Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódź nieznana: tężnie, góral z Tatr i warowny zamek na Karolewie [ZDJĘCIA]

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Łódź, jak Ciechocinek, ma od niedawna swoje tężnie. Przed jednym z bloków wzniesiono zaś warowny zamek. W naszym mieście znajdziemy również domy zbudowane w zakopiańskim czy pruskim stylu. Nie brakuje niezwykłych pozostałości po kulturze żydowskiej

Retkinia, jedna z największych sypialni Łodzi. Nagle między blokami ukazuje się widok jak ze snu. Na środku dużego placu stoją dwie tężnie! I to nie proste modele, którymi ktoś ozdobił sobie ogródek. Tylko prawdziwe, wyłożone tarniną, po której spływa wolno solanka.

- No i mamy Ciechocinek na Retkini! - cieszy się 76-letnia pani Czesława, która tężnie widzi z okien swojego bloku. Sama nie była nigdy w Ciechocinku, ale kiedyś do sanatorium pojechała jej córka. Opowiadała, jak pięknie jest w tym uzdrowisku. Pani Czesława sama zapragnęła tam pojechać. Tyle, że gdy dostawała skierowania do sanatorium, to do Polańczyka, Kołobrzegu, Iwonicza. Na Ciechocinek nigdy nie trafiła. A ma małą emeryturę i wie, że prywatnie tam nigdy nie pojedzie.

- Córka opowiadała mi przede wszystkim o słynnych tężniach - wspomina łodzianka. - Nie pomyślałam, że nie jadąc do Ciechocinka będę miała je pod swoimi oknami. Tyle, że te na Kujawach są znacznie większe, dłuższe.

Pierwsza tężnia na Retkini została zbudowana w ubiegłym roku. Ma 11 metrów długości i trzy metry wysokości. Tej wiosny oddano do użytku drugą. Obie tężnie stoją przy ulicy Hufcowej, w okolicach Szkoły Podstawowej nr 11.

Elżbieta Kumor, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej „Botanik” opowiada, że zastanawiano się, jak zagospodarować teren znajdujący się w środku osiedla. Myślano o wybudowaniu tam skateparku.

- Ale taki skatepark, wybudowany przez Urząd Miasta, znajduje się w okolicach alei. Bandurskiego - dodaje Elżbieta Kumor. - Początkowo cieszył się wielkim zainteresowaniem, ale teraz świeci pustkami.

Sprawa budowy skateparku zatem upadła. Wtedy pojawił się pomysł, który początkowo mógł się wydawać szalony. Zaproponowano, by wybudować... tężnie.

- Pomysł ten zatwierdziła nasza rada nadzorcza - mówi prezes Spółdzielni Mieszkaniowej „Botanik”. - Na początku zbudowaliśmy jedną tężnię, ale w planach była już druga. Osiedle nasze jest przecież duże. Ale musieliśmy poczekać, z jakim odzewem spotka się pierwsza tężnia. Mogła się nie spodobać mieszkańcom osiedla. Poza tym nie wiedzieliśmy, jak damy sobie radę z eksploatacją, nadzorem. Wokół tężni zamontowaliśmy monitoring. Okazało się jednak, że tężnia znajduje się pod baczną obserwacją mieszkańców. To potwierdza tezę, że dobry sąsiad jest jak dziesięć kamer!

Tężnie okazały się strzałem w dziesiątkę. Pani Stefania, która idzie na zakupy, zatrzymuje się na chwilę przy retkińskich tężniach.

- To znakomity pomysł! - zapewnia. - Dziś nie ma pogody, ale niech pani przyjdzie tu w ciepłe dni! Wokół jest pełno ludzi. Spacerują, siadają na ustawionych wokół ławeczkach. Prawdziwe tłumy!

Pani Stefania opowiada, że przyjeżdżają tu ludzie z Pabianic, Konstantynowa. Niektórzy potrafią siedzieć godzinami.

Czytaj dalej na następnej stronie

- Choć słyszałam, że to niezdrowe tak długo przy tężniach wysiadywać! - dodaje. - Ja też tu lubię posiedzieć. Byłam parę razy w sanatorium w Ciechocinku i muszę przyznać, że powietrze przy tych naszych na Retkini jest takie samo! Tylko, że te nasze tężnie są takie miniaturowe, ale spełniają swoją rolę.

Pani Stefania na tym osiedlu mieszka już blisko 40 lat. Pamięta, że jak się tu sprowadziła, to nawet sklepu blisko nie było. Teraz wszystko ma pod ręką.

- Mamy dobrych gospodarzy! - twierdzi 70-letnia emerytowana księgowa. - Teren wokoło jest zagospodarowany. Dzieci i młodzież mają boiska i górkę do jazdy na rowerze. Dobrze, że te tężnie są ogrodzone. Dzięki temu nie wbiegają tu psy. Wystarczy, że cały teren wokół jest w psich kupach. Ludzie nie sprzątają po swoich pupilach! I to nie są winne psy, tylko ich właściciele.

Tężnie okazały się więc prawdziwym retkińskim hitem. To chyba jedyne osiedle w Polsce, które może się pochwalić takimi uzdrowiskowym urządzeniem. Spółdzielnia Mieszkaniowa Botanik odbiera już telefony z całej Polski z pytaniami, jak można zrobić taką tężnię, jak się ją użytkuje.

Tężnie na Retkini to jedna z wielu ciekawych, niebanalnych rzeczy, które można spotkać w Łodzi.

Całkiem niedaleko, na Karolewie, przed jednym z bloków przy ul. Krzemienieckiej stoi piękny, zbudowany z kamienia zamek obronny, razem ze znajdującą się u jego podnóża osadą.

- Ten zamek zbudował pan Rutkowski - opowiada 78-letnia pani Sabina, jedna z mieszkanek bloków przy ul. Krzemienieckiej. - Już nie żyje, tak jak jego żona. Ale zamek pozostał i nam o nim przypomina.

Pani Sabina znała pana Rutkowskiego, choć już nie pamięta jego imienia. Wie, że pracował na poczcie.

- Na tej na Dworcu Kaliskim - wspomina. - Przeszedł na emeryturę i zaczął budować ten zamek. Zajęło mu to kilka lat.

Pan Rutkowski sam znosił kamienie, potem je starannie układał. Sąsiedzi z podziwem patrzyli, jak powoli wznosi swój kamienny zamek.

- Podziwialiśmy, że jest taki cierpliwy! - twierdzi pani Sabina.

Zamek z Karolewa dalej prezentuje się okazale, ale mieszkańcy okolicznych bloków trochę się martwią, że nikt nie myśli o jego renowacji.

Czytaj dalej na następnej stronie

- I za kilka lat po pracy pana Rutkowskiego nie będzie już śladu! - mówi pani Sabina.- A zamek ma swoje lata. Powstał, jeśli mnie pamięć nie myli, w połowie lat siedemdziesiątych.

Łódź ma też swoje górskie akcenty. To rzeźba górala znajdująca się na froncie kamienicy przy ul. Piotrkowskiej. Kamienica ta należała do dziadka znanego polskiego seksuologa, prof. Zbigniewa Lwa-Starowicza.

- Mój dziadek, Witold Starowicz, był zafascynowany Zakopanem - wyjaśniał nam prof. Zbigniew Lew-Starowicz. - Jeździł tam co roku z babcią, dziećmi, kiedy to miasto nie było takie modne. Był też zafascynowanym góralskim stylem. Sprowadził więc do Łodzi budowniczych z Zakopanego, którzy pomogli w budowie tej kamienicy. A umieszczony na jej froncie góral był wyrazem fascynacji Zakopanem. Dziadek i babcia uwielbiali też huculszczyznę. Często tam jeździli. Mam do dziś portret babci w stroju huculskim, gdy jedzie na koniu.

Kamienica przy ul. Piotrkowskiej 292 jest jedną z najbardziej znanych w Łodzi. Właśnie przez rzeźbę górala. Mówi się o niej „kamienica pod góralem”. Opisał ją między innymi w książce „Tajemnice starych kamienic” Edmund Jarzyński. Jej budowę rozpoczęto w 1909 roku. Wtedy Jan Witold Starowicz, stały mieszkaniec Łodzi, jak podawano w zachowanych dokumentach, otrzymał od Urzędu Budowlanego Guberni Piotrkowskiej zezwolenie na jej wzniesienie.

Jan Witold Starowicz był dosyć znaną i poważaną osobą w Łodzi. Przez 35 lat zajmował stanowisko dyrektora administracyjnego w Zakładach Leonhardt, Woelker i Girbardt, które znajdowały się na dzisiejszym Placu Niepodległości, zwanym przed laty Placem Leonhardta. Sam Ernest Leonhardt był Niemcem. Należały do niego tereny, na których po wojnie zbudowano „Uniwersal” i gdzie znajduje się „Górniak”.

- Mój dziadek był współwłaścicielem fabryki Leonhardta - opowiadał nam jego wnuk, prof. Zbigniew Lew-Starowicz. - Można powiedzieć, że należał do klasy wyzyskiwaczy, fabrykantów. W dawnym systemie przypominano o moich korzeniach. Jeden z moich kolegów z WAM opowiadał, że jego ojciec pracował w fabryce dziadka.

Działka, na której zbudowano kamienicę mieściła się przy ul. Piotrkowskiej 292. Jan Witold Starowicz dostał zezwolenie na zbudowanie trzypiętrowego domu mieszkalnego z oficyną i budynkami gospodarczymi. Kiedy rozpoczynano budowę kamienicy, w tym miejscu stał mały domek, w którym mieścił się warsztat ślusarski. Ale ten domek rozebrano.

Przeczytaj również: Retkinia jakiej nie znacie [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]

- Sąsiednia parcela pod numerem 294, też własność Leonhardta była w tym czasie niezabudowana - pisze w swej książce Edmund Jarzyński. - Później kupił ją Wiener i w 1913 roku wybudował na niej trzypiętrową kamienicę (...). Na parceli nr 290 stał już dom, wybudowany w roku 1896 przez rymarza Samuela Zerbego, według projektu inżyniera Sokołowskiego. Syn Zerbego, Emil, inżynier, był w latach dwudziestych czynnym politykiem o orientacji lewicowej.

Pewnie kamienica Jana Witolda Starowicza byłaby jedną z wielu stojących przy ul. Piotrkowskiej, gdyby jej architektura nie zawierała elementu zakopiańszczyzny. Według Jarzyńskiego stało się tak przez... strajki szkolne, które wybuchły w Łodzi w 1905 roku. Brały w nich udział dzieci Starowicza - czterech synów i córka. Po zakończeniu strajku ojciec wysłał je do Krakowa.

Czytaj dalej na następnej stronie

Tam kończyły swoją edukację. Starowicz często odwiedzał dzieci, a że Kraków leży blisko Zakopanego, to i tam jeździli całą rodziną.

Starowicz bardzo polubił Zakopane, a zwłaszcza zakopiańską architekturę. Kiedy więc rozpoczął budowę własnej kamienicy, postanowił zamieścić w niej elementy przeniesione prosto z Zakopanego. Zaprojektował ją inżynier Leon Lubotynowicz. Ale w projekcie uwzględniał wskazówki Starowicza.

- Powierzenie projektu Lubotynowiczowi było właściwie ryzykiem - pisze w swej książce Jarzyński. - Był on nie architektem, a inżynierem dróg i komunikacji, mimo to projekt zyskał uznanie Starowicza i został zatwierdzony przez władze.

W architekturze kamienicy znajdującej się przy ul. Piotrkowskiej 292 było bardzo wiele elementów zakopiańskich. Niestety, po wielu nie ma już śladu. Jak choćby po bramie wyjściowej, kutej w żelazie, którą zdobiły motywy ściągnięte prosto z Zakopanego.

Najstarsi mieszkańcy tej kamienicy, którzy już w niej nie mieszkają, pamiętają fontannę stojącą na podwórku, którą zdobił amorek kuty w miedzi. Obok zaś rosły starannie pielęgnowane kwiaty. Na każdy piętrze widniały popiersia o charakterze patriotycznym. Między innymi Mickiewicza, Sienkiewicza. Na ścianach bramy wejściowej były namalowane widoki z Tatr. Teraz, gdy ktoś uważnie przypatrzy się murom zobaczy fragmenty tych malowideł. Pozostał kawałek jakiejś góry, górski krajobraz z Zakopanego, może fragment Giewontu? Pozostała na szczęście rzeźba górala. Jej autorem był Władysław Czapliński.

Kamienica przed wojną była jedną z lepszych w Łodzi. Mogła przyciągnąć bogatych lokatorów ładnymi mieszkaniami. Znajdujące się na froncie miały sześć pokoi, a w oficynach - cztery.

Czy jesteś prawdziwym łodziakiem [QUIZ]

Pierwszy właściciel kamienicy i jej budowniczy, Jan Witold Starowicz był też dowódcą VII Oddziału Straży Ogniowej w Łodzi, jednocześnie jego twórcą i instruktorem. Dzięki Starowiczowi oddział był znakomicie wyposażony, a służyli w nim tylko Polacy.

- Nie było to snobistyczne hobby jak u wielu fabrykantów, którzy lubili fotografować się w kasku i mundurze strażackim - wyjaśnia Edmund Jarzyński. - Starowicz uważał stworzenie polskiej jednostki strażackiej za swój patriotyczny obowiązek i ćwiczył młodych ludzi w myśl hasła: w zdrowym ciele, zdrowy duch.

Jan Witold Starowicz umarł w 1923 roku. Zgodnie ze swoim życzeniem kazał się pochować w mundurze strażackim. Na jego pogrzeb zjechali strażacy z całej Polski.

Kamienica „pod góralem” przeszła do historii jeszcze z jednego powodu. Tu bowiem w lutym 1914 roku, a więc kilka miesięcy przed wybuchem pierwszej wojny światowej, otwarto pierwszy w Łodzi sklep spółdzielczy, należący do Stowarzyszenia Spożywców. Mimo wielu burz, przez lata był jednym z najbardziej znanych w Łodzi sklepów spożywczych. Dobrze zaopatrzonym nawet w czasach największego kryzysu. Podobno w 1963 roku ówczesne władze Łodzi chciały przenieść go w inne miejsce. Wywołało to protesty łodzian oraz spółdzielców. Ci ostatni walczyli długo, by sklep pozostał w historycznym miejscu. Po wielu miesiącach pertraktacji pozostawiono go w kamienicy „pod góralem”.

Czytaj dalej na następnej stronie

W Łodzi znajdzie się też kamienice z tzw. kuczkami, śladami po kulturze żydowskiej. Jedna z nich mieści się przy ul. Targowej. Kiedyś znajdowała się pod numerem 26, dziś ma dwa adresy - jeden to Targowa 10, drugi ul. Tuwima 37. O pozwolenie na jej budowę wystąpiono w czerwcu 1889 roku. Wybudowała ją Emma Grinberg. Od pani Grinbergowej kupił ją Abram Lipszyc. Kamienica należała więc do mieszkańców Łodzi narodowości żydowskiej. Tłumaczy to skąd w niej kuczka, która pozostała do dziś. Wiąże się to z obchodzonym przez Żydów Sukkot, czyli Świętem Namiotów lub Szałasów. Trwało ono przez siedem dni i upamiętniało czterdziestoletni okres wędrówki Izraelitów przez pustynie. Wypada zawsze po żniwach, zwiezieniu plonów i należy do najradośniejszych z biblijnych świąt żydowskich. Wznosi się wtedy sukki, czyli namioty, szałasy. Dachy tych szałasów nie mogły być dokładnie przykryte, bo trzeba widzieć gwiazdy. W tych namiotach się śpi, je w czasie świąt. W krajach o cieplejszym klimacie w sukkach rzeczywiście jedzono i spano. U nas tylko jedzono. Święto to wypada często w październiku, więc jest za zimno, by w nich nocować.

Sprawdź też: „Czarownice”, duchy, skarby i inne niezwykłości dawnej Łodzi

By sprostać wymogom tradycji łódzcy Żydzi budowali na balkonach kamienic rozsuwane sukki, czyli kuczki. Właściwie dalej przebywali w swoim domu, a jednocześnie dochowywali tradycji. Kuczka w kamienicy przy ul. Targowej to dobudówka na drugim piętrze, wyglądająca z daleka jak weranda. Takie kuczki znajdziemy jeszcze na przykład przy ul. Jaracza 9 czy ul. Piotrkowskiej 88.

- Co rusz przychodzą tu wycieczki, by ja oglądać - mówi pani Teresa, która mieszka przy Piotrkowskiej 88 blisko pięćdziesiąt lat. - Zaraz jest gwar na podwórku. I przychodzą tu nie tylko żydowskie wycieczki.

Kuczkami pewnie były też dwie przybudówki w podwórku kamienicy przy ul. Piotrkowskiej 84. Niestety, nie ocalała już kuczka znajdująca się przy ul. Piotrkowskiej 223.

Natomiast przy ul. Wigury zobaczymy dom z charakterystyczną dobudówką. Sprawia ona wrażenie, jakby zbudowano ją przynajmniej na początku dwudziestego wieku i to w stylu pruskim.

- Przewodnicy przyprowadzają tu wycieczki i biorą tę przybudówkę za żydowską kuczkę - mówi nam jeden z mieszkańców tego domu.- A to nieprawda.

Okazuje się, żetę przybudówkę na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zbudowała... Beata Będzińska, znana łódzka, nieżyjąca już lekarka, która zajmowała się odchudzaniem Polaków. Potem wyprowadziła się z kamienicy, a przybudówka została, co nie podoba się niektórym lokatorom.

W tej kamienicy była przed wojną remiza straży ogniowej zakładów Eitingona, czyli powojennego „Zenitu”. Na ścianie jeszcze dziś są ślady po wrotach remizy.

- Na górze były pokoje dla strażaków - wyjaśniał nam pan Ryszard, jeden z mieszkańców kamienicy przy ul. Wigury.- Przy ścianie widać kawałek czerwonego muru. To ślady po stajniach. Dalej, na metalowym pręcie wisiał dzwon alarmowy. Wozy wjeżdżały od strony ulicy Sienkiewicza, a wyjeżdżały na dzisiejszą ulocę Wigury, czyli dawną Pustą.

Przeczytaj także: Archeolodzy przy pałacu Poznańskiego w Łodzi. Czy wykopią osadę sukienniczą?

Dziadek pana Ryszarda, Tadeusz, był komendantem zakładowej straży ogniowej u Eitingonów. Fabrykę prowadzili dwaj bliźniacy, wyznania mojżeszowego, Nahum i Borys Eitingonowie. Fabryka produkowała rękawiczki, pończochy oraz trykotaże. Eitingonowie mieli też w Łodzi dom handlowy. W latach trzydziestych była to jedna z największych fabryk w Polsce. Zatrudniała 2,5 tys. ludzi. Nahum przeżył wojnę, udało mu się uciec do Brazylii. Tam prowadził plantację bawełny.

Dziadek pana Ryszarda w fabryce Eitingonów dowodził strażą pożarną. W 1928 roku jedną z dobudówek remizy przerobiono na mieszkanie komendanta straży. Po wojnie, w 1949 roku, całą remizę przerobiono na mieszkania.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki