Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie lokale: Czarna Droga - sposób na dziewczyny

Redakcja
Dariusz Romanowicz
W kolejnej części cyklu o legendarnych łódzkich lokalach, przyjrzymy się pewnej czarnej drodze prowadzącej do restauracji, której goście mieli w większości tylko jeden cel. Tekst pochodzi z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka pt. "Lorneta z meduzą", przygotowywanej do publikacji przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński.

Inżynier Kulbiak dzisiaj ze szczególnym upodobaniem obserwował kreślarkę pannę Weronikę. Lekko pochylił swój Kuhlman (środowiskowa nazwa stołu kreślarskiego - dop. autora), co umożliwiło mu obserwowanie całej postaci swojej współpracownicy. Teraz dokładniej widział panienkę, która rysując grafionem (przyrząd do rysowania tuszem kreślarskim - dop. autora) górne części schematu, musiała oprzeć swe ciało na desce stołu kreślarskiego, odchylonego od pionu, bo tak było wygodniej nanosić tusz na ślady ołówka. Panna Weronika wprost leżała na rysownicy z wyciągniętymi rękoma, trzymając w dłoniach przyrządy kreślarskie. Pan inżynier widział, jak wyprężone ciało Weroniki wsparte było wyraźnymi w tej pozycji zarysami piersi, które może nawet nieukryte w biustonoszu, jakby podpierały ciało dziewczyny. Tak to widział inżynier Kulbiak i nie mógł oderwać wzroku. Patrzył, ale też intensywnie myślał o intymnej realizacji swoich męskich zamiarów w stosunku do fizyczności cudnej panienki.

Tak jest! Czarna droga! Ciało inżyniera Kulbiaka przeszedł dreszcz podniecenia. Oczywiście. Wieść należy dziewczę na czarną drogę i sprawa załatwiona! Że też od razu nie pomyślał o takim rozwiązaniu.

Przecież system "czarnych dróg" miał już opanowany. Bywał tam. Liczba mnoga ma tu uzasadnione znaczenie, logiczno-gramatyczne. Była "czarna droga" jako droga komunikacyjna i była restauracja przy ulicy Sowińskiego 34, której lokalizację określano mówiąc… to taki pawilon przy czarnej drodze.

Na pewno restauracja ta miała jakąś nazwę i być może nawet "Czarna Droga", choć przyznać należy, że nazwa to dziwna i dla ówczesnych birbantów - teraz bliskich kolesiów niejakiego Alzheimera - trudna do potwierdzenia, że tak rzeczywiście się nazywała. Pan inżynier C dzisiaj już zajmujący stałe, wielce zaszczytne miejsce na nieruchomym rodzinnym fotelu, twierdzi, że owszem, jadał tam i pijał oraz pamięta jak dzisiaj, że gościnne to miejsce nazywało się "Leśniczanka". Jego kolega mecenas D, słysząc taką interpretację, uśmiecha się i potwierdza, że owszem, była leśniczanka, ale miała wtedy dwadzieścia lat i była śliczną blondyneczką. Trzeci z tego grona kapitan N-N przypomina sobie, że jak wracał z Napoleonem spod Moskwy, to właśnie w "Leśniczance" biesiadowali.

Droga naprawdę była czarna. Pokryto ją żużlem hutniczym, czyli szlaką, polaną jakąś lepką mazią, podobno popsutym piwem, które świetnie wiązało taką nawierzchnię.

Nazwę restauracji wymieniało się rzadko. Ważna była przecież droga, która do niej prowadziła, a ta była czarna. Znajomi i kumple mówili: "Stary, na dziewczyny tylko czarna droga!". Męskie kręgi zainteresowanych tym tematem wiedziały co i jak.

Takie były czasy. W mieście Łodzi działały chyba tylko cztery hotele i zameldowanie pary "heterycznej" wymagało przedstawienia w recepcji urzędowego aktu zaślubin. Duety męskie meldowały się bez problemu.

Wiodło się zatem dziewczę do restauracji, najkorzystniej własnym samochodem, z perspektywą pełnego sukcesu, gdy marka owego pojazdu trudna była przez panienkę do wymówienia. Dojeżdżało się po czarnej drodze do wspomnianej restauracji ukrytej w przeszklonym pawilonie, przypominającym werandę letniskowego domu, choć urządzonym w gustownym restauracyjnym stylu.

Charakterystyczny chrzęst samochodowych opon po żużlowej drodze intensyfikował twórcze myślenie kierowcy, w którym miejscu przyjdzie mu postawić automobil, będąc już po gastronomicznej uczcie. Myślał o chwili, kiedy to będzie mógł pasażerce pokazać w gestach fizycznych swe gorące uczucia skrywane dotąd jedynie z powodu osobistej skromności w wyrażaniu tak zaawansowanej miłości.

Wybór miejsca nie był czynnością łatwą. Te najlepsze były już obstawione. Pod dębami w zagłębieniu pustego jeszcze placu budowlanego stał jeszcze przedwojenny opel kadett mecenasa G, któremu towarzyszyła pani kryjąca skromnie twarz w kolorowej chuście, a tuż obok malutki, choć bardzo modny fiat 500 z dwoma baletmistrzami w środku. Byli już: inżynier B w swoim garbatym VW z blondynką w środku, której rozfalowane loki po prostu rozbielały całą boczną szybę, oraz znany hodowca pomidorów w swojej półciężarówce z bardzo obszerną kabiną kierowcy, mieszczącą spokojnie dwie osoby, nawet w pozycji horyzontalnej.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Dzisiaj wypełniała tę przestrzeń kruczowłosa panna Kasia, często widziana w różnych samochodach zaparkowanych wieczorową porą na czarnej ulicy.

Na stanowisku pod kasztanem, w samochodzie marki "IFA" z NRD, warował już pan Marek zegarmistrz, który wyposażył swój pojazd w automatyczny fotel - ten obok kierowcy - który w odpowiedniej chwili rozkładał się. Podobno żadna panienka nawet nie próbowała zmienić swojego położenia.

To była właśnie "czarna droga", wyjątkowo ceniona w męskim świecie obowiązku nieustającego sprawdzania swoich sił witalnych, po to zresztą, aby sprostać zadaniom, jakie tej płci wyznaczyła natura. Oczywiście w obowiązkach małżeńskich przede wszystkim. Taki to ciężki los muszą nieść przez życie mężczyźni. Wynagrodzeniem za tak trudne posłanie na tym świecie był azyl "czarnych dróg", restauracji i drogi do niej wiodącej.

Już w roku 1946 w kręgach inteligencji pracującej słyszało się o lokalu, gdzie można było zjeść bardziej wykwintnie niż w gospodach, rozsianych gęsto w śródmieściu miasta Łodzi. Tutaj w pełni lata podawano gotowane raki z koprem lub nawet "na sposób polski", co podkreślało postawy patriotyczne konsumentów. Karpia w galarecie zjeść można było codziennie. Chwalono się "Jadłem u pani Weroniki". Wszyscy wiedzieli gdzie.

Nie była to knajpa pospolita. Tu nie jadało się codziennie. Tutaj spożywało się okazjonalnie czy, jak mówił znany artysta estradowy, celowo. Dobrze nakarmiona i napita panienka zmotywowana mirażem wizyty w komisie (zaopatrywano się w nich w zachodnie produkty - dop. autora) była celem. Środkiem był samochód zaparkowany zmyślnie w alei kasztanowców wieczorową porą.

Każdy interes załatwiało się przy porcji raków potraktowanej "lornetą" wódki czystej z lodu, oczywiście tak na początek. Była karta dań serwowanych przez kuchnię, ale goście już wiedzieli, czego chcą. Bez zaglądania do menu wymieniali kelnerowi nazwy i to w bardzo zbliżonych do oryginału językach: francuskim lub angielskim.

Nie była to tania restauracja, no i daleko od śródmieścia, a taksówki w mieście można było policzyć na palcach. W sumie wyprawa na "czarną drogę" miała cechy eskapady zagrażającej bankructwem niejednego balowicza na całe dwa tygodnie, aż do wypłaty. Tacy byli tam rzadkością. Na innych taksówki czekały nawet kilka godzin.

Owszem można było dojechać tramwajem, ale "to nie korelowało z powagą miejsca i biesiadników" - rozumował dyrektor H, ładując się z trzema towarzyszami do dorożki, jednej z wielu stojących pod ozdobną studnią na placu Wolności.

Upływały lata, ulica zmieniała swój wygląd. Zniknął gdzieś "piwny żużel", dotąd kryjący dziury na jezdni, teraz utwardzonej już tak, że można było spokojnie po niej przejechać samochodem. Zniknęła "czarna droga". Położono płyty betonowe. Wycięto drzewa zawalidrogi oraz nad wyraz rozrosłą roślinność przydrożną. Po obu stronach ulicy coraz mniej widać było pustych miejsc, dotąd pokrytych zarosłym zielskiem. Tu i ówdzie budowali dom.

Odmieniona struktura tego podmiejskiego zaułka jakoś nie sprzyjała romantycznym eskapadom w ciszę ustronnej uliczki, na której spędzić można było chwile wyjątkowo urokliwe.

Zniechęciło to wielu amatorów smacznej kuchni w tej nietypowej restauracji, traktowanej zresztą, jako argument przybliżający strony do właściwego celu.

W latach późniejszych jadało się również dobrze w tym urokliwym miejscu. Oznajmiało się znajomym: "Wczoraj jadłem u pana Baranowskiego", bo to ów pan był teraz właścicielem.

Tak było do roku 1970, w którym to restaurację zlikwidowano.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki