym w połączeniu z internetem otwiera wiele drzwi odbioru kultury i nauki. Korporacyjna globalizacja wprowadziła go także nieodwracalnie do naszej przestrzeni publicznej - nazwy sklepów, banków czy towarów, brzmiące tak samo w każdym kraju. Trudno też uniknąć przenikania się różnego typu określeń i zwyczajów.

Skąd jednak bierze się poczucie, że "Women Style" sprzedający swetry łódzkiej Olimpii będzie cieszył się większym powodzeniem niż gdyby nosił polską nazwę? Dlaczego od jakiegoś czasu w ogóle rezygnujemy z dokonywania tłumaczeń, które uelastyczniają i rozwijają nasz język? Czy użycie angielskiego słowa wyznaczane jest przez aspiracje? Czy "szczęśliwe godziny" są niezrozumiałe i mniej zachęcające niż "happy hours"?

Specjaliści od reklamy twierdzą nieraz, że polski jest mniej plastyczny i trudniej w nim niż w angielskim ułożyć zgrabne hasło reklamowe, choć przeczy temu tradycja polskiej reklamy, plakatu i typografii. Pojawiły się nawet argumenty, że anglojęzyczność szyldów i ogłoszeń wpisuje się w tradycję łódzkiej wielokulturowości. Jak się jednak ma specyficzna mieszanka polsko-niemiecko-rosyjska z jidisz, którą możemy oglądać na zdjęciach przedwojennych sklepów, do globalnej angielszczyzny, która przez wygodę występuje już bez wersji dwu- lub wielojęzycznych?

Najbardziej rozbudowana odpowiedź na pisemne zapytania Czytelniczki przyszła z Departamentu Architektury i Rozwoju. Chociaż wskazuje się tam na ustawę o języku polskim (z dn. 7.10.1999), według której ochrona języka "stanowi obowiązek wszystkich organów, instytucji publicznych i organizacji uczestniczących w życiu publicznym", to uznaje się, że organy administracji publicznej powinny te obowiązki spełniać "przede wszystkim w zakresie poprawnego posługiwania się językiem polskim w obrocie prawnym". Jako organy państwowe, do których należy zgłaszać wszelkie zastrzeżenia związane z przestrzeganiem przepisów ochrony języka zostają wskazane Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz Inspekcja Handlowa (te jednak mogą nie dopatrzeć się tu szkody dla żadnej grupy konsumenckiej, co pozbawia podstaw do interwencji).

Z urzędowej odpowiedzi możemy się również dowiedzieć, że Miejski Konserwator w trosce o zabytkowy układ urbanistyczny, jakim jest Piotrkowska, dba o ład estetyczny poprzez "uporządkowanie i standaryzację urządzeń reklamowych, dzięki czemu nie będą one zasłaniać ani ingerować swoją nowoczesną, często również agresywną formą w zabytkowe elewacje budynków". Nie posiada jednak uprawnień, aby orzekać "w sprawach czystości językowej informacji prezentowanych na wszelkiego rodzaju urządzeniach reklamowych", z wyłączeniem przypadków, kiedy "reklama zawiera wulgaryzmy, treści obraźliwe bądź odbierane jako pornograficzne".

Właśnie na taki casus powołano się ponad rok temu, kiedy wojewódzki konserwator zabytków, ówcześnie odpowiadający za Piotrkowską, stwierdził, że nazwa lokalu "Meta-Seta-Galareta" uwłacza godności głównej ulicy miasta. W efekcie została tylko "Meta", ku rozczarowaniu wielbicieli tej ogólnopolskiej sieci lokali nawiązujących do polskich zwyczajów "okołowódczanych".

Sprawa rozbija się o interpretację prawa, o role instytucji oraz ich wolę podejmowania problemu. Może się on komuś wydać wyolbrzymiony, ale mobilizuje do zadania ważnych pytań: czy tworzenie "krajobrazu kulturowego" takich miejsc, jak Piotrkowska to tylko kwestia zewnętrznej estetyki? Oraz: kto w takim przypadku jest odpowiedzialny za zachowanie niematerialnego dziedzictwa kulturowego, którego częścią jest przecież język?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki