Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kolacja w ciemności w Łodzi, czyli niewidzialne dania, stoły i kelnerzy

Maciej Kałach
archiwum
Kolacje w ciemności odbywają się w restauracjach Paryża, Zurychu i Moskwy. W ostatni poniedziałek byłem na takim przyjęciu w Łodzi.

W poniedziałek przed godz. 20 na dworze jest jeszcze widno. W progu restauracji Teremok w Łodzi pan Andrzej, tyflopedagog (nauczyciel niewidomych), żwawo podaje dłoń kolejnym uczestnikom "Dinner in the dark", czyli kolacji w ciemności. Większość z nich to specjaliści pomagający osobom niepełnosprawnym w studiowaniu, zebrani na międzynarodowym szkoleniu na Politechnice Łódzkiej. Biuro Obsługi Niepełnosprawnych PŁ zaprosiło też kilku "cywili", którzy o życiu niewidomych mają pojęcie co najwyżej blade. Ale ten wieczór sporo mi wyjaśni.

Jedzenia w ciemności na pewno nie można nazwać fast foodem. Samo przygotowanie gości do posiłku, w tym przedstawienie reguł zachowania i sprowadzenie nas pojedynczo na dół, trwa na tyle długo, że zaczyna burczeć mi w brzuchu. Ale wysłuchanie instrukcji pana Andrzeja pozwoli mi przetrwać ten wieczór, chociaż i tak zrobię wokół siebie spory bałagan.
Po raz pierwszy jestem zaskoczony jeszcze przed zejściem w mrok piwnicy Teremoka, bo żwawy tyflopedagog sam przedstawia się jako osoba niewidoma.

Pan Andrzej wyciąga białą laskę i, na rozgrzewkę dla zaproszonych gości, pomoce naukowe, z których korzystają niepełnosprawni uczniowie. Wśród nich jest m.in. atlas geograficzny Polski z mapą z wypukłymi granicami - z zamkniętymi oczami wędruję palcem po krawędziach województwa łódzkiego.

Minuty przed kolacją upływają także na wyjaśnieniu podstawowych pojęć. Pan Andrzej precyzuje, że do osób niewidomych należą również ci, którzy mają bardzo słaby wzrok: np. są tacy, którzy dostrzegą z odległości jednego metra tyle, ile osoba z prawidłowym widzeniem dostrzeże z 50 lub więcej metrów. Jednak część niewidomych żadnego poczucia światła nie ma.

Ja za to jestem pozbawiony poczucia bezpieczeństwa. Pan Andrzej właśnie sprowadza mnie krętymi schodami do piwnicy Teremoka. Lewą ręką trzymam się poręczy, prawą - ramienia mojego przewodnika i wchodzę do całkowicie mrocznej jadalni.

Zostaję pozostawiony z dłonią na oparciu mojego krzesła. Usiąść muszę już sam. Potem, zgodnie z zaleceniami tyflopedagoga, powinienem poznać moją przestrzeń, dotykając granic serwetki pod talerzykiem, sztućcami, szklanką i butelką soku. Tej ostatniej przez pierwszy kwadrans trzymam się jak rozbitek pływającej bali - daje mi jako takie poczucie orientacji. Butelka jest stolicą mojego "województwa" na stole, ale nawet nie wiem, ile osób przy nim wcześniej posadzono.

Po lewej ujawnia się zaproszona Litwinka, którą przez cały wieczór wyobrażałem sobie jako blondynkę w urzędniczej garsonce, a po wyjściu z piwnicy okaże się brunetką w bardzo ostrym makijażu. Wiem, że naprzeciw mam innego z "cywili". Już wcześniej byliśmy po imieniu i znamy swoje głosy, ale to, co dzieje się po mojej prawej stronie, początkowo jest dla mnie tajemnicą.

Słyszę jakiegoś Szkota, potem odzywa się Kuba, a jeszcze bliżej mnie - Mirek. Pytam sąsiada, czy też ma stracha i słyszę, że zupełnie nie. Mirek jest bowiem osobą słabowidzącą i w ciemności czuje się dość swobodnie. - W świetle czasem jest tak wiele bodźców, że trudno się skupić na jedzeniu - śmieje się Mirek.

Pora na pierwsze poważne wyzwanie. Pan Andrzej i pani Justyna, która razem z personelem Teremoka przygotowała potrawy i także kelneruje, wcale nie zamierzają przelać nam soku z butelki do szklanki. Musimy zrobić to sami. Napój nalewam sobie ostrożnie - kilkakrotnie, za każdym starcza tylko na jeden, dwa łyczki, ale przynajmniej z Termoka wyjdę w suchych spodniach.

Gdy macam talerz, okazuje się, że coś na nim leży. Smak oliwki rozpoznaję bez problemu, jednak z nazwaniem większej bryły jedzenia mamy problem. Zdaniem Szkota, to ryba, Litwinka podejrzewa rodzaj pasztecika i przychylam się do jej opinii. Postanawiam, że z używaniem sztućców wstrzymam się do dania głównego i tajemniczą przystawkę biorę w rękę. Przecież nikt nie zobaczy.

Zaczynam tracić poczucie czasu. Nie mam pojęcia, czy w piwnicy spędziłem dotychczas kwadrans, czy godzinę. Nasz przewodnik jeszcze przed wejściem polecił wyłączenie smartfonów, a nawet zegarków elektronicznych, bo ich pikania mogą mylić kelnerów. Mamy więc tu nie tylko wieczór bez światła, ale i bez Facebooka. Jest za to ściszone radio. Nie gra bez powodu. Muzyka dobiegająca od strony wyjścia z piwnicy to dla obsługi rodzaj drogowskazu.

Czas na zmianę talerzyka. Aby oczyścić pole działania pani Justynie, ręce mamy położyć na kolanach. Najlepiej na swoich (nie zabrakło także następnego żarciku - o pilnowaniu portfela w kieszeni). Po przystawce atmosfera zdecydowanie zaczyna się rozluźniać. Swobodnie rozmawiam z "głosami" sąsiadów, przekonany, że siedzę przy stoliku 5-osobowym. Tak naprawdę 32 gości posadzono w piwnicy przy dwóch długich ławach...

W ręce biorę także pierś z kurczaka. Tu o żadnej tajemnicy nie może być mowy, bo akurat kurczaka wyczuwam jak pies celników narkotyki.

Do sałatki i ryżu używam już sztućców. Mimo głodu, jem wolno jak nigdy, bo jeśli upuszczę widelec, będę musiał sam go sobie odnaleźć, a dopiero potem pan Andrzej przyniesie mi czysty. To naprawdę slow food, ale ziarna ryżu i tak lecą poza talerz, gdy nieumiejętnie próbuje odłożyć nóż na jego krawędź.

Na deser będzie sernik. Najpierw kelnerzy zabierają talerz po daniu głównym - zgodnie z zasadami przyjęcia, nóż i widelec podajemy im. Herbaty do sernika nie będzie. Mimo ćwiczenia z sokiem organizatorzy boją się, że któryś z gości jednak wyleje na siebie gorący napar.

A bezpieczeństwo w piwnicy Teremoka to podstawa - personel wyniósł z pomieszczenia zbyt wystające półki, zaś obok jest oddzielny pokój ze światłem, do którego zostanę zaprowadzony, jeśli wpadnę w panikę. Sygnałem wołania o pomoc ma być głośne klaskanie.

Do końca kolacji nikt nie zaklaskał, chociaż tuż przed wejściem w ciemność Turczynka deklarowała się jako osoba z klaustrofobią. Po posiłku, gdy w delikatnym świetle przyzwyczajamy wzrok do jasności, burzę oklasków dostaje nasz przewodnik w mroku - pan Andrzej i autorka smaków - pani Justyna.

- Myślimy nad organizacją kolejnych kolacji w ciemności dla osób, które chciałby poznawać świat niewidomych, ale plany te nie są jeszcze sprecyzowane - mówi pan Andrzej.

Przyzwyczajeni już do światła wychodzimy z piwnicy Teremoka. Na górze czeka nas jeszcze filiżanka herbaty i naleśniki maczane w miodzie. Zamykam oczy. Smakują doskonale.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki