Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Klub 27. Klątwa czy mit?

Joanna Barczykowska, Piotr Brzózka
Królowie muzyki nie umierali ze starości. Odchodzili w oparach alkoholu, w narkotykowym obłędzie, ginęli z ręki własnej bądź zamachowca. Ewentualnie zabijały ich straszne choroby. Im bardziej rockandrollowa śmierć, tym lepiej dla ich legendy.

Nie żyje król Elvis Presley. I król popu Michael Jackson. Król gitary Jimmy Hendrix. Król reggae Bob Marley. Król grunge'u Kurt Cobain. Król nowej fali Ian Curtis. Król perkusji John Bonham. Król punkowych artystów Joe Strummer i król punkowych blagierów Sid Vicious. Król swojej Królowej Freddie Mercury. Król Jaszczurów Jim Morrison. Królowa hippisowskich serc Janis Joplin. Król lat 60. John Lennon. Król autostradowego metalu Bon Scott. I dziwne jedynie, że wciąż żyje Keith Richards, król... rockandrollowego życia.

Żyli za szybko, umarli zbyt młodo. Amy Winehouse dołączyła do wyśmienitego towarzystwa. Spełniło się jej przeczucie, może trochę marzenie - zmarła, mając 27 lat. Jak największe legendy rocka. Już w dniu śmierci krytycy muzyczni włączyli ją w poczet gwiazd "Klubu 27". Nie na wyrost?

- Za pierwszą płytę dostała pięć nagród Grammy. To nie wystarczy? Winehouse nie była ani lepsza, ani gorsza od innych muzyków z tzw. Klubu 27. Do tej nazwy mam stosunek szczególny. Nie wierzę w klątwę 27 lat - mówi Piotr Metz, dziennikarz muzyczny. - Bo tylko przez ten wiek wkładamy ich do jednego worka i doszukujemy się analogii. Tych ludzi nie łączyło nic poza sławą, osiągniętą w młodym wieku i niemożnością poradzenia sobie z sukcesem. Każda z tych osób borykała się z własnymi problemami i każda ma swoją legendę. A Amy Winehouse? Najgorsze jest to, że nie nagra już kolejnej fantastycznej płyty. Jestem teraz w Londynie i tu cały czas się o niej mówi. Wiemy już, że nagrała demo: tylko ona i gitara. Jedna z osób, która już słyszała płytę, powiedziała, że jest fantastyczna. Powinno się ją wydać w takim surowym kształcie - dodaje Piotr Metz.

A początki Klubu 27 sięgają lat 30. ubiegłego wieku...







Członkowie Klubu 27
Robert Johnson
(1911-1938)

Czarnoskóry Johnson żył w nędzy na bagnach Missisipi, grał na mało popularnej wówczas gitarze i długo nic z tego nie miał. Bo muzykiem był przeciętnym. Aż nagle jego talent eksplodował z wielką siłą.
Johnson stał się ucieleśnieniem popularnej w Delcie Missisipi legendy o duszy zaprzedanej diabłu w zamian za ziemski dostatek. Opowiada ona o bluesmanie, idącym w bezksiężycową noc na rozdroże, gdzie spotyka diabła. Ten stroi muzykowi gitarę, obiecuje talent i sławę. W zamian zabiera duszę. W przypadku Roberta Johnsona do takiego spotkania miało dość na skrzyżowaniu dróg o numerach 61 i 49.
Johnson przeszedł do legendy, choć nagrał tylko 29 utworów. Nieśmiertelność zapewnili mu 30 lat później giganci rocka i bluesa, z atencją wykonujący jego standardy: Rolling Stones, Eric Clapton, Led Zeppelin.
Pierwsze utwory zarejestrował w 1936 r. Dwa lata później już nie żył. Odszedł w tajemniczych okolicznościach, prawdopodobnie cierpiąc katusze. Wielu interpretowało, że szatan, obecny w jego piosenkach, w rzeczywistości uosabia jego problemy z kobietami. Johnson nie miał do nich śmiałości. Jednocześnie jakimś cudem miał liczne kochanki. W historii muzyki zapisano, że został otruty przez męża jednej z nich.
Brian Jones
(1942-1969)

Zapomniany założyciel Rolling Stones. To on wymyślił tę nazwę, to do jego zespołu dołączyli Mick Jagger i Keith Richards. Zabiła go sława, której tak bardzo pragnął i którą tak boleśnie tracił.
Pochodził z zacnej rodziny, ale szybko zmarnował szansę na stateczne życie. Już jako 17-latek spłodził dwójkę dzieci i to z młodszymi dziewczynami. Uciekając przed problemami, rzucił szkołę. Zamienił ją na sławę. W 1962 r. zaczynał ze Stonsami z opinią niezłego gitarzysty. Tyle że później już tylko stał w miejscu.
Z biegiem lat Richards i Jagger skradli mu całą sławę. Do końca życia nie mógł się z tym pogodzić. Za sprawą Richardsa przeżył też osobistą tragedię. Podczas wakacji zespołu w Maroku, miłość jego życia, Anita Pallenberg, uciekła z Richardsem do Europy. To dobiło Jonesa. Już wcześniej eksperymentował z narkotykami. Jednak po incydencie marokańskim popadł w ciężkie uzależnienie. Po 1967 r. praktycznie już nie był w stanie grać. Decyzję o wyrzuceniu z zespołu koledzy zakomunikowali mu latem 1969 r.
Umarł zaledwie tydzień po rozstaniu z zespołem. Pływał w basenie z przyjaciółką, ta na chwilę weszła do domu. Gdy wróciła, on leżał już w wodzie nieprzytomny. Nikt nie widział, co się stało. Jako przyczynę zgonu policja wpisała "nieszczęśliwy wypadek".
Jimi Hendrix
(1942-1970)

Śpiewał, że pewnego dnia wyruszy w podróż pod samo niebo, poleci na Księżyc i będzie latał od jednej gwiazdy do drugiej. Spełnił swoją obietnicę i niespodziewanie poleciał w 1970 r. Był uważany za największego gitarowego reformatora i wizjonera wszech czasów. Sam czuł się winny, kiedy tak go nazywano. Chciał być tylko rozumiany, ale nigdy tego nie czuł. W wieku 27 lat był u szczytu sławy, a na koncie miał trzy bestsellerowe albumy.
Muzyka była jego religią, nie zdołała go jednak ochronić przed samodestrukcją. Choć Hendrix nie był święty, nie zażywał nigdy heroiny. Ostatnią noc spędził w hotelu Samarkand ze swoją dziewczyną Moniką Dannemann. Pił czerwone wino, napisał poemat "The Story od Life" i zażył dziewięć tabletek nasennych Vesperax. Cztery razy więcej niż zwykle. Rano Monika znalazła go, wymiotującego i duszącego się. Nieprzytomny trafił do szpitala St. Mary Abbots. Jeszcze żył. Trzy godziny później stwierdzono zgon.
Oficjalnie Hendrix udusił się swoimi wymiocinami, policja nie wykluczyla jednak samobójstwa ani zabójstwa. A Dannemann co chwila zmieniała zeznania. To śmierć spowita legendą tajemnicy, jak wszystkie inne.
Janis Joplin
(1943-1970)

Na scenie kochała się z tysiącami, do domu wracała sama. Zawsze mówiła, żeby żyć tak, jakby to miała być ostatnia chwila życia. I żyła na sto procent... do ostatniej chwili. Mimo że na scenie była tylko kilka lat, stała się ikoną popkultury. Zmarła w samotności, w pokoju numer 105 w Landmark Motor Hotel Hollywood, krótko przed premierą nowej płyty "Pearl".
Joplin przekraczała granice w muzyce i w życiu. Miała potężny głos i potężne problemy z uzależnienem. Zmarła po przedawkowaniu heroiny i morfiny. Śmierć przyszła niespodziewanie. Diler artystki zaczął sprzedawać znacznie mocniejszą heroinę. Kosztowało to życie także kilku innych jego klientów.
Janis Joplin lubiła prowokować. Na heronię wydawała 200 dolarów dziennie, co w tamtych czasach było zawrotną sumą. Nikt nie potrafił jej okiełznać, choć wielu próbowało. Na czas nagrań producent jej debiutanckiej płyty "I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama!" zaprosił ją pod swój dach, żeby odciągnąć ją od zgubnego wpływu narkotyków. Nie udało się. Joplin zmarła w dniu, w którym miała nagrywać wokale do piosenki "Buried Alive in the Blues".
Jim Morrison
(1943-1971)

Jim Morrison był poetą, który przez złośliwość losu musiał zostać gwiazdą rocka. Może na początku to kochał, na pewno później nienawidził. Wiersze zaczął pisać na studiach, wtedy też zaczął śpiewać w zespole The Doors. Zrobił gigantyczną karierę. Z czasem jednak doskonała, psychodeliczna muzyka zaczęła schodzić na plan dalszy, ustępując z jednej strony poezji, z drugiej skandalom, orgiom seksualnym i narkotykowym.
Nazwę The Doors Morrison zaczerpnął z książki A. Huxleya "Drzwi percepcji". Te drzwi Morrison zaczął uchylać za pomocą LSD. Narkotyk ten potężnie zawładnął muzykiem, z czasem przyszły kolejne, cięższe używki.
Kazał się nazywać Królem Jaszczurem. Ginął w swoim obłędzie. W jego związku z muzą i najważniejszą kobietą życia Pamelą Courson działo się coraz gorzej. Uważa się, że to ona go namówiła na wyjazd do Paryża. Choć on sam też chciał uciec. - Przed sławą, przed muzyką. Chciał być poetą, jak Baudelaire, Rimbaud. Przytył, zapuścił brodę - opowiada Rogowiecki.
Wydawało się, że w życiu Morrisona i Courson zaczęła się sielanka. Tyle że on wciąż brał. Przedawkował 4 lipca 1971 r. Zastrzyk zrobił w wannie, być może pomylił heroinę z kokainą.
Kurt Cobain
(1967-1994)

Nazywano go głosem pokolenia, legendą za życia, którą wcale być nie chciał. Rzucił świat na kolana swoim drugim albumem "Nevermind" w 1991 roku i od tego czasu nie schodził z list przebojów. Pod koniec życia, u szczytu sławy, był w głębokiej depresji. Jego małżeństwo z Courtney Love chyliło się ku upadkowi. Życie traktował jak krótki postój, który był ni mniej, ni więcej jak weekendowa odsiadka w pudle.
Według oficjalnej wersji Cobain popełnił samobójstwo w swoim domu w Seattle. Jego ciało znaleziono trzy dni później. Ostatni strzał oddał nie ze strzykawki z heroiną, ale strzelby półautomatycznej. Mimo to w chwili śmierci miał we krwi trzykrotnie wyższy od śmiertelnego poziom heroiny. Wielu do dziś nie wierzy, że ich idol mógł targnąć się na własne życie. Dawka heroiny nie pozwoliłaby mu nawet podnieść ręki, dlatego za jego śmierć wielu obwinia Courtney Love. Krótkie, ale barwne życie artysty zaowocowało powstaniem książek i filmów. Nikomu nie udało się jednak rozwiązać zagadki jego śmierci.
- Nikt z nas jej już nie rozwiąże i dlatego ta śmierć budzi nasze emocje. Kurt Cobain jest dla mnie największą legendą rocka, ale też przykładem człowieka, który nie potrafił udźwignąć sławy. To było jego największym przekleństwem - mówi Piotr Metz. - Cobain stał się symbolem sukcesu i niemożności udźwignięcia tak wielkiego ciężaru.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki