Można by się zastanawiać, dlaczego Johnny Winter jeszcze gra koncerty, skoro ledwie śpiewa, nie gra już tak dynamicznie, wytrwanie półtoragodzinnego występu sprawia niejaką trudność jemu, a chwilami i słuchaczom. Odpowiedź jednak jest chyba prosta. Winter to przykład muzyka, dla którego granie jest sprawą oczywistą, jedyną treścią życia, który gdy przestanie grać to po prostu umrze. Usłyszeć zaś takie zjednoczenie z muzyką to okazja nieczęsta i nie do przecenienia.
68-letni amerykański mistrz wystąpił w sobotę w łódzkiej Wytwórni i zaproponował soczysty, "korzenny" wybór swej twórczości. Dał stylowy koncert, przypomniał, że bluesa ma we krwi i czym różni się naturalne granie bluesa od bluesa wykreowanego, jak to często bywa w przypadku muzyków europejskich. Wciąż też gra na gitarze w charakterystyczny dla siebie sposób, mocno eksploatując najcieńszą strunę...
Można trochę ponarzekać na nagłośnienie koncertu, można też nieco żałować, że nie towarzyszyli mu lepsi muzycy, ale też w tym, co obecnie proponuje Johnny Winter, mniej chodzi o wirtuozerskie popisy, a bardziej o klimat i odwołanie się do klubowych, spontanicznych początków rock'n'rolla, bluesa i rhythm'n'bluesa.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?